2014-11-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Niepodległości w Gdyni, czyli wielki siniak po... fladze Polski ;) (czytano: 278 razy)
XVII Bieg Niepodległości, Gdynia, dystans: 10km, czas: 49:25, tempo 4:57/km
Z mojej strony miał to tak naprawdę być bieg na pół gwizdka, bo miałem prowadzić kolegę na 55 minut, ale... nie mogliśmy się odnaleźć przed startem – mimo iż dzielnie i niemal do samego końca go wypatrywałem. Jeszcze na trasie próbowałem go odszukać i do 3km biegłem spokojnie, ale wobec braku sukcesu zacząłem biec swoje – a żeby za bardzo nie kalkulować i analizować tempa, do 7km nie patrzyłem na zegarek. I mimo iż tłok na trasie był wyjątkowo spory – prawie 7000 ludzi – i niemal przez cały dystans nie było zbyt dużo wolnego miejsca na porządne rozpędzenie się, bo co chwilę trzeba było lawirować między innymi biegaczami, to okazało się, że przez cały ten czas nawet przyzwoicie zasuwałem i bez problemu zmieszczę się w 50 minutach, więc do końca już tylko pilnowałem czasu. Oczywiście dzisiaj – jak to jest już tradycją od kilku lat – biegłem od stóp do głów ubrany w barwy biało-czerwone, z charakterystycznym wysokim kapeluszem, zaś pierwszy raz miałem dodatkowo w ręku wielką flagę Polski na drzewcu ;). W zasadzie nie przeszkadzała mi ona w biegu, choć musiałem czasem tak ją trzymać i tak nią manewrować, by nie zahaczyć bądź nie uderzyć innych uczestników biegu. I chyba się udało, bo nikt na mnie nie narzekał, a wręcz przyklaskiwano pomysłowi, gorąco dopingowano i reagowano na mnie bardzo żywiołowo. Ogólnie flagę miałem opartą na ramieniu, więc nie męczyłem się zbytnio, dopiero w domu okazało się, że mam w tym miejscu olbrzymiego... siniaka – jak nic wynik wielokrotnego delikatnego uderzania drzewca o me ciało. Poświęcenie dla ojczyzny, które z największą ochotą poniosłem ;). Do mety dobiegłem bez problemu w 49:25. Finisz miałem godny zapamiętania, bo na ostatniej prostej zacząłem machać flagą i jednak... kogoś uderzyłem. Na szczęście ofiarą był... Janek – przyjaciel rodziny i kolega, którego zacząłem trenować i którego bardzo skutecznie zaraziłem bakcylem biegania. Uderzenie prosto w czoło skwitował uśmiechem.
To było fajne i spokojne zakończenie sezonu, choć wniosek po tym biegu jest jeden i raczej nie jest on pozytywny – w Gdyni raczej nie da się już atakować życiówki. Ze względu na wielką ilość biegaczy, słabą przepustowość trasy, a przez to olbrzymi tłok, przez który trzeba mozolnie się przebijać, często będąc zmuszony mimowolnie zwolnić, ciężko jest uzyskać odpowiednią prędkość potrzebną do osiągnięcia upragnionego celu. Na szczęście jest tyle innych biegów na tym dystansie, że bez żalu mogę zrezygnować z szybszego biegania w Gdyni, za to na rzecz świetnej atmosfery, naprawdę wielkiego biegowego święta, no i... niepowtarzalnych medali ;).
P.S. Kolega i tak z wielkim zapasem złamał 55 minut, więc w sumie nie byłem mu potrzebny ;).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |