Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [8]  PRZYJAC. [196]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
dario_7
Pamiętnik internetowy
It's My Life...

Dariusz Duda
Urodzony: 1962-04-09
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
186 / 188


2014-11-17

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
VII Maraton Beskidy (czytano: 2390 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://youtu.be/EcZfs-sKLJk

 

Maraton Beskidy. Oj, mam do niego słabość. Mam słabość do Beskidów i mam słabość do maratonów. Sentyment do Maratonu Beskidy jest jednak szczególny. Choć w zeszłym roku nie startowałem ze względu na kontuzję, to i tak tam pojechałem - pokibicować innym. Po prostu wpisał się on już na stałe w mój kalendarz biegowy.

W tym roku moje górskie (i nie tylko) bieganie było takie trochę na pół gwizdka i dlatego bardzo chciałem nieco mocniej zakończyć ten sezon. Z wyliczeń wychodziło mi, że mogę sobie na to pozwolić. Miałem bowiem już jakiś podkład zrobiony – w sierpniu przebiegłem dość żwawo Lubuski Maraton Szlakiem Wina i Miodu, a we wrześniu Bieg 7 Dolin (mniej żwawo, ale do mety szczęśliwie dotarłem). Pozostało więc tylko w miarę dobrze przepracować październik.

Górale to mają dobrze. Wychodzą sobie na ganek i już od pierwszego kroku są w górach. Dla kogoś, kto lubi biegi górskie, a mieszka w mieście, które tylko w nazwie ma górę, taki luksus to marzenie. No ale nie ma co narzekać, tylko trza sobie w pobliżu jakiś pagórek znaleźć i go zamęczać tam i nazad.

Mam taką jedną górkę w lesie, 5 km od domu. Jakieś 600 m podbiegu o nachyleniu ok. 5%. Niestety drwale rozjechali mi tam ścieżkę i grzązłem w piachu po kostki. Musiałem poszukać czegoś innego. Padło na Górę Wilkanowską. No dobra, oszukałem - nie tylko Zielona ma w nazwie Górę. Wilkanowska też. Heh, jeszcze trochę i okaże się, że mamy tu całe pasmo górskie. Tam musiałem już jednak dojeżdżać samochodem, bo to po przeciwnej stronie miasta. Zrobiłem kilka fajnych treningów, ale dni robiły się szybko coraz krótsze, a samotne bieganie po zmroku w lesie nie jest zbyt przyjemne. Jeśli już w ciemnościach, to wolę po szosie. Przypomniał mi się wówczas nieco ponad kilometrowy podbieg w pobliskim Przytoku, 6 km od domu. Biegało się nawet nieźle. Do czasu, aż mieszkańcy powypuszczali psy na ulicę, które coraz bardziej ochoczo mnie atakowały. Zostałem więc przegoniony i z tego miejsca.

Oczywiście zaczęło się już na dobre bieganie po ćmoku, bo do domu z pracy wracałem o zachodzie słońca. Jesień rządzi się swoimi prawami i nie ma się co dziwić. Pogooglałem po mózgu i w zakamarkach pamięci odnalazłem jeszcze jedną fajną górkę. Ubrany jaskrawo jak papuga, z Petzl`em na czole, migającą czerwoną diodą na plecach i zaopatrzony w odblaski we wszystkich możliwych miejscach ruszyłem na podbój największego z pobliskich mi podbiegów - kilometrową 5,5% "ścianę" w miejscowości o wdzięcznej nazwie Wysokie. Całe szczęście, że było ciemno i nie musiałem stresować się tym diabelskim stokiem, co przede mną wyrastał. Chyba, że przejeżdżało jakieś auto. Wtedy to monstrum się na chwilę pojawiało. No dobra, powiem caluśką prawdę. Ruch był na tej szosie jak na jakiejś autostradzie. Niektórzy oślepiali mnie długimi i niemal wpadałem w krzaki. Musiałem sięgać wówczas po swoją tajną broń - opuszczałem szybkę rozpraszającą w czołówce i strzelałem gołą diodą po oczach kierowcom. Wtedy w końcu skracali swoje światła. Jednym słowem - było jasno jak w dzień. Już nie wspomnę o spalinach.

Jak widać, przygotowania szły pełną parą i wykazywałem upór godny mojego zodiakalnego barana. A propos barana, przypomniała mi się pewna wakacyjna przygoda w Beskidach - schodzimy sobie z Marysią z Błatniej do Brennej, aż tu nagle w środku lasu słychać takie głośne "beee". Nie zastanawiając się długo odpowiedziałem takim samym "beee". Za moment odezwały się już dwa "beee", jedno nieco niższym tonem od drugiego. Odpowiedziałem podobnie dwa razy. Zabawa zaczęła się rozkręcać. Cały czas schodziliśmy w dół. Nie minęła minuta, gadałem już chyba z całym stadem. Aż w końcu las się skończył. Na pobliskim pieńku siedział baca i łypnął na mnie spode łba. "Co baco, myśleliście już pewnie, że się wam jakaś łowiecka zapodziała? A tu taki baran jak się patrzy!" - zagadnąłem żartobliwie, by rozładować ewentualne napięcie u bacy. "Ano, jużech miał psa posłać!" - rzucił z uśmiechem. I jak tu nie kochać Beskidów?!!



Z tak bojowym nastawieniem, bez jakichś większych dolegliwości zdrowotnych (poza łupaniem w krzyżu, które z wiekiem coraz bardziej mi o metryce przypomina, czyli tzw. SKS w mordę jeża), stanąłem w końcu w kolejce po swój numer startowy w Biurze Zawodów w Radziechowach. Szybko zauważyłem, że nie mam co się reklamować swoimi dolegliwościami kręgosłupowymi, bo w obliczu innych, schorowanych, kontuzjowanych, wielokrotnie kontuzjowanych i niedawno hospitalizowanych zawodników, byłem cudownym okazem zdrowia!!! — "Baco, jest dobrze! Nikt nie zauważył, że leje jak z cebra!" – zagadnąłem z uśmiechem na przywitanie Komandora Dudka, który to od kilku dni obiecywał nam piękne słońce w dniu maratonu. W nagrodę za dobre słowo dostałem piękniutki numer 55, zwany przez niektórych z kibiców "szczęśliwym numerkiem", co jak się później okazało, było najprawdziwszą prawdą.

Będąc tu już trzeci raz z rzędu, czułem się trochę jak stary wyga (z naciskiem na wyga). Poukładałem sobie w głowie jak mniej więcej mam biec, gdzie mogę stracić trochę czasu, a gdzie nadrobić. Oczywiście sprytny Baca wyczuł już dużo wcześniej moją taktykę i przygotował kilka małych niespodzianek, które były w pakiecie startowym zupełnie gratis, bez żadnej dopłaty. Nieświadom niczego stanąłem na starcie, by punkt 10-ta, dwie godziny po wyruszeniu Rajdu Nordic Walking, podskoczyć z krzykiem do góry, po głośnym huku wystrzału ze zbójnickich pistoletów. Zaczęło się!


Npieramy w Ostrem. W pełnym skupieniu.

Już na drugim kilometrze dało się zauważyć, że lejący całą noc deszcz, który wciąż jeszcze sobie popadywał, zrobił z polnych ścieżek rzeźnicką błotną glajdę. Moje śliczniusie niebiesko-żółte Kipruny szybko upaćkały się bez umiaru, ale dzielnie to zniosłem. Ponieważ ścieżka była dość wąska, biegliśmy gęsiego, robiąc coraz większą błotną radochę tym z tyłu. Od czwartego kilometra wróciliśmy na szosę i od razu dało się odczuć sporą ulgę. Po szóstym zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie usytuowana była meta. No właśnie, zawsze była przy skrzyżowaniu pod Domem Ludowym, a tu kątem oka zauważyłem, że tym razem mamy ją na terenie szkoły. Oho! Finisz czeka nas mocno pod górkę – pomyślałem.

Z rozmyślań o finiszu wyrwały mnie szybko pierwsze, nieco mocniejsze podbiegi. Najpierw kilometrowy na wylocie z Radziechów (koło cmentarza), potem nieco dłuższy przez Twardorzeczkę. Jednak dobrze wiedziałem, że prawdziwa walka zacznie się od Ostrego za skrętem w Dolinę Zimnika. Długie na 9,5 km wdrapywanie się na najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego – Skrzyczne (1.257 m. n.p.m.). To ponad 700 metrów przewyższenia na tym odcinku. Jak biegłem tu dwa lata temu udało mi się nie przejść do marszu do ok. 16,5 km licząc od startu. Ciekawiło mnie jak uda się tym razem, czy moje przygotowania coś dały i – co najważniejsze – czy na szczycie znowu dorwą mnie skurcze, czy może będzie lepiej.


Komandor Maratonu Beskidy - Edward Dudek ma oko na wszystko i jest wszędzie.

Nauczony doświadczeniem, pomny wykonanej ostatnio pracy treningowej, starałem się wyczuć właściwy rytm. Tak, by znaleźć ten złoty środek pomiędzy krokiem, oddechem i tętnem. Moim najczęstszym błędem w przeszłości było bowiem za bardzo dynamiczne (jak na moje możliwości) podbieganie, przez co szybko wchodziłem na zbyt wysoki zakres intensywności, traciłem oddech i było pozamiatane. Tym razem nie zwracałem uwagi na innych biegaczy, nie dawałem się podpuścić jak ktoś mnie wyprzedzał i wyłączyłem "instynkt ścigania" tych, co byli z przodu. W ten sposób dotarłem do 17-tego km i… wciąż biegłem dalej. Minął 18-ty, 19-ty, a ja wciąż biegłem. W końcu byłem jedynym w tej części stawki, który pokonywał trasę biegiem. Nie mogę powiedzieć – fantastyczne uczucie!!! Dobiegłem tak jeszcze kilometr i jak już zaczęło się robić naprawdę stromo, przeszedłem do marszobiegu, a końcowe podejście na szczyt, ze względu na liczne kamienie, pokonałem już wyłącznie marszem.


Okolice 18 km. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej.

Tradycyjnie tuż przed szczytem znajdował się najbardziej wypasiony bufet na trasie. Tym razem wyłonił się nagle, z gęstej mgły, w jakiej się teraz znaleźliśmy. Szkoda, że byliśmy w chmurach, bo widoki ze Skrzycznego zapierają dech w piersiach. Ale najważniejsze, że nie było zimno i że nie wiało. Jeszcze dwa dni temu szalał tu potężny halny. Wkrótce mieliśmy się przekonać, jakich spustoszeń w drzewostanie potrafi dokonać taki wiatr. Zaraz jak tylko zaczęliśmy zbieg na naszej drodze stanęły bowiem przeszkody nie do przeskoczenia i trzeba je było obchodzić dookoła przez zarośnięte zbocza, po korzeniach i wysokiej trawie. Były wprawdzie tylko dwa takie miejsca, ale dość mocno zwolniły tempo i przypominały bardziej bieg przełajowy na orientację od wstążki do wstążki. No nie ma lekko. Są utrudnienia, ale dla wszystkich. Więc sprawiedliwie.


Wszystkie bufety są wypaśne, a szczególnie ten na półmetku.

Wreszcie skończyły się wiatrołomy i zaczął się dłuuugi zbieg szeroką nartostradą aż do Ostrego. Nogi zaczęły kręcić coraz szybciej. Cieszyłem się ogromnie, że nie dokuczały mi skurcze. Stopy też OK. Jakaż to radość biec, gdy nic nie boli. Jednak obawiałem się zbyt szybkiego biegu, zwłaszcza, że po łyknięciu kolejnych kilku łyków zimnej już herbaty, którą miałem ze sobą w bidonie na pasie, zaczęła mi lekko dokuczać kolka w okolicy żołądka. Być może, że od zimnego, ale też możliwe, że od zbyt mocnego tempa, bo nie trenowałem za bardzo szybkości ostatnimi czasy. Dlatego też na bufecie w Ostrym wypiłem ze smakiem kubek gorącej herbaty, po którym wszystko wróciło do normy.

Jakoś tak chwilę mnie nie było w Ostrem, a podbieg zdążył urosnąć do rozmiarów wielkiej góry. Chyba, że to ja po tych 31 km nie byłem już tak świeży w kroku jak dawniej. Potem 35 km i znów pionowa ściana przed cmentarzem w Radziechowach. Biegłem i pocieszałem się, że te "alpy" to i tak nic w porównaniu z "himalajami" na Matyskę, które już lada moment mi się zaczną.


Za moment szczyt Skrzycznego. Jesteśmy w chmurach.

Matyska, to wzgórze wysokie na 609 m n.p.m. z charakterystycznym Krzyżem Milenijnym na szczycie, do którego prowadzi droga krzyżowa, zwana też Golgotą Beskidów. Niby górka niewielka, a potrafi zapaść w pamięć na dobre. Dobiegłem do trzeciej stacji ("Pierwszy upadek Pana Jezusa") i musiałem na chwilę przejść do marszu. Po chwili ruszyłem znów żwawiej, ale dotrwałem truchtając tylko do stacji siódmej ("Pan Jezus upada pod krzyżem po raz drugi") i znów musiałem ratować się marszem. Co stało się przy stacji dziewiątej ("Trzeci upadek Pana Jezusa") nie muszę chyba pisać. Może tylko dodam, że było już od tej pory nieco więcej marszu niż biegu aż do samego szczytu.


Na Matysce. Zaraz się zacznie błotna kąpiel.

Pod Krzyżem minąłem ostatni bufet z uśmiechniętymi wolontariuszami. Zaopatrzenie znowu pierwsza klasa, ale ja chciałem wreszcie zobaczyć jak wygląda ten pamiętny błotny zbieg jakieś 300 metrów dalej. Czy w tym roku będzie gorzej niż poprzednio? Czy dam radę się nie wywrócić? Tam nie ma się czego chwycić, bo po obu stronach rosną kłujące krzewy tarniny, dzikiej róży, czy czego tam jeszcze. Zejście jest krótkie, ale naprawdę strome. O, to już tutaaaaaaj!!!... I gleba!!! Leżę jak długi. Próbuję wstać, znów gleba. Rety ile tu błotaaaaa!!! Moje Kipruny to asfaltówki. Więc ślizgają się idealnie. Z pomocą rąk jakoś zjechałem na dół. Znów biegnę. Spoglądam na ręce – no jak dziecko!!! Nagle, o cholerka! Krew!!! Z palca! Ale kiedy? Nawet nie zdążyłem poczuć. I co teraz? Całe ręce czarne od błota i tylko jeden palec w połowie czerwony. Dość mocno krwawił. Nie było wyjścia, trzeba było ssać błotko z ketchupem.


Wymęczony i ubłocony docieram w końcu do mety.

To nie był jedyny taki zjazd. Albo źle zapamiętałem, albo Baca w tym roku nie żałował borowiny. Niemal dwukilometrowa błotna jazda bez trzymanki na koniec maratonu potrafiła niejednego przeczołgać, wytaplać i wygimnastykować. A na deser mieliśmy dodatkowo ok. 300 metrów 5% podbiegu do szkoły, gdzie znajdowała się meta. I weź tu spróbuj człowieku się jeszcze uśmiechnąć do zdjęcia!!!

Muszę przyznać, że końcówka Maratonu Beskidy w tym roku była iście hardcorowa. Mimo tego, mimo wiatrołomów na Skrzycznem i padającego deszczu, udało mi się poprawić wynik sprzed dwóch lat o ok. 19 minut. Byłem na mecie 30-ty open i 4-ty w kategorii wiekowej, z czasem 3:55:03 brutto (3:54:39 netto). Do tego po wszystkim czułem się świetnie i nic mnie nie bolało. Co oznacza, że do wymagającego górskiego biegania potrzebne jest jednak solidne przygotowanie ;)

Hej!




Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


flex2002 (2014-11-17,16:35): Świetnie napisane Darek. Gratuluję biegu. Powinieneś rozważyć napisanie książki ;)
TREBI (2014-11-17,16:47): Pięknie Daro - jeszcze raz wielkie gratki!! Świetny czas i wynik!!!
maleńka26 (2014-11-17,17:22): Gratulacje
BOP55 (2014-11-17,20:25): Gratulacje !
dario_7 (2014-11-17,20:32): Dzięki Krzychu, jak już będę stary, że hej, to może coś skrobnę :D
dario_7 (2014-11-17,20:37): Dzięki Lucy!!! ;))
dario_7 (2014-11-17,20:37): Robercik, dostać od Ciebie pochwałę to większa nagroda od medali i pucharów! Dzięki wielkie Mistrzu! :)))
dario_7 (2014-11-17,20:39): Dziękuje Bogdanie!!! Widzę, że też Tobie też przynosi szczęście numer 55 ;))
DamianSz (2014-11-17,21:01): Gratki Darku. Dobry czas nakręciłeś. To nie był niestety udany dla mnie bieg, choć z drugiej strony skoro przybiegłem na metę przed Marysieńką, to znowu nie było tak źle ;-) Osobiście nakręcam się już jednak na maraton w Krakowie i ponownie rzucam Ci rękawicę :-)
snipster (2014-11-17,21:36): Gratki Gooralu ;)
Wojtek_Tri (2014-11-17,23:04): Nieźle Dario, piękny wynik. Gratulacje.
dario_7 (2014-11-18,08:41): Damianie, a ja już prawie jestem zdecydowany jednak na Dębno tydzień przed Krakowem - bliżej mam, no i ten smog wawelski ;))
dario_7 (2014-11-18,08:42): Dzięki Piterro! ;))
dario_7 (2014-11-18,08:44): Wojtek, dziękuję! :))
paulo (2014-11-18,09:20): Dario, im jesteś starszy tym lepszy :) Gratuluję!
Marysieńka (2014-11-18,12:56): Gratki....no jak takie wpisy bedą "wisiały" na pierwszej stronie to chyba częściej zacznę tutaj zaglądać... Do Damka...Damek że przypomnę...wyprzedziłeś mnie w momencie kiedy na tyłku z Matyski zjeżdżałam :)
Marysieńka (2014-11-18,13:34): Zapomniał Pan o 2(słownie dwóch)trzydsziestkach???? Nie ma się czym chwalić prawda????
dario_7 (2014-11-18,15:17): Dzięki Paweł! Jeśli to ma oznaczać, że jeszcze kilka lat i złamię trójkę w maratonie, to nie mam nic przeciwko! :D
dario_7 (2014-11-18,15:24): Maryś, o takich trzydziestkach to ja nigdy nie zapominam ;)) Dzięki za wspólne przygotowania (i nie tylko)!!!... No i od lutego czekam na Twój wpis! Też chętnie poczytam! :D







 Ostatnio zalogowani
pawelzylicz
19:02
stanlej
19:01
Henryk W.
18:22
staszek63
18:02
Admin
17:47
lemo-51
17:22
Wojciech
17:11
Piotr_76
17:09
entony52
17:01
lukasz_luk
16:58
42.195
16:50
wadas
16:33
fit_ania
16:30
mar_ek
16:29
Mr Engineer
16:26
Jarek42
15:54
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |