Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
315 / 475


2014-10-14

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
36 Maraton Warszawski, czyli jakiś nijaki ten maraton, a wszystkiemu winne... dwie Anie (28.09.2014 (czytano: 909 razy)

 

36 PZU Maraton Warszawski, Warszawa, dystans: 42,2km, czas: 3:42:37, tempo: 5:17/km

Szczerze? Jak zawsze pamiętam niemal każdy szczegół biegu, poszczególne sytuacje, a przede wszystkim czasy, tempo itp., tak teraz wyjątkowo nie byłem do końca pewien, kiedy dokładnie dane wydarzenie miało miejsce, a już na drugi dzień wszystko mi się konkretnie pomieszało – i dopiero posiłkując się filmem z prezentacji trasy oraz danymi z GPS dowiedziałem się jak dokładnie biegłem. Ale nie wyszło to ze zmęczenia, czy oszołomienia biegiem, ale z powodu tego, że po prostu zbytnio nie koncentrowałem się na szczegółach, na zapamiętywaniu wszystkiego i wbijaniu tego w pamięć, jak to zawsze miało miejsce we wcześniejszych biegach. W ogóle moje nastawienie do tego startu było jakieś takie... nijakie. Być może dlatego, że przy planowaniu startów na ten rok w ogóle nie brałem pod uwagę udziału w Maratonie Warszawskim, dopiero świetna atmosfera na kwietniowym maratonie Orlenu skusiła mnie na kolejny bieg w stolicy. I to też tak naprawdę nie miał być start typowo pod siebie, ale pod dwie moje koleżanki – a dokładniej dwie Anie, jedną pochodzącą z Warszawy, a drugą z Gdańska. Obie miały już za sobą debiut maratoński i obie ponownie chciały poczuć magię królewskiego dystansu, najlepiej kończąc go przed upływem 4 godzin. A to mi – tego nie ukrywam – wręcz idealnie pasowało. Po sierpniowym Maratonie Solidarności w Trójmieście obawiałem się, że mogłem być jeszcze nie na tyle wypoczęty, by mieć ochotę – a może przede wszystkim, by mieć siły – na bieganie zbliżone do tego, jakie z reguły planuję przed startem w maratonie, czyli koniecznie w 4 godzinach, z jednoczesnym zamiarem urwania jak największej ilości minut. W Maratonie Solidarności tempo na 240 minut było na tyle spokojne, iż sądziłem, że kolejny taki bieg – mimo raptem tylko 6 tygodniowego odstępu – nie powinien sprawić mi żadnych kłopotów. W dodatku zawsze lepiej biegnie się w grupie znajomych, bo czas nie dość, że mija szybciej, to i trudy biegu są zwykle mniej odczuwalne. Stąd już nie mogłem się doczekać wspólnego biegania w miłym towarzystwie. Tylko, że ostatecznie obydwie Anie... zrezygnowały z udziału w maratonie – i to już w miarę szybko, bo jeszcze przed wakacjami. W sumie więc teoretycznie również mogłem dać sobie spokój i zapomnieć o sprawie. Mi jednak w głowę wbiła się uporczywa myśl, że mimo wszystko może jednak warto raz jeszcze w tym roku odwiedzić stolicę – i ta cholera jedna za nic nie chciała uciec, siedząc uparcie w głowie, drążąc temat, namawiając do nie odpuszczania i kusząc kolejną biegową przygodą, szczególnie, że finisz miał mieć miejsce na płycie Stadionu Narodowego. I ostatecznie zwyciężyła, bo w końcu opłaciłem startowe. Nadal jednak nie było to uczynione z wielkim "hurra", z pełną radością i zapałem oraz z niecierpliwym odliczaniem dni do startu. Ot, po prostu – aha, czeka mnie kolejny bieg, w porządku, zrobię swoje i będzie z głowy, jednak nie oszukujmy się, najlepiej byłoby mieć już to wszystko za sobą... Podejście zupełnie jak nie ja! Myślę jednak, że stało się tak między innymi dlatego, że w momencie, gdy w głowie zakodowała się myśl o zającowaniu koleżankom, o wspólnym bieganiu, o zdecydowanie lajtowym podejściu do sprawy, to późniejsza zaskakująca zmiana planów nie chciała dopuścić tego do myśli. Tak sobie teraz to tłumaczę, bo zwyczajnie... nic innego nie przychodzi mi głowy ;). Myślę też, że jakiś wpływ miał na to fakt, że ostatnio szwankowało mi trochę zdrowie i bałem się, żeby tych problemów zdrowotnych po kolejnym maratonie jeszcze bardziej nie pogłębić, szczególnie że miało to się odbyć na wymagającym przecież dystansie. Oczywiście chodziło o tradycyjne już problemy ze ścięgnem Achillesa i trochę mniejsze z kostkami nóg. I to też w sumie było takie trochę dziwnie, bo... nie było w tym żadnej reguły, jakiejś regularności po której mógłbym wyciągnąć jednoznaczne wnioski, czemu boli (no dobra – od biegania...), od czego boli (jak wyżej...) i jak temu zaradzić. Biegałem naprawdę intensywnie, niemal codziennie i nic mi nie dolegało, nóżki wręcz były jak nowy, nieśmigany jeszcze model ;). A potem nagle – w dodatku z reguły po dwóch, trzech dniach odpoczynku! – niespodziewanie zaczęły odzywać się bólem, z reguły jeszcze przed wyruszeniem w trasę. I tak w kółko – jednego dnia bolało, następnego już nie, potem znów dokuczała dolegliwość, a potem następowało kilka dni ulgi. Gdyby to wszystko dokładnie przeanalizować, to zwyczajnie wychodzi na to, że im więcej biegałem, tym... mniej mnie potem bolało. Naprawdę wielkie dziwactwo. Na szczęście małym pocieszeniem był fakt, że po jakimś czasie na trasie ból sam przechodził, by jednak pojawić się znów – bądź nie – gdy już było po wszystkim. Bałem się jednak, że tym razem mogło się zdarzyć tak, że na maratonie jednak ból nie przejdzie, albo – co gorsza – skończy się poważniejszą kontuzją. Stąd te nie do końca pozytywne oczekiwania i lekkie obawy. Tak więc wszystko to razem powodowało, że moje nastawienie było – jak już wspominałem wcześniej – jakieś takie nijakie, a podejście do tematu niezbyt pozytywne. Co prawda im bliżej było startu, tym ekscytacja lekko rosła, ale jednak mimo wszystko nie miało to tej samej siły rażenia, jak we wcześniejszych startach.
W ogóle jeszcze zanim wybrałem się do stolicy, miałem kilka sytuacji, które wprowadziły w te moje nastawienie i oczekiwania dodatkową nerwowość, co już chyba jest u mnie tradycją. Nigdy nie może być tak, żebym do końca uspokojony jechał na jakiś większy, poważniejszy bieg, bo zawsze zdarzają się jakieś incydenty, przeciwności losu, czy też zwyczajny pech, jak to miało miejsce przed Maratonem Solidarności, gdy dzień przed startem nadwyrężyłem sobie kostkę... grając w ping-ponga ;). Podobnie było teraz. Niespodziewanie kilka dni przed startem zaczął boleć mnie ząb – co prawda niezbyt mocno, ale jednak coś tam niemile w szczęce ćmiło. W sumie na upartego mogłem to na razie olać, ale obawiałem się, żeby czasem gdzieś na trasie nagle nie dopadło mnie tak mocno, że będę miał ochotę urwać sobie głowę – co już kiedyś miało miejsce. Stąd wybrałem się do dentysty, nie ukrywam, że z lekkimi obawami, lecz nie przed wizytą, bo stomatologa nic a nic się nie boję (po to jest znieczulenie), ale dlatego, żeby mi czasem nie zabroniono biegać po zdiagnozowaniu przyczyny bólu. Wiedziałem na przykład, że po wyrwaniu zęba na kilka dni trzeba unikać większego wysiłku fizycznego, co w moim przypadku absolutnie nie wchodziło w rachubę. Tak więc od razu, gdy tylko dentystka zapoznała się ze stanem mojego uzębienia, moje pierwsze pytanie brzmiało o możliwość bezproblemowego startu w maratonie. Na szczęście lekarka nie widziała przeciwwskazań. Przy okazji dowiedziałem się, że pielęgniarka będąca pomocą dentystyczną, również biega, co prawda na razie bardzo rekreacyjnie, ale gdy zacząłem opowiadać o maratonie, widać było, że oczy się jej wyjątkowo mocno zaświeciły ;). No i wiem już, skąd się biorą te kolejki do lekarzy – sami przegadaliśmy jeszcze dobre kilka minut zanim w końcu wyszedłem z gabinetu ;).
Jeszcze wspomnę o innym małym nieudogodnieniu, choć ze szczęśliwym finałem – jakiś czas temu zerwał mi się całkowicie jeden pasek w moim Garminie 405, a drugi urwał się w połowie. Jako że bałem się, że ewentualna reklamacja i naprawa potrwa za długo, to zacząłem szukać jakieś alternatywy. Najpierw użyłem... żyłki wędkarskiej, bo tylko ona mogła wejść w te mikroskopijne szczeliny zegarka i jako tako trzymać się na ręku. Tylko że żyłka za mocno wpijała się w skórę i nie było to przyjemne, więc w pewnym momencie zrezygnowałem i biegałem z zegarkiem w ręku, a to z kolei było bardzo niewygodne. Podczas treningu mogłem sobie jeszcze na to pozwolić, ale w czasie zawodów byłoby to dodatkowym obciążeniem – więc już niemal sądziłem, że będę musiał powrócić do patentu z żyłką. Jednak dzień przed wyjazdem żona wpadła na świetny pomysł. Przypomniała mi, że gdzieś tam na jakimś biegu dostałem niewielką opaskę na rękę z małą kieszonką na kluczyki. Wsadziła tam zegarek tak, by tarcza idealnie wystawała przy suwaku, część z paskiem dodatkowo przyszyła nitką, żeby się nie przesuwał w środku i... to był strzał w dziesiątkę! Zegarek bez problemów miałem umocowany na ręku – i w dodatku prezentował się co najmniej przyzwoicie, jak w jakimś kolekcjonerskim etui ;).
I to tyle, jeśli chodzi o przedbiegowe sprawy. Pora przejść do kolejnego etapu, czyli wyjazdu do stolicy. Wyruszyliśmy z paczką znajomych Polskim Busem. Wcześniej planowałem wyjazd pociągiem, ale skusiłem się w końcu na towarzystwo, bo to w końcu zawsze raźniej. Trochę się tylko bałem, czy zdążymy na czas, bo po przyjeździe zostawało nam raptem 2,5 godziny na odbiór pakietów. Bo może autobus będzie miał opóźnienie? A może później pobłądzimy gdzieś w stolicy? Na szczęście zdążyliśmy sporo przed czasem. W dodatku w trasie czekały nas miłe niespodzianki, bo w autokarze dostaliśmy słodkie bułeczki, herbatę, kawę bądź soczek do wyboru, a na koniec pyszne... lody. Coś niespotykanego. Śmiałem się, że zaraz piwo nam podadzą – ale niestety nie było aż tak dobrze ;). Odbiór pakietów miał miejsce na terenie Stadionu Narodowego. Dojechaliśmy tam szybko i bez błądzenia – po prostu częściowo kierowaliśmy się, niczym lemingi, za dziesiątkami innych biegaczy – a tam też wszystko poszło szybko i sprawnie. Spotykam wielu znajomych. Na wielkiej tablicy z wypisanymi nazwiskami uczestników maratonu odnajduję też siebie – fajna sprawa. Na jednym ze stoisk biorę pasek z międzyczasami na 4:00 i na 3:45, choć nie ukrywam, że ten ostatni z lekkimi oporami. Czyżbym przeczuwał, że jednak bardzo mi się przyda? I nie chodzi tu wcale o mnie, ale o pacemakerów biegnących właśnie na czas 3:45, którzy – i tu uprzedzę trochę fakty – prowadzili grupę naprawdę kiepsko, i tak naprawdę dopiero ta ściąga pozwoliła mi biec tak, jak to powinno w rzeczywistości wyglądać. W końcu żegnam się z innymi i wychodzę na zewnątrz. Jest już ciemno, a podświetlony, biało-czerwony stadion wygląda fantastycznie. Jadę do domu znajomej, u której mam nocować – a to właśnie jest ta warszawska Ania, co miała też startować, a u której byłem już w kwietniu, przy okazji Orlen Maratonu. Ania tym razem akurat wyjechała na urlop, ale udostępniła mi mieszkanie. Na miejscu byłem już wieczorem, więc od razu zacząłem od szykowania stroju i innych niezbędnych czynności, żeby rano tylko móc wskoczyć w ciuchy i śmigać na start. Okazało się, że... zapomniałem butów na zmianę i miałem ze sobą tylko startówki. Nie wziąłem też izotoników, rodzynków i jeszcze kilku innych rzeczy, które zwykle w pierwszej kolejności zabieram ze sobą na maraton. Jakby na kolejne potwierdzenie tego, że nie byłem w pełni skoncentrowany, jakby mi do końca nie zależało, bo zwykle siedemdziesiąt razy sprawdzam, czy rzeczywiście zabrałem wszystko ze sobą... Ale okej, to nie jest mi do szczęścia potrzebne, ważne że mam inne niezbędne rzeczy. Przed snem udaje mi się dokończyć książkę, z którą walczyłem przez niemal miesiąc i bez problemów zasypiam. Noc też mam spokojną.
Rano pobudka O 6:40. Szybkie i skromne śniadanko, oczywiście makaron i owoce. Wyjazd pod Stadion Narodowy. Spotkanie przed jedną z bram stadionu na wspólne, umówione wcześniej z innymi, zdjęcie. Oddanie rzeczy do depozytu, który miał miejsce w podziemnym parkingu, co było świetnym pomysłem, bo doskonale wykorzystywał całą tą ogromną powierzchnię. Wychodzimy przed stadion na Most Poniatowskiego, z którego nastąpi start, a który obchodzi w tym roku 100-lecie powstania. Z prawej strony widnieje wielka bryła Stadionu Narodowego, a przed nami jest Wisła. Ludzi jest ogromna ilość, ciągną się długo w obie strony. Ja czekam z kolegą, który chce łamać 3:30, ale dla mnie to nie ta bajka. Co prawda w kwietniu bez problemów przebiegłem przez Warszawę w 3:36, ale... teraz to nie był ten sam zapał, nie to nastawienie, jak już wspominałem wcześniej. Ot, ja chciałem po prostu zaliczyć bieg. Nie na pełnym luzaku, ale też nie tak, by na mecie umierać. Po prostu dać z siebie jak najwięcej, ale jednocześnie mieć cały czas dobre samopoczucie. Ktoś może pomyśleć, że lekceważę sprawę, ale nadal pamiętam swój najszybszy bieg w Dębnie i jak się potem czułem – i po prostu nie chciałem tego jeszcze raz przeżywać, bo nie było to zbyt miłe uczucie. Poza tym obawa o moje nogi, o te biedne ścięgno też powodowała, bym jednak uważał i zbytnio nie szarżował. No i te moje cały czas dziwne neutralne nastawienie też robiło swoje, w sumie najwięcej z tego wszystkiego. Miało więc być bez szaleństw, ale jednak systematycznie do przodu, z zamiarem urwania jak najwięcej minut z 4 godzin. Nieważne jednak, czy skończyłoby się na 3:59 czy może jeszcze lepiej, do tego nie przykładałem szczególnej wagi, byle tylko koniecznie zmieścić się w 240 minutach. Żeby mieć jednak jakiś punkt wyjścia – a przy okazji jednocześnie lekko się zmobilizować – stanąłem w końcu przy baloniku na 3:50. Uważałem, że tak powinno być dobrze, że będę się starał biec z nimi – a raczej lekko przed nimi – jak najdłużej się da, a jakby się jednak coś niedobrego potem zaczęło dziać, to te dziesięć minut zapasu powinno być w pełni wystarczające. W tygodniu maratonu, a dokładnie od poniedziałku do środy, zrobiłem trzy równe treningi po 14km, by mieć w nogach niemal ten sam dystans, co czekał mnie w niedzielę, a potem przez trzy dni odpoczywałem na maksa – i sądziłem, że to wszystko razem powinno być idealne wyważone dla obecnego startu. A kto wie, może pójdzie mi jednak znacznie lepiej i uda mi się być przed balonikami na 3:50? Różnie przecież mogło być. Tym bardziej, że miałem dodatkową motywację – kolega wcześniej zaproponował osobom z Trójmiasta stworzenie ekipy i zgłoszenie ją do klasyfikacji drużynowej. Powstał więc Team Trójmiasto, z fajnym logo, a nawet ze specjalnymi naklejkami do umocowania na koszulkach, żeby było wiadomo kto właśnie biegnie – tak więc mimowolnie ciąży na nas wszystkich dodatkowa presja, żeby jednak starać się dać z siebie jak najwięcej, a przynajmniej nie odpuszczać. Ja wcale nie mam zamiaru, ale jednocześnie jakoś nie obawiam się tego startu. Po prostu całkowite minimum przedstartowego stresu – czyżby kolejny wpływ mego neutralnego podejścia?
Spiker w osobie Przemka Babiarza nakręca imprezę, nad nami fruwa helikopter i wszystko filmuje dla potrzeb telewizji. W końcu końcowe odliczanie: 3... 2... 1... start! Ruszyliśmy przy wtórze piosenki Czesława Niemena "Sen o Warszawie" – chyba nie było nikogo, którego nie przeszedłby w tym momencie dreszcz. To jest wielotysięczny tłum. Organizatorzy chwalili się, że będzie nas ponad 10 tysięcy, a ostatecznie okazało się, że biegło nas niecałe 7 tysięcy uczestników. Ale ta ilość wciąż robiła wrażenie. Zanim od momentu wystrzału minąłem linię startu, upłynęło ponad 4 minuty. Powolutku do przodu, nie ma co się rozpędzać, bo w tym tłoku zwyczajnie się nie da – ale to już norma przy starcie. Pierwszy kilometr to czas 5:40, czyli tempo idealne na skończenie biegu w 4 godziny.
W sumie te pierwsze 5km to było spokojne posuwanie się do przodu i... podziwianie najbardziej znanych zabytków stolicy ;). Aleje Jerozolimskie, Muzeum Narodowe, rondo Charlesa de Gaulle’a z charakterystyczną palmą, potem ulica Marszałkowska i Plac Defilad, gdzie naszym oczom ukazał się Pałac Kultury i Nauki. Następnie Ogród Saski, Grób Nieznanego Żołnierza, Plac Piłsudskiego, gdzie przygrywała biegaczom orkiestra wojskowa, Teatr Wielki i szkoła baletowa, ponownie Plac Piłsudskiego i Krakowskie Przedmieście. Potem posuwamy się już traktem do Zamku Królewskiego, w dali widać Kolumnę Zygmunta. O, fajnie, myślę sobie, będzie można mu pomachać i w pewien sposób mu się przypomnieć – bo gdy pięć lat temu startowałem we wrześniowym maratonie warszawskim to właśnie spod Zamku Królewskiego następował start. Jednak po chwili skręcamy w lewo, więc nici z mych zamiarów. Szkoda. Potem przez kilka kilometrów poruszamy się różnymi ulicami raz w prawo, raz w lewo, w końcu biegniemy równolegle do Wisły Wybrzeżem Gdańskim i Kościuszkowskim. Na 10km, a dokładniej na oznaczeniu warszawskim, mam czas 54:18, bo u mnie na zegarku było 53:37, tylko że mi piknęło ten kilometr o 120 metrów bliżej. Zresztą już od pierwszego kilometra zegarek pokazywał skrócony dystans o 30 metrów. Ale to tylko GPS i miał prawo przekłamywać, musiałem brać na to jednak poprawkę. Tylko że z każdym kolejnym kilometrem... odległość się zwiększała, i jak już wspomniałem, 10 km pokazał się dalej o 120 metrów, a to już dużo i trzeba było mieć to na uwadze. Kurczę, jeśli w takim tempie będzie się ten dystans zwiększać, to... meta niechybnie będzie zlokalizowana na 43km ;).
Wbiegamy w tunel – i posuwamy się prawie kilometr pod nim, więc następuje utrata sygnału z satelity w GPS. Szkoda, bo przede wszystkim chciałem zobaczyć dokładny czas na 10,55km, czyli 1/4 dystansu. W zamian jednak mamy różne atrakcje: chór zagrzewający nas śpiewem, który w tunelu niesie się gromko i głośno oraz sympatyczne reklamy na telebimach – a tam uśmiechają się do nas dziecięcy kibice z tabliczkami, m.in.: "Mamo, wracaj szybko do domu, jestem głodny", itd. Sympatyczna sprawa, wywołująca szczery uśmiech. A propos dzieci – na wielu koszulkach mijanych biegaczy widzę zdjęcia maluszków i informacje typu: biegnę dla Igi, biegnę dla Antosia, i wiele podobnych. Sporo ich jest. Oczywiście robi mi się cieplej na duszy, wiedząc że są osoby próbujące w ten sposób pomóc danej osobie, a jednocześnie smucę się, gdy uzmysławiam, sobie, że tyle dzieci musi cierpieć... Chwilę po wybiegnięciu z tunelu wyprzedzam zajaczki na czas 3:45. Trochę jestem zaskoczony, bo według mego paska z międzyczasami powinni być jakieś kilkaset metrów przede mną. Ale okej, mam przynajmniej motywację, żeby być przed nimi, a przynajmniej spróbować trzymać ich blisko siebie. Na 13km rezygnuję ze słuchanego od startu audiobooka, bo wyjątkowo nie wciągnął mnie na tyle, bym mógł nie skupiać się na biegu, a wręcz zapomnieć, że biegnę, co zdarzało się wcześniej niemal zawsze. Tym razem jednak wyjątkowo za często gubiłem wątki, przełączyłem się więc na muzykę i od razu zaczęło biec mi się lepiej.
Dokładnie 1/3 biegu, czyli 14,07km, to 1:15:05. Niby fajnie, bo muszę odzyskać tylko 5 sekund na czas końcowy 3:45, tylko że to był dystans pokazany według mego zegarka, bo tak naprawdę nie minąłem jeszcze 14km, dopiero się do niego zbliżałem. Tak więc według warszawskich oznaczeń tą 1/3 odległość zaliczyłem kilka sekund przed 1:16. Szybka decyzja, czy faktycznie próbować zbliżyć się do 3:45, czy lecieć sobie moim tempem i spokojnie skończyć w 3:50. Tym bardziej, że niespodziewanie... nogi zaczęły odczuwać już zmęczenie – takie, jakie zwykle dopada przy 30-35km – i trochę mnie to zaniepokoiło, bo przecież czekało mnie jeszcze dwa razy tyle biegania co do tej pory. Jakby tego było mało, tu dogonili mnie też zające na 3:45. Nie ukrywam, że bardzo mnie zaskoczyli, bo zdawało mi się, że się systematycznie od nich oddalam, bo biegłem niemal równym tempem, a przynajmniej gwałtownie nie zwolniłem, ale jak widać myliłem się – później okazało się jednak, że to oni mieli bardzo rwane tempo. Pozwalam im się w końcu wyprzedzić – wolę jednak zaufać sobie i paskowi na ręku. Zresztą czas na 3:45 to nie jest dla mnie przecież priorytet. Oczywiście postaram się do niego zbliżyć, lecz nie za wszelką cenę.
Mijam siedzibę radiowej Trójki, a chwilę po tym następuje 15km – mój to 1:20:03, wg oznaczenia warszawskiego jednak to 1:20:50, a żeby mieć czas końcowy 3:45 powinienem mieć tutaj 1:19:59. Wciąż trzeba więc odrabiać, niby to tylko niecała minuta, więc wychodzi na to, że na każdym następnym kilometrze trzeba by było urywać dodatkowo jakieś dwie sekundy. Niby niewiele, ale zawsze to coś, a wolałbym jednak mieć w tym miejscu choć odrobinkę zapasu.
Aleja Tomasza Hoppera, potem wbiegniemy prosto do Łazienek Królewskich – i tu ciekawostka: o tym, że to były faktycznie one dowiedziałem się... dopiero później ;). Biegniemy wzdłuż nich Aleją Chińską, a po obu stronach zwisają chińskie lampiony – wyglądało to może trochę nietypowo, ale jednocześnie miało swój urok.
20km – ale ten warszawski – mijam z czasem 1:46:57, bo ten mój zaliczam w 1:46:10. To gdzieś tutaj – a może jednak wcześniej, bo nie pamiętam dokładnie – jest stanowisko z żelami, taki zamierzony "product placement". Zastanawiam się intensywnie: brać, nie brać? Z żeli korzystałem tylko raz i to tylko w ramach sprawdzenia jak to dokładnie smakuje, a nie jak działa. Wiele się mówi się o tym, żeby nie ryzykować, gdy się nie ma ich sprawdzonych, bo może się to skończyć źle dla żołądka. Przypominam sobie jednak o niespodziewanym zmęczeniu kilka kilometrów wcześniej – na szczęście teraz tego tak już nie odczuwam – w dodatku jestem dopiero w połowie biegu, więc ostatecznie biorę dwie sztuki, jedną chowam do kieszeni w razie potrzeby na później, a drugą spożywam od razu i popijam solidną porcją wody, bo podobno to też jest ważne. Nie ukrywam, że był dobry w smaku i konsystencji. Ciekawe jednak, czy faktycznie pomógł? Może miał jakiś wpływ, ciężko to stwierdzić – najważniejsze jednak, że nie zaszkodził.
Półmetek warszawski to czas 1:52:49, choć u mnie pokazało równo 1:52:00. Czyli do dorobienia 20 sekund. Byłem niemal przekonany, że dam radę tym 3:45, tym bardziej, że drugą część maratonu, zgodnie z zasadą "negative split", powinienem pokonać troszkę szybciej niż pierwszą. Z drugiej jednak strony nie ukrywam, że wolałbym jednak mieć w tym miejscu trochę więcej zapasu, bo przecież różnie mogło się później zdarzyć. I jak gdyby zgodnie z życzeniem, następny kilometr przyspieszyłem, jednakże tylko dlatego, że chciałem dotrzymać kroku pacemakerom, ale ci – mimo iż biegłem w tym momencie tempem 5:00-5:05! – systematycznie... się ode mnie oddalali. Trochę to było niepoważnie, bo ich tempo musiało być znacznie poniżej 5 minut na km! Zresztą niemal od razu potwierdziło to kilka osób wokół mnie, pytając się, czy czasem nie lecimy ciut za szybko. Ciut to było jednak lekkie niedomówienie. Nawet bez zegarka w ręku dało się odczuć, że śmigamy znacznie szybciej niż we wcześniejszej części biegu. W końcu dałem sobie spokój z gonieniem zająców, bo według moich obliczeń tylko kilkanaście sekund dzieliło mnie od wyrównania czasu na 3:45. Tak więc zwolniłem do odpowiadającego mi rytmu i 22 kilometr minąłem faktycznie tylko z kilkusekundową stratą do 3:45. A zajączki? Były w tym momencie dobre ćwierć kilometra przede mną!
Na tym kilometrze spotkało mnie też duże zaskoczenie – trochę humorystyczne, a trochę też w pewien sposób dołujące. Wyprzedzał Was kiedyś podczas maratonu banan? Bo mnie tak, właśnie wtedy. W tym wypadku chodzi mi o maratończyka przebranego za ten konkretny owoc. Machał wszystkim wokół, cieszył się, z uśmiechem na twarzy niczym, hmm... no banan, pozdrawiał kibiców – i mimo iż ja biegłem przyzwoicie, to ten powoli się ode mnie oddalał, a jestem pewien, że strój nie ułatwiał mu zadania. Szacun, długi i żółty brachu! ;)
Potem między 23 a 25km, następował najgłośniejszy odcinek wyścigu. Setki, jeśli nie tysiące, kibiców na całej długości Dosłownie ogłuszająca wrzawa, hałas aż uszy bolały. W międzyczasie, na 24km, Świątynia Opatrzności Bożej, a stamtąd muzyka dodająca skrzydeł. Nogi wręcz same przyspieszały – podejrzewam, że jeśli ktoś miał akurat jakieś chwilę zwątpienia, to w tym miejscu dostawał dodatkowego kopa. Szczególnie motywowały liczne dzieciaki z tabliczkami pełnymi pozytywnych haseł: "Tato, jesteś superbohaterem", "Kocham Cię, tatusiu!", "Daj czadu!", itp., dzieci z kołowrotkami, bębenkami, trąbkami, dzieci przybijające piątki, dzieci krzyczące na całe gardło, dzieci cieszące się i podekscytowane na całego – jak to tylko one potrafią. Piękna sprawa! Oczywiście cieszę się wraz z nimi, a jednocześnie niemal płaczę ze wzruszenia. Zawsze tak mam, gdy widzę tą całą ich radość, nastawienie, zaangażowanie. I choć serce mi się kraje, postanawiam w pewnym momencie... opuścić głowę i patrzeć pod nogi, bo wiem, że już niewiele brakuje mi, by się naprawdę rozkleić i popłakać ze szczęścia – zresztą nie pierwszy już raz na maratonie.
Chwilę potem wybiegamy na mniejszą, bardzo wąską, wręcz kameralną, ulicę Arbuzową, ciągnącą się aż prawie do 28km, a która kończyła się kilkusetmetrowym, średnim podbiegiem, który jednak odczułem wyjątkowo mocno, bo nogi nagle same zwolniły (potem okazało się, że ten kilometr pokonałem najwolniej, bo w 5:33), więc z prawdziwą ulgą przywitałem jego koniec i ponowne wbiegnięcie na główną ulicę. 28km i 140 metrów, czyli 2/3 biegu to 2:29:50, czyli zyskałem w końcu trochę zapasu. Tak więc, Bulee, rób dalej swoje, trzymaj równe tempo, a będzie dobrze, bo 3:45 jest jak najbardziej w zasięgu. Z Ursynowa wbiegliśmy na Mokotów. Następne kilometry połykałem w zastraszającym tempie, zdawało mi się, że dopiero co pokonałem kilkaset metrów, a okazywało się, że zaraz minie kolejny kilometr. Ale biegło się mi naprawdę łatwo. Gdy dotarłem do warszawskiego 32,2km miałem na zegarku dokładnie 2:51, tak więc na ostatnie 10km miałem równe 54 minuty, czyli w tempie 5:24/km byłbym na mecie idealnie na czas. Raczej luzik, tym bardziej, że kolejne kilometry, dokładnie do 38km, pokonywałem trochę szybciej od potrzebnego tempa – znów wręcz niepostrzeżenie, jakby uciekały za szybko. Co był też dziwne, bo oznaczenia kilometrów znów zaczęły się przesuwać do przodu, bo tak naprawdę warszawski 38km minąłem, gdy u mnie pokazało 38,25km, czyli ćwierć kilometra dalej, a to już było sporo, więc musiałem i na to brać poprawkę. Wiedziałem jednak, że zostało już tylko 1/10 biegu, ja czułem się dobrze, w międzyczasie bez problemów "też łyknąłem" moich dobrych znajomych pacemakerów, więc byłem przekonany, że się uda, tym bardziej, że zacząłem przyspieszać, z każdym kilometrem bardziej, w ogóle nie odczuwając wcześniejszego dystansu w nogach. Aleje Ujazdowskie i cały 39km to czas 4:57. Plac Trzech Krzyży, Nowy Świat, Rondo Charlesa de Galla z palmą, Aleje Jerozolimskie. W końcu Most Poniatowskiego, skąd już wyraźnie widać bryłę Stadionu Narodowego. Tu jest 40km, który zaliczam w 4:54, oczywiście z nieodłącznym samolocikiem ;). Mimo lekkiego, ale długiego podbiegu, przyspieszam mijam z pewnością jakąś setkę osób – część z nich biegnie, część idzie, a część stoi w miejscu i walczy z własnymi słabościami. 41km to już tempo 4:43. Po chwili wielki napis "1000m, nie zwalniaj!", choć według mego zegarka powinno być raptem 650 metrów do końca. Nic to jednak, tu jest jeszcze zbieg na Wybrzeże Szczecińskie, na którym zasuwam aż miło i już wiem, że będzie o wiele lepiej niż 3:45. Kolejne tabliczki – "600 metrów", "400 metrów", w końcu wbiegam w tunel do Stadionu Narodowego i tabliczka "200 metrów. To jest twój moment". Lekko w prawo, krótka prosta, potem w lewo i ostatnia długa do mety. Tradycyjny samolocik i szeroki uśmiech na twarzy. Kolejny maraton zaliczony! Czas: 3:42:37. Po finiszu padam na kolana, i niemal całuję ziemię, ale nie ze zmęczenia, ale ze szczęścia. Jednak nastawienie można mieć przed startem dziwne i nijakie, ale na mecie radość i duma jest cały czas taka sama. Podbiega sanitariusz, pytając czy potrzebna jest pomoc. Ze śmiechem mówię, że nie, że wszystko ze mną jak najbardziej jest w porządku, że to tak wszystko po prostu ze szczęścia.
Wstaję i od razu rozglądam się, czy gdzieś w pobliżu nie ma znajomych, mam też ochotę pokibicować innym, niestety służba porządkowa każe mi kierować się do wyjścia ze stadionu, gdzie czekają już medale. Kurczę, ale ja jeszcze nie chcę stąd wychodzić, chcę się nacieszyć tą atmosferą, tym magicznym dla kibica piłkarskiego miejscem, to przecież dla niego między innymi tutaj się znalazłem. W końcu jednak odpuszczam i z uśmiechem odbieram medal z wizerunkiem Mostu Poniatowskiego. Zanim dochodzę do depozytu, staję jeszcze w kolejce, by zrobić sobie polaroidowe zdjęcie z medalem. Tu natykam się na kolegę, co miał biec na 3:30, niestety nie udało się, bo w skutecznej końcówce przeszkodziła mu kontuzja. Inny kolega tak naprawdę decyzję o udziale w maratonie podjął raptem w piątek wieczorem, a już niecałe dwa dni później wbiegł na metę kilka minut przed upływem 4 godzin. A jeszcze inny znajomy, w dodatku maratoński debiutant, wygląda na lekko oszołomionego, ale jest szczęśliwy. Zresztą wszyscy wokół kipią radością i endorfinami. Dowiaduję się też, że nasz Team Trójmiasto – niestety naklejkę zgubiłem już przed 2 kilometrem – zajął... uwaga, 10 miejsce na 49 ekip! Naprawdę przyzwoicie jak na debiut, bo tak naprawdę spodziewałem się gorszego rezultatu. Trochę nam w tej kolejce zeszło czasu i czuję jak zaczynam się trząść z zimna, ale fajne zdjęcie rekompensuje całe oczekiwanie. W końcu przebieram się w suche rzeczy, wychodzę na zewnątrz i zjadam pół talerza paskudnej zupy – od razu zaznaczam, że dla mnie, bo po prostu nie przepadam za pomidorową ;). Najpierw przed samym wbiegiem do tunelu, a potem już z wnętrza stadionu przez jakiś czas podziwiam i gorąco kibicuję innym biegaczom. Niektórzy biegną z uśmiechem na ustach, niektórzy ledwo już człapią, a jeden słaniający się uczestnik jest podtrzymywany przez dwóch innych biegaczy. Widać jednak nieustępliwość, determinację i walkę do samego końca, co nagradzane jest gromkimi brawami. Wielu wzbudza szacunek, jak na przykład uczestnik poruszający się... na wózku inwalidzkim! Znalazł się też element humorystyczny, gdy jeden z biegaczy, naprawdę potężny osobnik, niczym generał na musztrze, pokrzykiwał donośnie nad uchem drobnego Japończyka, który wyraźnie kulejąc, powolutku, ale uparcie i ze śmiechem parł do przodu. Wyglądało to naprawdę wesoło.
W końcu żegnam się ze stadionem i wracam do siebie. Oczywiście fotki z medalem i rezultatem lecą od razu w przestworza cyberprzestrzeni – trzeba się przecież pochwalić wyczynem ;). Czas do wyjazdu zlatuje mi naprawdę szybko i pora szykować się do wyjścia na autobus. Na dworcu grupa gratuluje sobie wspaniałych wyników, dzieli się wrażeniami i w ogóle jest szczęśliwa na maksa. Już nie żałuję, że jednak tutaj pobiegłem. Mało tego – za rok prawdopodobnie znów się zjawię na jesień w Warszawie, i tym razem z największą chęcią, nawet jeśli znowu ktoś się wycofa – bo stolica jednak ma w sobie to coś! Organizacja na uczniowską piątkę, bo niewiele ustępuje konkurencji z kwietnia, a sponsor przecież jest jakby mniejszy. Biuro profesjonalne. Odbiór pakietów – jak już pisałem wyżej – bezproblemowy i szybki. Plus za możliwość zapoznania się z trasą w postaci filmiku, co bardzo mi się w tej relacji przydało. Rewelacyjna praca wolontariuszy. Bufety były odpowiednio długie, a ich obsługa wyśmienita. Widać, że dzieciaki naprawdę się zaangażowały, nie obijały się, że robiły to z prawdziwym zapałem, a nie za karę. Maleńki minus za brak Pasta Party, co w innych imprezach maratońskich jest ich nieodłączną częścią, choć dla mnie nie jest to akurat rzeczą niezbędną. Za to już znacznie większy minus dla pacemakerów, a raczej tylko tych, co prowadzili grupę na czas 3:45. Wszystko w tej kwestii wyjaśniłem już wcześniej w relacji. Nie ukrywam jednak, że w tym akurat biegu mimo wszystko także mocno ich... podziwiałem. Czemu? Bo zamiast baloników mieli niewielkie plecaczki, a do nich umocowane pałąki z flagami, na których widniał dany czas. Nie ważyło to może dużo, ale po którymś tam kilometrze na pewno dawało się odczuć jego działanie. Mi czasem zegarek ciąży niemiłosiernie na ręce, a co dopiero powiedzieć o takim plecaczku. W dodatku, gdy biegliśmy pod wiatr, to ta flaga łapiąca prąd powietrza z pewnością utrudniała posuwanie się do przodu. Tak więc, w porządku, to może być dla nich jakieś usprawiedliwienie – ale żeby biec aż tak nierównym tempem? Jestem niemal pewien, że zaczęli w okolicach 5:40, jeśli nie wolniej, by już potem zasuwać tempem o kilkadziesiąt sekund szybszym. Nie ukrywam, że chęcią zobaczyłbym ich międzyczasy, bo to może mi się coś pokiełbasiło – ale jednak nie sądzę.
No i jeszcze oznaczenia kilometrów, choć jestem pewien, że raczej nie mam prawa się tutaj do tego przyczepiać, bo to w końcu trasa atestowana, a GPS to tylko urządzenie, które ma prawo się mylić, gubić sygnał, odejmować bądź dodawać metrów, szczególnie przy licznych zakrętach i zabudowaniach. Zresztą zgodnie z informacją producenta błędy pomiarze mają prawo sięgać 1% różnicy w obie strony, co przy maratońskim 42,20km wynosi około 420metrów, czyli w moim przypadku zgadza się to niemal idealnie, bo ja miałem na mecie ostatecznie 42,61km. Trochę mnie tylko dziwi, że bardzo często na długich prostych – gdzie sygnał nie miał raczej prawa zakłamywać – różnica między oznaczeniami jednak się zwiększała, a już ostatnie 2km naprawdę wydawały się dłuższe niż powinny być, ale to może tylko takie odczucia na finiszu – bo tu przecież zwykle czas się człowiekowi dłuży. Zastanawiające jest też to, że na mojej stałej trasie treningowej w 9 przypadkach na 10 mój GPS jednak z reguły gubi dystans i odejmuje metrów – a w Warszawie jednak poszło to w drugą stronę. Na forum maratonu wiele osób również narzekało na chyba ciut przydługi dystans, twierdząc że tak naprawdę było od 42,5km do 42,7km, tak więc być może faktycznie trasa była odrobinę wydłużona? Ja jednak nadal usprawiedliwię to niewspółmiernym działaniem GPS. Pozwólcie, że podam jednak różnice między oznaczeniami rzeczywistymi, a tymi w moim zegarku, żeby pokazać jak bardzo musiałem brać poprawkę na końcowy czas, gdy mijałem warszawskie oznaczenia kilometrów.
5km – warszawski 27:29, u mnie 27:05
10km – warszawski 54:18, u mnie 53:37
15 km – warszawski 1:20:50, u mnie 1:20:03
20km – warszawski 1:46:57, u mnie 1:46:10
21,1km – warszawski 1:52:49, u mnie 1:52:00
25km – warszawski 2:13:20, u mnie 2:12:30
30km – warszawski 2:39:53, u mnie 2:38:45
35km – warszawski 3:06:16, u mnie 3:04:52
40km – warszawski 3:32:16, u mnie 3:30:25
Jak widać z każdym następnym kilometrem różnice w czasie do odrobienia systematycznie się zwiększały, ale to dlatego, że dystans też się coraz bardziej powiększał. Ale wspominam tu o tym tylko w ramach takiej ciekawostki i potwierdzenia mych wcześniejszych słów w relacji.
Co jeszcze? Moje samopoczucie po biegu. Po przyjeździe do Gdańska i wyjściu z autobusu powoli zaczął odzywać się coraz bardziej nieszczęsny Achilles, a na drugi dzień trąbił już na całą nogę - wręcz parzył jak przypiekany ogniem. Gdyby nie to, to nawet nie... odczułbym, że aż tyle dzień wcześniej biegałem, bo samopoczucie poza tym miałem naprawdę rewelacyjne: zero zakwasów, zmęczenia, tego charakterystycznego wypompowania, itd. Tylko ta noga. Ale z kolei już we wtorek zrobiłem naprawdę spokojne 15km. Noga? Lekko tylko bolała na początku, po czym ból przeszedł całkowicie i nie odezwał się do... soboty, mimo iż ostatni raz biegałem w środę, czyli miałem przez ten czas całe dwa dni odpoczynku. Znowu wyszło na to, że jak biegam to nie boli, a jak odpocznę, zaczyna boleć. Dziwactwo, naprawdę, tym bardziej, że potem wszystko wróciło niejako do normalności – bo gdy już tydzień później biegałem przełajowo po lesie w zawodach w Oliwie nóżka całkowicie nie sprawiała problemów, ani przed, ani w trakcie, ani po biegu. Ciekawe jednak, na jak długo?
Dziękuję Warszawie za wspaniałą imprezę, kibicom za wspaniałą atmosferę, kolegom za towarzystwo w podróży i w stolicy, a dwóm Aniom, że przyczyniły się, chcąc niecąc, do mego udziału w tym maratonie. Po cichu liczę, że za rok będzie nam jednak dane pobiec wspólnie. Co wy na to, miłe Anie? ;)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Kot1976 (2014-10-15,10:31): Kwestia techniczna, której ciągle nie mogę zrozumieć. GPS nie jest urządzeniem dokładnym, ZAWSZE jest błąd pomiaru. Dodam, że na maratonie ( szczególnie na dużym ) są raczej małe szanse biegu optymalnym torem ( no chyba, że ktoś jest zawodnikiem czołówki i nie musi się przepychać ). Tak więc problem byłby, gdyby GPS wskazywał za mało. Jeśli wskazuje za dużo ( oczywiście bez przesady ), to z dużym prawdopodobieństwem trasa była dobrze wymierzona. Wskazania GPS należy traktować orientacyjnie. :-) Pozdrawiam.
Piotr Fitek (2014-10-17,08:39): Gratulacje Dariusz! Dzięki za spotkanie, agrafkę i zdjęcie po biegu :)







 Ostatnio zalogowani
romangla
00:30
marczy
00:01
karhumek
22:41
kos 88
22:37
fit_ania
22:25
Kojte csgoatse.com
22:22
Raffaello conti
22:21
Wojciech
21:57
chris_cros
21:43
Zedwa
21:27
entony52
21:15
aktywny_maciejB
21:00
Andrea
20:46
malkon99
20:41
romelos
20:36
UKS ATOS Woźnice
20:16
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |