2014-10-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| III Wojewódzki Bieg Doliną Raduni, Straszyn-Juszkowo, czyli na zastanowienie się mam cały rok :) (czytano: 1775 razy)
III Wojewódzki Bieg Doliną Raduni, Straszyn-Juszkowo, dystans: 5,2km, czas: 24:08, tempo 4:38/km
Gdy rok temu biegałem ze Straszyna do Juszkowa, wówczas na mecie umierałem i zapowiedziałem, że następnym razem raczej sobie ten bieg odpuszczę, od razu jednak z maleńkim zastrzeżeniem, że być może – i tu cytuję: "I"ll be back to Straszyn". Po prostu zbyt dobrze już siebie znałem, by odpuścić sobie taką miłą kameralną imprezę, a rok to naprawdę sporo czasu, by zapomnieć o tym, jak bardzo dał mi w kość ten bieg. I miałem rację, bo w sobotę ponownie pojawiłem się w Straszynie. Tym razem jednak podjąłem decyzję, by potraktować nowe wyzwanie trochę inaczej niż do tej pory. Postanowiłem wystartować całkowicie na żywioł, czyli biec najlepiej jak się da, ale bez patrzenia na zegarek, na czas, na tempo – po prostu z nastawieniem: będzie jak będzie ;).
A wcale nie musiało być zbyt dobrze, bo okazało się, że miałem startować z bolącą kostką, którą nadwyrężyłem sobie... na przedbiegowej rozgrzewce, która była naprawdę solidna, zróżnicowana, taneczna i... bardzo gorąca (patrz: zdjęcie ;)). Na szczęście później na trasie ból tylko kilka razy dał lekko o sobie znać – i to przede wszystkim najbardziej na pierwszym odcinku, czyli na leśnej i przełajowej ścieżce – ale nie przeszkadzało to w tym, by biec w miarę przyzwoicie. Jak dokładnie – nie wiedziałem, bo zgodnie z zapowiedzią nie patrzyłem na zegarek. Zdawałem sobie jednak sprawę, że jest dobrze, bo mniej więcej wiem, jakim tempem akurat biegam. Najważniejsze jednak, że w przeciwieństwie do zeszłego roku – samopoczucie miałem naprawdę dobre. Cały czas cieszyłem się startem, widokami, kibicami i atmosferą. Wielkim plusem było też to, że już znałem dobrze trasę, więc wiedziałem, że muszę zachować trochę sił na samą końcówkę biegu, który kończył się ostrym podbiegiem i jeszcze dodatkowym okrążeniem stadionu. Nie ukrywam jednak, że dodatkowo zmobilizował mnie też dobry znajomy, którego gdzieś tak od połowy biegu zauważyłem daleko przed sobą, a do którego postanowiłem – ach, ten gen rywalizacji! – jak najbardziej się zbliżyć, a może nawet spróbować wyprzedzić. W głębi duszy uważałem, że raczej nie dam rady, bo był zwyczajnie za daleko, w dodatku też biegł szybko, a dystans do mety przecież szybko się skracał. Jednak jakoś się udało go dopaść, ale dopiero przed końcowym podbiegiem. I nie dlatego, że przyspieszyłem – bo gdy później sprawdziłem międzyczasy, okazały się niemal równe od samego początku – ale raczej dlatego, że rywal w końcówce zwolnił. Ale i tak mam wielki szacunek dla niego, bo nie dość, że jest znacznie starszy ode mnie, to jeszcze dopiero co po wyleczonej kontuzji, więc i tak bardzo zaskoczył mnie jego widok przed sobą i to jak szybko parł przed siebie. Podejrzewam, że gdy będzie w pełnej formie, będzie mi naprawdę ciężko z nim rywalizować. Ale to dobrze, bo taka wzajemna mobilizacja do większego wysiłku wyjdzie tylko na dobre. Na mecie okazało się, że czas miałem gorszy tylko o... 1 sekundę niż rok temu – ale to dlatego, że na końcu po dżentelmeńsku zwolniłem, by mogła mnie bez problemów wyprzedzić młoda dziewczyna ;). Później okazało się, że przez to nie załapałem się na zdjęcie z finiszu, bo fotograf skupił się w większości na niej – i tyle, jeśli chodzi o bycie wspaniałomyślnym ;).
Mimo wszystko wcale nie żal mi tej sekundy i bieg uważam za naprawdę udany, a wręcz jestem zaskoczony swoim wynikiem, bo tak naprawdę takowego się nie spodziewałem. Leśno-przełajowych tras nie lubię, podbiegów nie cierpię, sezonem też już jestem trochę przemęczony - wszystko więc wskazywało na to, że można się było spodziewać samopoczucia podobnego do tego z zeszłego roku. A wcale tak nie było, czułem się naprawdę świeżo, co naprawdę mnie cieszy. Jak widać, zdjęcie z siebie presji bardzo pomogło, bo mogłem biec swobodnie, bez kalkulowania, kombinowania, a mimo wszystko, jak na mnie i profil trasy – szybko. Co prawda kostka lekko mnie potem jeszcze bolała, ale później już było okej. Ważne, że po raz kolejny bieg pozostawił po sobie świetne wrażenie, bo było naprawdę miło, sympatycznie i profesjonalnie. Tym razem z całą stanowczością stwierdzam: za rok znów odwiedzę Straszyn! Czy bez presji? Się zobaczy, bo przydałoby się jednak urwać tą jedną sekundę. Na szczęście na zastanowienie się mam znów cały rok ;).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |