Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
336 / 466


2015-04-24

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
I AmberExpo Półmaraton Gdańsk, czyli relacja dopiero po... pół roku ;) (26.10.2014) (czytano: 1032 razy)

 

I AmberExpo Półmaraton Gdańsk, Gdańsk, dystans: 21,097km, czas: 1:59:42 (jako pacemaker na 2:00)
Orlen Warsaw Marathon już pojutrze, a właśnie w niedzielę minie równo pół roku od pewnego biegu. Biegu, którego... zapomniałem podsumować. Na początek więc wyjaśnienie.
Nie ma to jak przypomnieć sobie o zaległej relacji z biegu... pół roku po jego zakończeniu (sic!) ;). Krótka wzmianka w rozmowie ze znajomymi w zeszłą niedzielę o starcie w drugiej edycji AmberExpo Półmaraton Gdańsk, uzmysłowiła mi, że ja chyba nie dzieliłem się jeszcze wrażeniami z debiutu tej imprezy, która miała miejsce... 26 października 2014 roku ;). Coś mi się na szczęście skojarzyło, że na brudno jakieś tam skrócone – i to bardzo! – notatki gdzieś sobie zrobiłem. Problemem było więc znalezienie tychże. Ale pamięć tym razem mnie nie zawiodła i po krótkim przekopywaniu zasobów kompa odnalazłem je, ale faktycznie bardzo okrojone i enigmatyczne. Nie powiem, że uzupełnianie relacji było łatwe, bo po takim czasie ciężko było sobie przypomnieć wszystkie szczegóły, ale sądzę, że niewiele mi jednak umknęło. Z pewnością, gdybym napisał tę relację od razu kilka dni po starcie, to wyglądałaby ona zupełnie inaczej, ale mimo wszystko jestem zadowolony z końcowego efektu. A nie ukrywam, że fajnie sobie było raz jeszcze powspominać to, co działo się pół roku temu. I to jednocześnie jest świetny dowód na to, że czas pędzi jak błyskawica, bo odnoszę wrażenie, jakby wydarzyło się to ledwie kilka dni temu ;).
Przepraszam za tą "krótką" zwłokę i miłego czytania!


Jeszcze kilka tygodni temu sądziłem, że w tym miejscu pojawi się relacja z koszalińskiej Nocnej Ściemy. Jednak kłopoty zdrowotne i dodatkowo zmęczenie sezonem sprawiło, że zacząłem poważnie zastanawiać się, czy wyjdzie mi na zdrowie bieganie kolejnego maratonu równo cztery tygodnie po ukończeniu poprzedniego (PZU Maraton Warszawski). Długo nad tym myślałem i ostatecznie postanowiłem przebiec w Koszalinie tylko połówkę królewskiego dystansu. Od razu jednak pojawiło się pytanie o to, czy jest faktycznie sens jechać do odległego miejsca, skoro półmaraton będę miał tego samego dnia niejako pod samym nosem? Tym bardziej, że w Koszalinie już dwa razy biegałem, a w Gdańsku miała odbyć się premierowa edycja biegu. Wziąć udział w sprawdzonej i fantastycznej imprezie, czy zaryzykować i postawić na nowość, gdzie nie wiadomo czego się tak naprawdę można spodziewać? Być jednak lokalnym patriotą czy nie? Myślałem i myślałem, raz decydując się na Koszalin, by po chwili dać pierwszeństwo Gdańskowi. Trwałoby to pewnie jeszcze jakiś czas – z pewnością do ostatecznego terminu zapisów Nocnej Ściemy – gdyby nie to, że dosłownie niecałą godzinę po rozpoczęciu mojej rozterki zadzwonił kolega z propozycją zającowania grupy na czas dwóch godzin w... Półmaratonie Gdańsk. Gdyby wówczas ów kolega stał obok mnie, z pewnością... bym go wyściskał, bo w tym momencie problem sam się pięknie rozwiązał. Lecę Gdańsk!
Powiem szczerze, że mimo iż miałem już doświadczenia z zającowania i to w dodatku na dwukrotnie dłuższym dystansie, a które zakończyły się pełnym sukcesem, to jednak teraz… obawiałem się trochę tego zadania. Czemu? Bo pomimo iż dystans był o połowę krótszy, to paradoksalnie mogło to nas, zajączków, zgubić. Chodzi dokładnie o przekonanie, że jeśli dało się radę idealnie poprowadzić grupę w pełnym maratonie, to w połówce nie powinno być z tym absolutnie żadnych problemów. Przecież to znacznie mniej wysiłku, a nie raz i nie dwa biegało się bez problemów taki kilometraż na treningach, w dodatku w szybszym tempie. To był jednak ten rodzaj zbytniej pewności siebie, który trzeba było od razu zignorować. Każde zawody są inne, każde rządzą się swoimi prawami i do każdych należy podchodzić z respektem. Można i ze sto razy dobrze wykonać swoją robotę, a jednak ten następny raz schrzanić na całego. Pocieszałem się tym, że moim współpomocnikiem biegu miał być kolega z biegowych tras, Marek, też mający już za sobą przygodę z zającowaniem, więc nie obawiałem się współpracy, a wręcz byłem przekonany, że będzie świetnym kompanem i razem doprowadzimy sprawę do udanego końca.
Pakiet startowy można było odebrać tylko dzień wcześniej – mała niedogodność, szczególnie dla osób spoza miasta. Na szczęście tego dnia odbywała się przy molo w Brzeźnie impreza Gdańsk Biega, a stamtąd do terenu Amber Expo, gdzie czekały pakiety startowe, było mi znacznie bliżej niż bezpośrednio z domu, więc od razu po imprezie pojechałem z bratem odebrać rzeczy.
Dostałem numer startowy "1979", będący moim rokiem urodzenia, więc tym bardziej się ucieszyłem – ot, taki mający tylko dla mnie większe znaczenie dodatkowy bonus ;). Problemem stała się z kolei moja koszulka pacemakera, która była zdecydowanie za mała, ale wszystko wyjaśniło się niebawem, gdy okazało się, że moją koszulkę dostał Marek, a ja miałem jego. W dniu startu nastąpiła więc wymiana koszulek znana z aren sportowych i problem się szybko rozwiązał ;).
Na miejsce startu przybyłem... zmęczony ;). Jako że to była niedziela, to wyjątkowo tego dnia komunikacja miejska nie dojeżdżała pod miejsce startu, więc ostatni odcinek musiałem zasuwać na nogach, a że po pierwsze – wyszło tego dobre trzy kilometry, w dodatku szedłem gdzieś opłotkami, zmuszony w końcu przejść przez tory kolejowe, po drugie – śpieszyłem się, bo byliśmy umówieni z innymi zającami na konkretną godzinę, która to zbliżała się nieubłaganie, więc dlatego wpadłem na halę Amber Expo zziajany i naprawdę na ostatnią chwilę. A tam już widać było, że szykują się fantastyczne zawody. Uprzedzając trochę fakty – wszystko zapięte było na ostatni guzik, niczego w sumie nie brakowało i poza małym zgrzytem z oznaczeniami kilometrów, o której będzie mowa później, to całość organizacyjna jak na debiutującą imprezę wypadła lepiej niż niejedne biegi z długą tradycją.
Ważną kwestią był fakt, że zającować mieliśmy na czas netto. Z jednej strony fajnie, bo w przeciwieństwie do czasu brutto, nie trzeba było odrabiać straty z różnicy między wystrzałem startera a minięciem linii startu, tylko od razu trzymać równe tempo w okolicach 5:41/km. Z drugiej jednak strony wbiegnięcie na metę na kilka, kilkanaście sekund przed upływem dwóch godzin powodowało, że czas brutto wynosił jednak powyżej dwóch godzin, co dla niektórych było rzeczą jednak nie do przyjęcia. Cóż, ale tak zadecydował organizator i musieliśmy się podporządkować.
Wystartowaliśmy pełni energii i wiary w końcowy sukces. Wokół nas duża grupa, w tym naprawdę ogromne grono znajomych, a wśród nich wielu debiutujących, co – nie ukrywam – zwiększało trochę presję, bo nie mogliśmy przecież ich zawieść i plan wykonać w stu procentach. Początek mieliśmy udany, bo pierwszy kilometr "pyknął" równo 5:41/km. Myślę sobie: świetna robota, idealnie się zaczyna, a tu nagle z boku jakiś "miły pan" puka się w czoło i z wyraźną pretensją oznajmia, że zaczęliśmy… za szybko. Trochę się dziwię, ale od razu uzmysławiam sobie, że tak jak w piłce nożnej, ilu jest Polaków, tylu najlepszych trenerów kadry, tak w bieganiu każdy wie najlepiej, jak należy prawidłowo biegać i trzymać tempo. Może u niego nie wybiło jeszcze pierwszego kilometra, ale u mnie akurat kilometr dał znać równo z pierwszym oznaczeniem, więc argument niezadowolonego nie miał żadnej racji bytu. Na szczęście grupa wokół bagatelizuje "życzliwego".
Kolejne kilometry aż do dziesiątego są do siebie podobne. Trzymamy tempo, konsultujemy z Markiem swoje czasy, bierzemy ewentualne lekkie poprawki, pytamy grupę o samopoczucie, informujemy o postępach, gratulujemy dobrego samopoczucia, a także machamy licznym kibicom, w tym wielu znajomym. Czasem ktoś wesoło skomentuje nasze poczynania. Ogólnie jest bardzo wesoło. To cieszy, bo bieg ma sprawiać frajdę. My, zajączki, też jesteśmy zadowoleni, bo na razie idzie nam świetnie, nie szarpiemy, lecimy niemal równiutko według zamierzonych międzyczasów, różnicę w tempie na poszczególnych kilometrach sięgają tylko kilka sekund, co jest dopuszczalne, bo maszynami przecież nie jesteśmy. Tak więc na razie – dobra robota!
Jednak to wszystko kończy się przy dziesiątym kilometrze, który mijamy z... dziesięciosekundową stratą. Czemu? Bo musimy brać pod uwagę oznaczenia, a od tego momentu zaczął się robić z nimi istny cyrk. Po prostu zaczęły się… nagle gwałtownie oddalać. Jeszcze na "10" było to tylko około 50 metrów, ale potem różnica zaczęła sięgać… prawie 200 metrów! U mnie, gdy piknęła "dyszka", mieliśmy dokładnie 5 sekund zapasu, a więc teoretycznie idealnie. Tylko, że my akurat musieliśmy brać pod uwagę właśnie oznaczenia kilometrów, a nie wskazania GPS w zegarku. Oczywiście mógł on zacząć troszkę przekłamywać, więc w tym momencie jeszcze nie miałem powodów do niepokoju. Jednak, gdy kolejny kilometr oddalił się już o ponad 100 metrów – a na pewno się oddalił, bo tempo nadal trzymaliśmy swoje – w nasze szeregi wkradł się lekki niepokój. Błąd to nie mógł być, bo Markowi też kilometr piknął znacznie wcześniej, nasi współtowarzysze biegu również meldowali, że mają w swoich zegarkach około 100-metrową różnicę. Aż w taki zbieg okoliczności, że nagle kilka GPS zaczęło równo przekłamywać, nie wierzyłem. Pozostało jednak istotne pytanie: co robić? Czy przyspieszyć i wyrównać stratę, czy nadal trzymać równe tempo? Jeśli przyspieszymy, a potem nagle oznaczenia wrócą do normalności, to będziemy mieć nagle aż zanadto zapasu, a w międzyczasie ktoś może nie wytrzymać tego nagłego zrywu. Ustalamy, że zobaczymy, gdzie pokaże się następne oznaczenie. Te jednak również jest błędne. Mało tego – oddaliło się o kolejne kilkadziesiąt metrów. Wszyscy wokół to jednomyślnie potwierdzają. Co robić? Przy faktycznym błędzie, im dłużej będziemy zwlekać z odzyskaniem straty, tym mniej dystansu nam na to pozostanie, a co za tym idzie – trzeba będzie wówczas naprawdę mocno przyspieszyć. Przypominam sobie jednak, że gdy rano szedłem do hali, to mijałem oznaczenia "19" i "20" kilometra i wówczas zdawało mi się, że są one chyba zbyt blisko siebie, że to niemożliwe – nawet śpiesząc się na miejsce startu – abym tak szybko pokonał ten odcinek; zresztą nawet wzrokowo dało się zauważyć, że coś jest chyba nie tak. Dzielę się tą wiedzą z Markiem, choć zaznaczam, że jednak mogę się mylić. Następuję szybka "burza mózgów" i decyzja, że nieznacznie przyspieszamy – nie gwałtownie, ale o kilka, kilkanaście sekund. Tak, by mieć jak najmniej do odzyskiwania, gdy wszystko pozostanie jednak po staremu, czyli z prawie 200-metrową różnicą. Bo na 13 kilometrze już tyle właśnie wynosi, a my mamy przez to niemal minutę do nadrobienia. Osiem kilometrów i 60 sekund – trzeba więc dodatkowo przyspieszyć o około 7, 8 sekund na każdym kilometrze. Oczywiście o zamierzeniach informujemy grupę, tłumaczymy, co się dzieje i co musimy zrobić, by biec zgodnie z oznaczeniami. Ta jest wyrozumiała, daje nam wolną rękę w podjęciu decyzji, więc od tego momentu nieznacznie przyspieszamy.
Chwilę przed 14 km widzę z daleka kochaną żonę z synkiem, a dodatkowo jeszcze słyszę, gdy mój maluch głośno krzyczy: "Tata! Tata! Tata!", jak chyba jeszcze nigdy dotąd.. To pozwala mi na moment zapomnieć o całym tym cyrku na trasie. Nie ukrywam, ze z niecierpliwością ich wypatrywałem. Fajnie, gdy możesz liczyć na obecność najbliższych.
Niespodziewanie 15 kilometr pokazuje się już jakieś 100 metrów szybciej niż sądziliśmy, wciąż jednak o 100 metrów dalej niż być powinien. W ten sposób udaje nam się dosyć szybko odzyskać czasową stratę, a nawet mieć ponownie dosłownie kilka sekund zapasu. Cieszy nas to, bo możemy znów zwolnić, ale nauczeni doświadczeniem wolimy na wszelki wypadek polecieć następny kilometr kilka sekund szybciej od zakładanego tempa, bo nie wiadomo czy ten znów się nie oddali. Ale ten również ma tylko sto metrów różnicy. Tak samo kolejny. Uspokajamy się i już biegniemy według starego planu, a nawet pozwalamy sobie na lekkie zwolnienie, tak tylko parę sekund. Przy 18km mamy ponad pół minuty zapasu. Akurat dobrze, bo pomiędzy 19 a 20 km jest wbieg na most, więc tam będzie można sobie pozwolić na naprawdę spokojne tempo, wręcz spacerek. I tak robimy, a na jego szczycie czeka niemałe zaskoczenie, bo 20km mijamy równo jak powinno być według GPS. Czyli miałem wcześniej rację, co do tego odcinka, że był bardzo krótki, bo miał tylko jakieś 700 metrów – później wiele osób ze śmiechem kwitowało, że był to najkrótszy kilometr w historii biegów ;). Fajnie, bo wszystko wróciło do normy, ale źle, bo przez to mieliśmy niemal minutę zapasu. Biorąc pod uwagę, że na metę mamy wpaść kilka, kilkanaście sekund przed upływem dwóch godzin, to na przebycie równo ostatniego kilometra mamy aż 6 i pół minuty. Naprawdę duży zapas, więc daliśmy mocno po hamulcach i wręcz zaczęliśmy człapać. Spora liczba osób z grupy jednak jeszcze bardziej przyspieszyła – wiadomo, by urwać jak najwięcej sekund z końcowego wyniku. My musieliśmy się jednak twardo powstrzymywać, choć niemal zaczęliśmy... przechodzić do marszu. Tylko że chwilę potem wbiegliśmy na długą prostą i nagle dotarło do nas, że chorągiewka z oznaczeniem ostatniego kilometra majaczy nam naprawdę dosyć daleko, zdecydowanie znacznie więcej niż pół kilometra, a my mamy już tylko niecałe cztery minuty do zmieszczenia się w wyznaczonym czasie, a potem przecież jest jeszcze finiszowe sto metrów. Co jest? Znowu błędne oznaczenie? No pewnie! I to jak! Flagę mijamy… dwieście metrów dalej. Dobrze, że wcześniej bardzo mocno przyspieszyliśmy – naprawdę ruszyliśmy ostro z kopyta, wręcz na złamanie karku – dzięki czemu na metę ulokowaną w hali Amber Expo udało się nam wpaść kilkanaście sekund przed upływem dwóch godzin. Zadanie więc wykonaliśmy zgodnie z planem, ale niewiele jednak brakowało, aby się nie udało. Ale te oznaczenia w drugiej części biegu to jakaś paranoja. A długość trasy, która okazała się w ostateczności dłuższa o 200 metrów? Kto to oznaczał, kto to atestował? Ktoś powie, że to na pewno błąd GPS, ale to nie to, bo znam swój organizm i wiem jakim tempem biegnę, ale nawet bez zegarka dało się zauważyć, że ostatni kilometr był dłuuuuugi jak cholera. Poza tym w sieci po biegu niemal wszyscy mówią to samo – dystans był na pewno wydłużony. Jak pisałem wyżej, do 10km wszystko było okej, wręcz idealnie co do metra, a potem wszystko się posypało i wprowadziło lekką dezorientację i nerwowość. Jakoś to udało się opanować, ale te rwane tempo na pewno musiało dać wielu w kość i podejrzewam, że nie wszyscy to wytrzymali. Jednak my musieliśmy twardo trzymać się ustalonego czasu, jednocześnie dostosowując się do sytuacji, więc zażalenia proszę kierować do organizatora ;).
A tak poza tym, impreza pierwsza klasa. Wszystko odbyło się bardzo profesjonalnie i poza wspomnianymi błędnymi oznaczeniami na trasie, nie zauważyłem więcej uchybień i zgrzytów, a wręcz niczego nie brakowało, co jest rzadkością jak na imprezy, które dopiero co debiutują. A gdański debiut wypadł naprawdę imponująco – na mocną piątkę! Za rok liczę jednak, że z czystym sumieniem będę mógł wystawić szóstkę ;).

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
42.195
05:44
biegacz54
04:45
marwil
01:58
Andrea
00:38
pawlo
00:04
Świstak
23:43
Daniel Wosik
23:28
smaziok
23:17
Yazomb
23:17
snail
23:16
Wojciech
22:48
Zając poziomka
22:27
Namor 13
22:25
lordedward
22:12
yuppy22
22:10
beata37
22:01
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |