2015-04-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dwa biegi, czyli zima i lato. (czytano: 7076 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44
Uff, przeżyłam! Dotarłam na metę na własnych nogach, wolno, bo wolno, ale żadna karetka nie była potrzebna :) Zatem wypełniłam plan minimum. Uznajmy, że nawet z malutkim naddatkiem, bo jednak kilkaset osób dotarło na metę za mną.
Jeśli czytacie mój blog, to wiecie o czym mówię... Znowu jednak zaczęłam od końca i zdradziłam puentę. No cóż, na autorkę kryminałów najwyraźniej zupełnie się nie nadaję. A przecież to nie jedyny bieg, o którym chciałam Wam opowiedzieć.
Zacznijmy zatem ab ovo, czyli od jajka. A skoro od jajka, to od Wielkanocy, a dokładnie rzecz biorąc od wielkanocnego poniedziałku. Wybraliśmy się wtedy do Lublińca na Bieg z Jajami. Kasia z Włodkiem byli tam już rok temu i wrócili zachwyceni, twierdząc, że zabawa jest przednia. No to dlaczego nie spróbować? Zwłaszcza, że pogoda zapowiadała się wspaniała, 2-4 stopnie powyżej zera i opady śniegu z deszczem.
Prognoza sprawdziła się co do joty. Jechaliśmy do Lublińca w śnieżnej zadymce. Po drodze spotkaliśmy smętnie człapiące po białych polach bociany. Chyba pluły sobie w brodę, że tak się pospieszyły z przylotem!
Nam jednak takie warunki nie były straszne. To prawda, że trudno było na miejscu podjąć decyzję o opuszczeniu ciepłego pojazdu, a jeszcze trudniej - o zrzuceniu ciepłych kurtek, ale to tylko chwilowe niedogodności. Jak się już zacznie biec, to problem znika i temperatura staje się sprzymierzeńcem. Ja w każdym razie czułam się wspaniale. Nawet, gdy na piątym kilometrze zaczął padać grad. Nie był przecież taki duży, żeby zrobić krzywdę, lepsze to niż deszcz, bo wtedy zamakają mi okulary i nie widzę, gdzie biegnę. Teraz co prawda też trochę zamokły, ale ścieżka była szeroka i równa, prawie pusta i prosta jak strzelił, więc trafiłam na metę bez pudła :) W całkiem niezłym dla mnie czasie. I nawet jajka całe doniosłam. A trochę się martwiłam, czy mi się to uda, bo po pierwsze nie wiedziałam, czy nie wyślizną mi się z rękawiczek, a z tych trudno było zrezygnować, gdyż łapy mi szybko grabieją na zimnie, a po drugie - mam w zwyczaju zaciskać dłonie w pięści, gdy biegnę, więc musiałam się pilnować. Ach rzeczywiście, chyba zapomniałam wspomnieć, że Bieg z Jajami jest naprawdę biegiem z jajami :) - to znaczy na półmetku każdy pobiera dwa jaja (kurze) i ma za zadanie donieść je w całości na metę. W nagrodę otrzyma wtedy - jeszcze jedno jajko.
Wróciliśmy zatem do domu bogatsi o 12 jajek (tu zagadka dla czytelników: ile Leśnych Ludków pojechało do Lublińca?), a przede wszystkim w świetnych humorach, naładowani endorfinkami i prawie wcale nie zmarznięci. Niech zazdroszczą nam wszyscy przejedzeni wielkanocnie, co spędzili czas przy telewizorach narzekając na fatalną pogodę!
Fatalna pogoda to była wczoraj! Fatalna oczywiście dla biegaczy, bo pewnie wszyscy inni byli nią zachwyceni.
Czekałam na ten dzień z lekkim niepokojem. Wiedziałam, że muszę stawić czoła nie tylko trudnej trasie, ale i własnym lękom, które zalęgły się we mnie po nieszczęsnej przygodzie na zeszłorocznym Biegu Częstochowskim. Z drugiej jednak strony miałam nie tylko niewyrównane rachunki z tym biegiem, ale i darmowy pakiet startowy :), który dostałam za udział w Orbicie (Krzara - raz jeszcze wielkie dzięki!). No i świetny numer: 998 przyznany przez Zabieganych. Z takim numerem to powinnam pędzić jak do pożaru! Byłam z mojego numeru bardzo dumna, bo miało być 1000 zawodników, a Krzara miał honorowy numer 999. Ostatecznie zdecydowano się zwiększyć pulę, rozdano numery do 1200, z czego wystartowało prawie 1100 zawodników.
Jesteśmy pełni podziwu dla Zabieganych, jak doskonale sobie radzą z organizacją tak dużego przedsięwzięcia. Wszystko chodzi, jak w zegarku. Nie ma żadnych kolejek, opóźnień, nieporozumień. Za to zawsze są fajne koszulki techniczne, super kibice i wymagająca trasa. Tylko nie mówcie, że jak mój teren, to chwalę! Przypomnijcie sobie, co pisałam o półmaratonie porajskim, a to był bardziej mój teren niż Częstochowa. Jak jest dobrze, to chwalę i tyle.
W gorącej atmosferze - gorącej zarówno od emocji, jak i od grzejącego słońca, niestety - na chwilę zapomniałam o obawach i cieszyłam się, że jest okazja zamienić choć parę słów z tyloma fajnymi ludźmi. Gdy jednak przyszedł czas, by stanąć na starcie, lęk powrócił. Wiedziałam, że lekko nie będzie. Czterokrotne podbiegnięcie pod jasnogórskie wzgórze daje popalić nawet przy znośnej pogodzie. A tu na dodatek zrobiło się nie stąd ni zowąd pełne lato - dwadzieścia kilka stopni i zero cienia. Tylko chłodny wiaterek trochę ratował sytuację. Niemniej już po 3 kilometrach czułam, że język stanął mi kołkiem w gardle, a woda była przewidziana dopiero po półmetku. Ostatni kilometr każdego okrążenia (są dwa) biegnie Alejami. Najpierw w dół - do placu Biegańskiego, nawrót i z powrotem pod górkę. Ta część jest szczególnie dołująca. W dół biegnie się po kostce, co nie jest zbyt przyjazne dla stóp. Przy życiu utrzymał mnie chyba tylko wspaniały doping.
Woda pomogła tylko na chwilę. Ostatni ostry podbieg mocno mnie osłabił. Na szczęście nie dałam mu się psychicznie i nie przeszłam do marszu, choć mój sposób pokonywania przestrzeni trudno chyba nazwać biegiem, raczej żałosnym truchtem. Teraz długi zbieg. No cóż, tym razem wcale mnie to nie ucieszyło. Dobrze pamiętałam, co przydarzyło mi się w tym miejscu rok temu. Toteż zamiast pędzić ile sił w łapach, turlałam się ostrożnie w dół, pozwalając się wyprzedzać kolejnym zawodnikom. Nieważne, która dotrę do mety, ważne, żeby znów nie narobić kłopotu sobie i innym. Cieszyłam się więc z każdego pokonanego metra i tak dotarłam po raz kolejny do Trzeciej Alei. I znów ten ostatni kilometr był najtrudniejszy i zdawał się nie mieć końca... No dobrze, wiem, że przynudzam :) Zatem koniec w postaci mety jednak nastąpił, znacznie później, niżbym sobie tego życzyła, ale co tam! Odebrałam piękny medal i ... poczułam dopiero teraz, że nowiutkie buty, które po raz pierwszy założyłam na ten bieg wcale nie są tak wygodne, jak mi się na początku zdawało i ledwo mogę iść :( A jeszcze przed wyjściem z domu Kasia mnie dopytywała, czy aby na pewno chcę w nich pobiec.
I tak oto wygrałam w Biegu Częstochowskim :) Wygrałam ze sobą, ze swoim lękiem, z upałem, na który moje ciało nie było zupełnie przygotowane. I o to przecież chodziło!
P.S. Fot. Marek Tęcza
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2015-04-13,09:32): Gorąca impreza :) Gratuluję zwycięstwa nad sobą samym :) Renata S (2015-04-13,19:13): dziękujemy Asiu za uznanie, to najlepsza nagroda dla nas - zadowoleni Biegacze :) Varia (2015-04-13,19:30): Dziękuję Paulo :) Reniu, cała przyjemność po stronie biegaczy! Inek (2015-04-16,16:39): Algebraicznie wygląda mi na to, że czworo, ale rachunek prawdopodobieństwa sugeruje, iż mogło się coś stłuc, więc Leśnych Ludków było >= 4. Gratulacje za obydwa biegi!!
Szkoda, że nie mogłem przyjechać do Częstochowy, może za rok się uda :) Varia (2015-04-16,18:18): Inku, masz u mnie szóstkę z logiki :) Nic się nie potłukło, zatem była nas czwórka:ja, Kasia, Jarek i Włodek. Do zobaczenia za rok w Częstochowie! A może uda się wcześniej spotkać na innym biegu? :) Piotr Fitek (2015-04-19,10:14): Gratulacje Asiu za bieg i za przezwyciężenie trudności na trasie :) Varia (2015-04-19,18:15): Dziękuję! Powoli moim celem staje się dotarcie (w stylu dowolnym) do mety... ale czyż ostatecznie nie o to właśnie chodzi :)
|