2015-03-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Tres Amigos na XXXIX Biegu Piastów (czytano: 884 razy)
Decyzja o zapisaniu się na Bieg Piastów dojrzewała u mnie od kilku lat, choć obiektywnie patrząc – to jedna z większych bezczelności jakie popełniłem w swojej „karierze”. Doświadczenia na „bieżkach” (jak mówią Czesi) nie miałem największego. Pierwszy raz to zajęcia na obozie zimowym gorzowskiej AWF w Świeradowie a.d. 1991
(o rany…), kiedy to na nartach dotarliśmy do najbliższego baru i razem z instruktorem zgłębialiśmy teoretyczne tajemnice techniki (mniej) i tajemnice bezdennych czeluści wyrobów mistrzów szklarskich z pobliskiego Harrachova (bardziej). Powrót był naprawdę trudny technicznie… Drugi raz to przygoda mojej szkoły z Comeniusem, kiedy to gościliśmy w Pecsu pod Śnieżką i po ok. 1,5 godziny zmagań – wystartowałem razem z przyjaciółmi z Czech i Niemiec do nocnego wyścigu na nartach. Ależ to była adrenalina! Jeden z Niemców źle skręcił na ciemnym szlaku, zjechał „na dół” do miasta i szukali go jeszcze przez ponad 2 godziny…
Tak bogate doświadczenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że co tam – na pewno „ogarnę”. I chciałem atakować od razu nawet 50 km – dobrze, że namawiacze z pilskiej frakcji PPPP (pamiętacie przynależność partyjną niejakiego Siary?), ukrywający się pod szyldem Giro di Zawada – wybili mi ten pomysł z głowy. Choć decydujące było to, że oba starty odbywały się w innych dniach. Zapisałem się więc do 38 edycji Biegu Piastów (2014), lecz pokręcone ścieżki losu spowodowały, że na debiut - a la Łuszczek – musiałem poczekać do 1 marca roku bieżącego. Rozsądek, którego z wiekiem – jak wierzę – przybywa, kazał mi jeszcze pokierować rodzinnym zimowym wyjazdem na narty w ten sposób, żeby „odświeżyć” sobie jeszcze styl klasyczny przed samą imprezą. W czeskiej Rokietnicy boleśnie przekonałem się, jak trudno odświeżać coś – czego się nie posiada. Liczba upadków, niekontrolowanych wygibasów w celu utrzymania równowagi i zainkasowanych siniaków przekroczyła moje oczekiwania dramatycznie. I stało się tak jak prawił dzielny komentator sportowy naszej TV: „Gruchała jest taka, że cieszy się z każdego pchnięcia”. Ze mną było tak samo – cieszyłem się jak dziecko, gdy udawało się bezkolizyjnie pokonać kolejny odcinek śnieżnego wyzwania.
Boleśnie oczywistym jawił się fakt, że w Jakuszycach czeka mnie potężne wyzwanie, którego się nie spodziewałem. Czas feryjnego przygotowania szybko minął i oto już ostatniego dnia lutego w towarzystwie bardziej doświadczonych startowo kolegów z Giro – Rafała Kosickiego i Tomka Ciepłego – mknęliśmy sobie wesoło do Szklarskiej i dalej do biura zawodów po pakiety startowe. Droga przebiegała bezproblemowo, po niespełna 5 godzinach jazdy zameldowaliśmy się w Jakuszycach, gdzie jeszcze mieliśmy okazję podziwiać finisz seniorów, którzy po 7 godzinach walki docierali do mety biegu 50 km klasykiem. I choć wyglądało to dokładnie tak jak powiedział kiedyś nieodżałowany Jerzy Kulej – „zawodnicy byli tak zaangażowani w walkę, jak aktorki filmów porno w dialogi” – to bezwarunkowy szacun. Chciałbym tak w ich wieku…
Namówiłem jeszcze chłopaków do zakupów w Normie, po czeskiej stronie granicy – choć między Bogiem a prawdą – specjalnie dużo przekonywać nie musiałem. Powrót do Szklarskiej, zainstalowanie w pokoju, polska TV z relacją z konkursu drużynowego Mistrzostw Świata w skokach – humory nam się jeszcze po skokach naszych lotników polepszyły, więc podjęliśmy sprawdzone metody, by ten stan zachować jak najdłużej. Ruszyliśmy na mały spacer do centrum na kolację - w roli węglowodanów wystąpiła pizza, a główną rolę izotonika grał – no ten co zwykle u nas. W trakcie drogi powrotnej zaczęliśmy powoli wizualizować sobie niedzielny start – chłopaki planowali poranek, ubiór, sam modliłem się o to by trasa nie była zmrożona. Jeszcze okupacja facebooka w wykonaniu Rafała i Tomka, ja wyobcowany w tym wirtualnym gronie – odpaliłem sobie „Metro 2033” Głuchowskiego na mp3. Film nam się zerwał nie wiadomo kiedy, światło gasił pewnie najmłodszy – nie wiem, nie doczekałem.
Ranek powitał nas słonecznie, gospodyni przyniosła śniadanko, chwila dramatycznych informacji z Rosji na krótką sjestę (zabójstwo Niemcowa) i nagle jak Rafał zerwał się do ubierania i pakowania – to z Tomkiem o mało co połowę sprzętu byśmy zostawili. Martwiliśmy się o miejsce parkingowe – ale udało nam się sensowne znaleźć: blisko startu i mety zarazem. Ruszyliśmy, by zadośćuczynić podstawowej czynności porządnego biegacza narciarskiego – a więc smarowaniu nart. Stojąc w kolejce przekomarzaliśmy się jeszcze, ja tak naprawdę nie widziałem sensu tych zabiegów, ale w głębi ducha pomyślałem, że trzeba to zrobić, żeby potem nie było, że ktoś miał lepiej albo gorzej. Zacząłem coś tam o wosku i szlifowaniu – serwisman spiorunował mnie wzrokiem i wystrzeliwując w moim kierunku sylaby jak z kałacha odwinął, że to parafina i cyklinowanie. No więc co do parafiny spierać bym się mógł – dla mnie jedna cholera. Natomiast ta druga faza – faktycznie musiało to być coś poważnego, bo jak robiłem remont parkietu w pokoju syna – to fachowcom chyba szybciejposzło. Rafał z Tomkiem grzecznie czekali zamarzając z wolna na strasznie przenikliwym wietrze, który zapanował na polanach jakuszyckich, obaj spojrzeli z zazdrością na moje narty, co najmniej jakby przyłapali mnie na wynoszeniu sprzętu z tira obsługującego norweskie maszyny do biegania. A ja wiedziałem, że i tak nie będę mógł zmieniać nart na trasie – jak Justyna na 30 km; nie miałem i nie mam dalej pojęcia czy moje narty są miękkie czy twarde; czym je smarować; czy użyć parafiny, mydełka czy przyspieszaczy; czy użyć proszków; jaki bieżnik wycisnąć… Na szczęście wszystkie te dylematy nie dotyczą nas – biegaczy amatorów i można je śmiało odstawić w kąt.
Schowaliśmy się do samochodu – wychodząc tylko na chwilkę, by poobserwować start do biegu na 30 km stylem dowolnym. Było pięknie! Tomek wlał w siebie w ciągu ostatnich 12 godzin chyba zbyt dużo płynów – zaczęły teraz najwyraźniej zamarzać – bo postanowił diametralnie się przebrać. Ja pozostałem w delikatniejszym wdzianku – w planach miałem pruć ile się da, a to jak wiadomo – zapewnia komfort cieplny. I wychodząc nieco do przodu – chyba wygrałem na tym, bo pół godzinki przed startem pogoda trochę się poprawiła, wyszło nawet znowu słońce i oczekiwanie na start nie okazało się walką z Lutymi, Aniołami Mrozu z powieści Dukaja. Kilkadziesiąt minut przed godziną zero (a więc przed 11.00) spotkaliśmy naszego guru, o którym wiele rozmawialiśmy w drodze do Jakuszyc – samego Bacę - Edzia Dudka. Był po swoim 35 starcie w biegu głównym na 50 km i jak zwykle tryskał energią i zapałem. No może trochę widać było zmęczenie na twarzy, ale to w wyniku, jak się wyraził - „zaliczenia dwóch parkietów” z przyjaciółmi z Litwy. Dla tych nielicznych, którzy jeszcze Edzia nie znają krótkie info: to prawdziwa żywa legenda polskiego narciarstwa biegowego, był lepszy niż Józek Łuszczek, późniejsze jego dokonania w rozmaitych biegach ultra na całym świecie przyprawiają o zawrót głowy.
Krótki marsz do boksów startowych, fotka którą widzicie obok i już – o 11.00 wystartowała pierwsza linia, potem w kilkuminutowych odstępach puszczano kolejne, my z Tomciem byliśmy w przedostatniej grupie, ruszyliśmy 20 minut po czołówce. Chwilę przed startem wykonałem manewr wyprzedzający, by wyprowadzić z równowagi swojego głównego rywala. Lawina ruszyła, a początek był trudny, bo brak techniki aż kłuł po oczach. Na szczęście powoli zacząłem łapać rytm, a sojusznikiem był dość łatwy początkowy odcinek trasy. Po ok. 6 kilometrach zaczął się zjazd, gdzie dobrze nasmarowane narty praktycznie same jechały, wspomagane tylko odbiciem z kijków. Oczywiście to wszystko nie było takie proste jak na filmie z zawodów narciarskich – przynajmniej nie dla mnie. 100% koncentracji, oczy dookoła głowy przy zmianie torów, antycypacja – co za chwilę może się zdarzyć i ciągła adrenalina. Chwilę po minięciu 8 kilometra doszedł mnie Tomek i już byłem pogodzony z tym, że będę oglądał jego plecy. Chwilę pogadaliśmy, potem doszliśmy jakąś większą grupę i przy wyprzedzaniu zaliczyłem pierwszą glebę – na szczęście bez reperkusji dla innych zawodników. Szybko otrzepałem się ze śniegu jak pies z wody i dalej przeć do przodu. W zasadzie nie miałem chwili kryzysu, cały czas się nakręcałem i tylko czułem się jak wóz z silnikiem dużej mocy, który nie może jej przekazać poprzez łyse opony na lód. Brak techniki. W momencie gdy zaczęły się podbiegi było jeszcze mocniej. Tam gdzie większość zawodników powoli maszerowała pod górę – jak spokojnie podbiegałem i na tych fragmentach trasy nikt mnie nie wyprzedził – a ja szybko przesuwałem się do przodu. Obaj z Tomkiem mieliśmy numery startowe powyżej 1300, a jeszcze przed upływem godzinki mijaliśmy tych, którzy mieli numery trzycyfrowe. Planowałem zjedzenie żela przed punktem żywieniowym na 14 km, ale czułem się tak doskonale, że żel został w kieszeni, a zjadłem tylko wafelka, zapijając go przepyszną ciepłą herbatą. W drugiej części trasy jeszcze więcej fragmentów pod górę, a że śnieg nie był zlodzony – czułem się dość pewnie i pomykałem bez śladów zmęczenia. Dopiero przed 20 km zacząłem odczuwać bóle nadgarstków i przedramion – cóż tam gdzie się tylko dało, próbowałem się napędzać odbiciami z kijów. I tylko wciąż męczył mnie niepokój: jeśli tyle lecimy pod górę, w końcu będą zjazdy – a to moja pięta achillesowa ewidentnie. Mogę tylko powtórzyć za Justyną – czuję się na nich jak krowa na lodowisku – oczywiście zachowując wszelkie proporcje. Po 20 km na szlaku zrobiło się pusto, długie proste z górki i krótkie ostre skręty, gdzie porobiły się muldy. Na jednej z nich zaliczyłem „Upadek 2” – ale bez świadków i wstydu. W końcu nie byłem już - jak o Irenie Szewińskiej powiedział kiedyś kolejny bohater polskich mediów – „już tak świeży w kroku, jak dawniej”. Końcówka trasy z górki i po zakrętach, na których około 700 m przed metą raz jeszcze otrzepywałem się ze śniegu – było to na szczęście w lesie przed prostą finiszową, na którą wpadłem już w możliwie dystyngowany sposób. Meta w 2:30,41; jeszcze raz pyszna herbatka, medal i Rafał, który czekał już na mnie i roztaczał pomoc w niesieniu mojego sprzętu – jakkolwiek by się Wam to nie kojarzyło. Na Tomka czekaliśmy już w samochodzie – bo wiatr nie chciał ustąpić. Wyjeżdżając z parkingu raz jeszcze mieliśmy sposobność spotkać Edzia, który pozdrowił całą Wielkopolskę. A potem proza życia: szybka kąpiel, przystanek przed Jelenią Górą na typowy posiłek w polskich górach – czyli smażoną rybę i strategiczna dla mnie decyzja Rafała, że czuje się OK i może sam prowadzić auto do Piły. Chłopaki buszowali na facebooku, w zasadzie kierowca tego pojazdu patrzył częściej w ekran smartfona niż na drogę i muszę przyznać, że to nie koncerny samochodowe zdecydują o tym, że wkrótce nastaną czasy autopilotów w samochodach. Przez drogę wspominaliśmy oczywiście wydarzenia z krótkiego pobytu u Ducha Karkonosza, omawiając przyszłe starty – zadowoleni z siebie wszyscy jednomyślnie podjęliśmy decyzje o starcie w przyszłej – jubileuszowej edycji – na 50 km. Pojawił się również oczywiście pomysł, że może również Bieg Wazów – no rozpędziliśmy się trochę, ale to już taki styl ekipy z Giro di Zawada. A najbardziej zadowolony mógł być Tomek - tak się bowiem składa, że szczęściarz – ale już w innym towarzystwie – wraca w ten sam rejon za tydzień, by zmierzyć się z trasą ZUKA. Będzie się działo – ale to już inna opowieść.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |