2015-03-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| „W co ty, kurwa, wierzysz?” (czytano: 408 razy) (POPRAW WPIS , ZMIEŃ ZDJĘCIE , USUŃ ZDJĘCIE)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=nQvrn4-PXZ0
„Aby widzieć, trzeba wiedzieć”. Z hasłem tym zetknąłem się po raz pierwszy w połowie lat osiemdziesiątych. Odkąd pamiętam, fascynowało mnie wzajemne przenikanie tego co przyziemne i namacalne, z ideami uniwersalnymi, ponadczasowymi, w sposób absolutny zawierającymi w sobie istnienie zarówno jednostek, jak i społeczeństw. Stąd zachwyty takimi programami jak „Sonda”, „Tam, gdzie pieprz rośnie” (oraz jego kontynuacja „Pieprz i wanilia”), czy „Antyczny świat profesora Krawczuka”. Rzecz jasna, jako dziecko nie byłem w stanie ogarnąć i uwewnętrznić pełni zawartych tam treści, jednak przeczucie ich znaczenia odcisnęło na mnie trwałe piętno. Przywołany cytat to właśnie fragment wypowiedzi profesora Aleksandra Krawczuka, odnoszącej się zarówno do historycznej wiedzy niezbędnej dla właściwej percepcji współczesnych szczątków architektonicznej spuścizny starożytnego Rzymu, ale również, na wyższym planie, do wszechogarniającej, Kremerowskiej wizji dziejów.
Jako się rzekło, interesują mnie nade wszystko punkty styku, umownie wydzielone (zarówno mentalnie, jak i fizycznie) przestrzenie, gdzie echo wieczności stapia się w jedno z ulicznym pyłem, w sposób uniemożliwiający ich separację. Teoretycznie, takimi właśnie miejscami są np. teatry, muzea, cmentarze, oraz wszelkiej maści świątynie. Tytuł niniejszego wpisu to również cytat – klasyczny przykład amalgamatu brudu i autentycznego tchnienia absolutu. Zaznaczam, iż słowo „brud” odnosi się w tym miejscu jedynie do, ułomnego z natury rzeczy, procesu teoretycznego wyodrębniania sfery profanum, i w takim ujęciu nie niesie ze sobą żadnych pejoratywnych treści. Ludzie pojmujący kulturę jako społeczną etykietkę, pełniącą rolę swoistego certyfikatu jakości, zazwyczaj w ogóle nie są w stanie dostrzec wagi tego, co pogardliwie określane bywa jako „niskie”. Logika podpowiada, że każda „wyżyna” wymaga istnienia niższych poziomów, bowiem tylko dzięki nim możliwe jest stwierdzenie, iż zawędrowaliśmy już wysoko. W tym kontekście słowo „kurwa”, ów plebejski „przecinek”, zaprawdę w pełni zasługuje na uwiecznienie w marmurze narodowych sanktuariów, tuż obok sloganów typu: „Bóg, Honor, Ojczyzna”, w rzeczywistości bowiem to właśnie plebs, a nie tzw. elity, pozostaje trwałym nośnikiem tradycji, ta zaś pojawia się tam, gdzie zamiera praca mózgu. Lud nie ma czasu ani ochoty zgłębiać istoty rzeczy. Jemu potrzeba prostych dyrektyw, jednoczących jego energię wokół spraw „niskich”, tak, aby w procesie wyodrębniania elit mogła nastąpić transformacja zachowawczej „kurwy” w „anioła” dziejowego postępu. Owszem, i elity wypracowują pewne tradycje, jednak nade wszystko organizujące strukturę władzy. Ten obszar graniczny, gdzie Józek przepoczwarza się w Józefa, zaś „Gajusz Juliusz Cezar” wypiera kolejny odcinek „M jak miłość” (zatem np.: „Mężem wszystkich kobiet i żoną wszystkich mężczyzn”, zamiast: „Przecież, kurwa, wiesz, że cię kocham”), stanowi o poziomie rozwoju społecznego. Im większy, tym silniejszy wpływ elit na masy, im jego zakres węższy, tym wyraźniejsze skarlenie ich znaczenia (tu odwołanie do nikczemnego wzrostu oczywiście ma już charakter ujemny). Zatem, choć pospólstwo i klasy wyższe nie mogą istnieć bez siebie, tak jak nie ma „góry” bez „dołu”, to jednak skundlenie elit nie prowadzi bynajmniej do zbliżenia z ludem. Z drugiej strony, szlachetna krew nie może zbyt długo karmić się sama sobą, zaświadczają o tym zarówno potworne skrzywienia okresu pryncypatu, jak i znacznie późniejsze degeneracje dynastii europejskich. Na krajowym gruncie proces ten łatwo prześledzić patrząc na obraz kolejnych prezydentur po przemianie ustrojowej. Wydaje się wielce wątpliwe, aby z Bronka mógł jeszcze wyewoluować Bronisław. Tu trzeba wielu pokoleń, nie pięcioletniej kadencji.
„Aby widzieć, trzeba wiedzieć”. Poszedłem zatem między ludzi, by zobaczyć, w jakim stopniu „doły” korespondują z „wyżynami”. Jako wzmiankowany punkt styku sacrum i profanum, wybrałem niedzielne nabożeństwo w Kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Co do samej świątyni, to nie ma się nad czym rozwodzić – jak to w Krakowie: zabytkowo, wzniośle i zimno. Zająwszy dogodny punkt widokowy, począłem szukać obszarów granicznych. W pierwszej kolejności mą uwagę przyciągnęła młoda para, a że to była para, miało się okazać już wkrótce. Pomimo grobowego chłodu, energiczna brunetka postanowiła wyeksponować, całkiem zresztą apetyczny, dekolt. Zgodnie z przewidywaniami, monotonne zawodzenie kapłana nie było w stanie konkurować z falującym biustem młodej parafianki, który to ruch wywoływał istny oczopląs u jej towarzysza. Gdy dama nasyciła już kobiecą próżność, postanowiła wykorzystać kolejną zmianę pozycji i unosząc się z klęczek zainicjowała serię powłóczystych spojrzeń w moją stronę. Złudne nadzieje szybko prysły, bowiem okazało się, iż to nie ma ziemska postać odrywa ją od modłów, jeno barczysty blondyn z końca rzędu. Partner figlarnej dziewuszki szybko ogarnął sytuację i wprawił ciało w rytmiczne chybotanie, tak aby przesłonić dziewczynie obiekt zainteresowania, na co ta odpowiedziała kolejnym manewrem umożliwiającym dalszą grę w „pojawiam się i znikam”. Zirytowany amant zdecydował czym prędzej przejść do kontrofensywy i zaznaczyć wobec potencjalnego rywala swe samcze pretensje. Sprowadzało się to do usilnych prób wdrożenia masażu odwetowego, z mojej perspektywy klasycznej różańcowej macanki. Masowana zareagowała irytacją i ostentacyjnie odsunęła się na skraj ławki. Jeden-zero dla Jezusa. Postanowiłem, że powrócę do nich gdy będą sobie przekazywali „znak pokoju”, zaś póki co, przeniosłem wzrok w drugą stronę. Tu tapirowana marmozeta w wieku balzakowskim niańczyła znudzonego nastolatka, wodząc trupimi tipsami po jego zgarbionych plecach. Ten był najwyraźniej zwolniony ze składania rączek do „amen”, gdyż prawicę unieruchamiał brudny gips z masą kolorowych podpisów w rodzaju: „Wisła the best”. Skubiąc czarne frędzle opatrunku, młodzian strzelał pozyskanym w ten sposób materiałem w stronę kolegi obok. Ów odwdzięczał się słabo maskowanymi kuksańcami, przy czym nie przerywał mazania tłustymi paluchami po ekranie ukrytego między kolanami telefonu. Wychwalanie Pana umilały tej trójcy dosyć regularne erupcje gazów jelitowych tęgiego dziadunia, który najwyraźniej ciężko znosił kolejne komendy padnij-powstań. Wśród innych strategię przetrwania urozmaicały zabawy chusteczkami, biżuterią, zegarkami, nosowa dłubanka odkrywkowa oraz kontemplowanie obuwia, swojego tudzież sąsiadów, i tak aż do szczęśliwego finału. Ostatecznie, podniesieni duchowymi praktykami, wierni żwawo ruszyli ku światłu wyjścia. Dryfując z tłumem łowiłem strzępy radosnej wymiany wrażeń: „Będziecie? – Będziemy!”, „Anka! Zaczekaj – Spadaj!”, „Mówię ci, chłopie, ale ochlej był…”, „To ileś za niego dał?”, itp. Nagle gdzieś z tyłu padło: „W co ty, kurwa, wierzysz?” Strzygąc uszami pozwoliłem aby dwóch panów w średnim wieku zrównało się ze mną. „No, kurwa, proste – w Jezusa”. „Ty głupi jesteś. To wszystko było już wcześniej wymyślone”. „Co ty pierdolisz?” „Kurwa, mówię ci. Poczytaj se. Matka-dziewica, zwiastowanie, ukrzyżowanie, zmartwychwstanie – to wszystko już było wcześniej. Kupę takich bajek było wcześniej, przed Jezusem”. „A dajże mi, kurwa, spokój. Co mi będziesz dupę truł! Po coś do kościoła przylazł?” „Kurwa, umówieni byliśmy. Mamy do Marka na flaszkę jechać!” „No, to nie pierdol o Jezusie”.
Blisko było, tym razem jednak flaszka. Ale coś tam w szarych komórkach iskrzy, pulsuje głęboko utajone w narodzie, czasem pewnie spać nie daje i domaga się solidnej wypitki, by złagodzić zew wieków, co poprzez przestwór otchłani ślą swe nieme wezwanie ku mrocznym zakamarkom plebejskich zwojów. „Usia, siusia, cepeliada./W ogródeczku panna Mania,…” – „Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę,/Będziem Polakami./Dał nam przykład…”. Może lepiej nie, wszak i czerpiąc z przykładu Bonapartego, często zaliczaliśmy wielkie narodowe klęski, a to był jednak plebejusz, co prawda zafascynowany militarną potęgą cesarstwa rzymskiego, ale przy tym kurdupel, a taki wizerunkowy niedostatek u przewodnika stada często skutkuje katastrofą, niestety rzadko smoleńską.
Nie wierzmy zatem w tradycję. Może ona jedynie stanowić niegroźny ozdobnik na festiwalach folklorystycznych. Czyniąc z niej fundament ustroju społecznego, wkraczamy na ścieżkę wiodącą wstecz, ku fatalnym omyłkom przeszłych pokoleń. Tako i wiara w elity daleko nas nie zaprowadzi, te bowiem szybko ulegają zwyrodnieniu, a wtedy nie są już zdolne do zajmowania się niczym innym poza sobą. Wiara w bogów ostatecznie nie ocaliła Rzymu, zaś nowe bóstwa znaczone krzyżem, także nie przyniosły światu zasadniczej odmiany losu. Wiara jaką darzono rzekomo nieomylnych wodzów również dowiodła swej bezużyteczności. W ogóle organiczna struktura wiary czyni z niej śmiertelną truciznę, zdolną powalić największych mocarzy. Wszelako organizmy, czy to jednostkowe, czy też społeczne, posiadają tę zbawienną właściwość, iż zażywając małych dawek nawet najgorszego jadu, z czasem wypracowują daleko posuniętą odporność. Problemem zawsze pozostaje przekonanie mas, iż niewrażliwość na jeden rodzaj trucizny, nie stanowi skutecznej ochrony przed innym.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Hung (2015-06-19,21:16): W tradycję nie trzeba wierzyć, wystarczy ją kontynuować, a to robimy świetnie.
My wierzymy w to, że wierzymy. Problem w tym, że nie wiemy dlaczego. Kontynuujemy więc tradycje wiary, po czym idziemy na jednego a gdy żona się znarowi, to lejemy ją w ryj, bo to też tradycja. No, nie mogę nie pójść do kościoła, bo co mama powie, więc idę i szukam rozrywki. Nauki tam żadnej, nuda i abrakadabra, bo kto jest w stanie wyłowić tych kilka mądrych słów w potoku polityki i rytuałów, które nie wiemy po co służą i dlaczego ich tak wiele?
|