2015-04-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| „Sporcięta ekstremalne” (czytano: 607 razy) (POPRAW WPIS , ZMIEŃ ZDJĘCIE , USUŃ ZDJĘCIE)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=tKa5v9iYxaY
Sport wyczynowy to zazdrosny i apodyktyczny kochanek – wymaga nadludzkiego wysiłku, ten z kolei szkodzi zdrowiu. Chorzy z wysiłku nadludzie często tracą kontakt z rzeczywistością, co może zagrażać również życiu osób postronnych.
Ot, choćby taki Oscar Pistorius – o sobie: „Nie jestem odmieńcem. Jestem człowiekiem, który ma cel w życiu”, „Jestem człowiekiem, który ma pewien cel w życiu i pracuje, by go osiągnąć. Bardzo ciężko.”, „Ja jestem osobą, której ambicje spoczywają na bieżni i kumulują się w moim występie. I to właśnie przez moje biegi ja się wyrażam. Ja nimi mówię to, co mam do powiedzenia”. Zapewne właśnie dlatego, iż najlepiej „wyrażał” się przebierając nogami, zmuszony zeznawać w bezruchu urządził jeno łzawą szopkę. Mowa o facecie, który tak skomentował decyzję „Time” o uznaniu go w roku 2008 jedną ze stu najbardziej wpływowych osób na świecie, a w jej kontekście pytanie o to, czy czuje się gwiazdą: „Nie, to zupełnie nie w moim stylu, tak jak mówiłem. Natomiast, być może w ten sposób natchnąłem trochę młodych ludzi do uprawiania sportu. Czy to amatorsko, gdzieś w lesie pod domem, czy profesjonalnie. Jeśli to się udało to bardzo się cieszę, bo być może osiągnąłem kolejny cel jako sportowiec”. To odwieczny problem pragnących sławy, uprawiać gwiazdorstwo w taki sposób, aby nikt nie śmiał robić im z tego zarzutu. Zaiste, już sam pomysł żeby zostać beznogim sprinterem zasługuje na pomnik. Większość ludzi pozbawionych możliwości chodzenia, byłaby w siódmym niebie, mogąc samodzielnie dokuśtykać do kiosku po gazetę, zwłaszcza gdyby stać ich było nie tylko na prasę, ale i protezy warte kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Rzecz prosta, zakup gazety oraz zamożni rodzice to jeszcze żaden powód do chwały, zatem karmiony od dziecka poczuciem omnipotencji Pistorius, postanowił zostać sportowcem. Oczywiście nie byle jakim, pierwszym lepszym, lecz takim, który pracuje: „Chyba nawet tak ciężko, jak żaden inny sportowiec” – no chyba. Matka zastrzelonej modelki twierdzi natomiast: „Wygląda jak nawiedzony. On już został ukarany. Cokolwiek jest w jego głowie, jest na zawsze. Będzie musiał z tym żyć” i dorzuca: „Prędzej czy później kogoś by zabił”. Nie wnikając w przesycone goryczą przeczucia zbolałego rodzica, Pistorius twardo obstaje przy wersji, iż tak bardzo bał się o siebie, że wyrwany ze snu, w ciemnym pokoju czterokrotnie wypalił przez drzwi łazienki do wyimaginowanego włamywacza, bez obawy o to, co dzieje się z jego partnerką, której jak twierdzi, w łóżku przy nim nie było. Cóż, jakiegoż wielkiego sportowca straciłby świat, gdyby złoczyńca dobrał się Oscarowi znienacka do protez? Faktem jest, że Reevie Steenkamp bliskie związki ze sportem wyczynowym nie wyszły na zdrowie. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Pistorius stracił w dzieciństwie ręce, zaś za szczytny cel postawił sobie zostać np. bokserem lub tenisistą.
Polacy też mają swoje sportowe tragedie. Toż cały kraj spłynął łzami, gdy Justyna Kowalczyk już rok po fakcie zdecydowała się wyznać publicznie: „Rok temu straciłam moje Dzieciątko”. Bezsprzecznie, wydarzenie samo w sobie bolesne. „Tak, byłam w ciąży, poroniłam rok temu w maju, na obozie treningowym. Na samym początku obozu. Właśnie wtedy, gdy się szykowałam do wyprostowania swoich ścieżek. Wiadomo, że gdybym donosiła tę ciążę, dość zaawansowaną, nie wystartowałabym w Soczi. Miałam już w planie inne życie, przynajmniej na najbliższy rok”. Nim pani Kowalczyk udało się cokolwiek wyprostować, potwierdziła eksperymentalnie, że wyniszczony skrajnym wysiłkiem, napędzany chemią i sportową ambicją organizm, to środowisko nie sprzyjające podtrzymaniu życia. Jakby tego było mało, część fanów uznała, iż rewelacje o śmierci „Dzieciątka” dotyczą tragicznego zejścia czworonogiego pupila sportsmenki: „Napisałam najprostszymi słowami na świecie: straciłam Dzieciątko. Tak, żeby nie było żadnych wątpliwości. Nie wiem, jak można było pomyśleć, że chodziło o psa. Ja nawet rybki w akwarium nigdy nie miałam, bo wychowałam się na wsi, gdzie się zwierząt w domu raczej nie trzyma. Piesek, którego niedawno podarował mi brat, żebym miała się kim zająć, jest moim pierwszym”, i jeszcze: „To były przerażające i traumatyczne dni. Tak to się wszystko poplątało, że zostałam z tym sama. Nie mówiłam nic ani trenerowi, ani rodzicom, żeby ich nie martwić. (...) Jedyne, co mogłam zrobić, to próbować sama to ogarnąć”. Ostatecznie ogarnęła i wspomogła cała Polska gdyż: „Trzy ostatnie lata mojego życia okazały się kłamstwem. Zawiodłam się bardzo. Na początku maja przeżyłam klasyczne załamanie nerwowe”. Tak oto sport zawodowy zbiera swe czarne żniwo. Na szczęście piesek żyje i ma się dobrze, zaś Justyna Kowalczyk na pewno jeszcze powalczy o miejsce w reklamie.
Słowem, jak to w namiocie cyrkowym, czasem ktoś z trapezu spadnie. Publiczność nie może niczego uronić z wielkiego widowiska, ani na stadionie, ani tym bardziej poza nim. Prawdziwy sport wymaga potu, łez, no i oczywiście krwi. Prócz tego potrzebuje również mediów i ocipiałych tłumów, zdolnych to wszystko wchłonąć i sfinansować, zaś naprawdę wielcy sportowcy, poza dobrowolną daniną własnego życia, zawsze muszą być gotowi jeszcze coś lub kogoś złożyć na ofiarnym ołtarzu kariery, rzecz jasna dla dobra ogółu, w imię celów wyższych niż popularność wymienna na pieniądze. Jakich? Tego nie wiedzą nawet sami sportowcy, natomiast gawiedź wierzy, że takowe cele jednak istnieją. Do cholery, przecież koniecznie muszą istnieć, prawda?
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Mars (2015-04-04,16:06): Sportowcy wyczynowi są sławni do czasu, kiedy to osiągają dobre wyniki. Kibicowanie w swej istocie bywa okrutne, bo kibice w swym kibicowskim zaślepieniu nieustannie domagają się lepszych, jeszcze lepszych i najlepszych wyników od swoich faworytów. Myśląc, że sportowiec to maszyna do produkcji dobrych wyników, nie znająca zmęczenia ani zużycia materiału. I kibice nie dopuszczają do siebie myśli, że nie za każdym razem się wygrywa, że w sporcie wyczynowym są sukcesy, ale tak samo są porażki. Kibice bywają przez to okrutni, bezduszni wobec swych faworytów. To okrucieństwo napędza sportowców do jeszcze większego wysiłku, aby nie dopuścić do przegranej, do porażki, aby nie zawieść swoich wiecznie żądnych super wyników kibiców. Sport wyczynowy wyniszcza organizm, bo człowiek nie został stworzony przez naturę do aktywności na tak dużych obrotach. W normalnym codziennym życiu człowiek nie musi biegać 20 km/h bo dziś do zabicia zwierza służą strzelby i łuki a nie maczuga. Nie musi podnosić 200-kilogramowe ciężary, bo są do tego dźwigi, podnośniki. Doprowadza to do szybszego zużycia materiału. 35-letni sportowiec jest już często tak naprawdę 70-cio latkiem, bo ma tak wyniszczony i zużyty organizm latami intensywnego wysiłku. Dopóki są dobre wyniki to jest sława i pieniądze, są podróże po całym świecie na zawody, wywiady dla telewizji. Gdy tylko wyniki zaczną być coraz gorsze w wyniku wyeksploatowania organizmu, konkurencji, która nie śpi to o sportowcu często cały świat zapomina. Często taki sportowiec ma potem zniszczone zdrowie w wyniku sportu wyczynowego, ale o tym się już nie mówi, bo to niewygodne, bo nie pasuje do współczesnych trendów mody. Bo prawda jest niewygodna. I mówi się, że sport to zdrowie. Oczywiście, że zdrowie, pod warunkiem zachowania zdrowego rozsądku, umiaru. Bo co za dużo to niezdrowo. To dotyczy sportu wyczynowego, ale także amatorskiego. Weźmy amatorskie bieganie. Wielu biegaczy biega za dużo i za szybko, przez co na zdrowie bardziej sobie szkodzą niż pomagają. Ile trzeba trenować aby złamać w maratonie 3 godziny? Trzeba naprawdę dużo i często biegać i do tego szybko. I po co to wszystko amatorowi? Z wynikiem powiedzmy 2: 50 nie ma szans stanąć na pudle w żadnym maratonie, a przy takim obciążeniu treningowym aby złamać te 3 godziny naraża się na kontuzje które mogą go wyeliminować na wiele miesięcy z biegania. Ja to nazywam krótko: walka o pietruszkę. Wielu amatorów biegania jest zaślepionych w swej nieustannej gonitwie za życiówkami, bo jak twierdzą muszą pokazać, jakie to z nich chojraki, muszą dowartościować swoje ego, muszą sobie coś udowodnić nawet za cenę groźnych kontuzji. Piszesz o Kowalczyk. Muszę ją skrytykować. Jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Od nadmiaru pieniędzy już się jej w głowie przewraca. Ciągle jej mało i mało, a przecież organizm to nie maszyna w której łożysko czy przekładnię można wymienić. Adam Małysz wiedział kiedy wycofać się ze sportu wyczynowego. Gdy widział, że nie osiąga już tak dobrych wyników, że są lepsi od niego, wycofał się i teraz amatorsko, jako hobby startuje co roku w rajdzie Dakar, bo stać go na to. Kowalczyk, też już powinna się wycofać. Ale nie, ona musi pokazać kim to ona nie jest. Co z tego, że zniszczy sobie zdrowie, najważniejsze aby zadowolić rzesze wygłodniałych dobrych wyników kibiców, a może przy okazji uda się jej coś zarobić. Choć biegając na nartach ma już małe szanse na świeżą kasę, a konkurencja nie śpi. Publiczność ciągle potrzebuje wielkiego widowiska. Publiczność i kibice to tłum. A wiadomo i udowodnił to w XIX wieku pewien uczony, że tłum jest głupi. paulo (2015-04-04,17:40): Myślę, że za tymi tragediami często stoją media i ogromne pieniądze. To jest główny motor działania. Ale niestety w sporcie zawodowym obu tych rzeczy nie da się już ograniczyć i tylko mądrość życiowa może pohamować ich wpływ, a tym samym wiele nieszczęść. Hung (2015-07-10,17:29): Większość sportowców, np. "wyczynowi" amatorzy tak ciężko pracują nad swoim ciałem - aż pot ze mnie płynie, gdy tylko pomyślę o tym - a nie mają z tego kasy. Można zrozumieć zawodowca, bo próbuje z tego żyć ale reszta? Pozostali żyją nadzieją. Część z nich dotrwa do starości i capnie coś w kategorii wiekowej a reszta nic. Ale ta reszta, to przecież mistrzowie dla amatorskich amatorów a kosmos dla zwykłych ludzi. Warto się tak zarzynać? Coś w tym jednak jest.
|