2014-09-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mój zagraniczny debiut, czyli pełna klęska. (czytano: 2412 razy)
Zadebiutowałam wczoraj za granicą. No, niedaleko za granicą, ale jednak :)
Swoją drogą fajnie jest w moim wieku robić co i rusz coś po raz pierwszy w życiu. Choć z drugiej strony, umrzeć też przyjdzie kiedyś po raz pierwszy w życiu...
Od razu przyznam, że mój debiut był kompletną porażką, ale jakoś nie czuję się z tym źle. Może dlatego, że nie spodziewałam się żadnego spektakularnego wyniku, ani nawet tego, że będzie lekko. Brak regularnych treningów, nadmiar stresu, brak formy - wszystko to widzę, a potem bez sensu rzucam się na półmaraton. No to efekt jest do przewidzenia.
No dobrze, ale do rzeczy. Już rok temu szykowałam się na półmaraton w Ostrawie. Silne przeziębienie zniechęciło mnie wtedy do startu i pojechałam jedynie kibicować rodzinie i kolegom. Kasia z Jarkiem debiutowali na tym dystansie - z całkiem niezłym wynikiem. Impreza nam się podobała: trasa prowadziła po parku, nie było dzikich tłumów, pogoda dopisała. Nie wahaliśmy się zatem długo przed zapisaniem na listę zawodników w tym roku. A właściwie to nie do końca prawda: trochę wahania było, ale tylko przy wyborze formy startu.
Główną imprezą jest maraton. Tu jakoś w tym roku nie było chętnych ze strony Leśnych Ludków, bo nasi główni maratończycy: Andrzej i Marek jechali w tym czasie na maraton Loch Ness, a Włodek narzekał na kolano. Jednak maratonowi towarzyszy nie tylko półmaraton, ale także sztafeta maratońska oraz ćwierćmaraton na kolobieżkach. Z kolobieżek zrezygnowaliśmy od razu, bo nawet nie wiedzieliśmy, co to jest (podejrzewaliśmy błędnie rolki). Pozostawał zatem wybór pomiędzy półmaratonem, a sztafetą. Jarek stwierdził, że nie będzie jechał tak daleko, żeby przebiec 10 km, a ja uznałam, że byłabym kamieniem młyńskim u szyi każdej sztafety, więc sprawa była załatwiona. Na półmaraton zdecydował się również Włodek, a także Ula, którą mieliśmy zaszczyt gościć w naszym składzie w Ostrawie. Kasia, Łukasz, Sławek i Zbyszek postanowili sformować sztafetę.
Zapisaliśmy się, zadzwoniłam do organizatorów z pytaniem, czy na miejscu możemy zapłacić niższą opłatę startową, bo koszt przelewu za granicę jest absurdalny. Byli bardzo mili i nie robili problemów. Załadowaliśmy się w dwa samochody - sztafeta osobno, by podczas podróży ustalić taktykę. Dojazd od nas do Ostrawy to teraz, odkąd otworzyli autostradę, bułka z masłem. Wcześniej przestudiowaliśmy trasę biegu i wiedzieliśmy, że w tym roku biegnie ona po mieście. Wydawało nam się, że półmaratończyków czeka jedna pętla, a uczestników sztafety mniejsze pętelki po ok 5,3 km każda. Start był w tym roku na rynku, w samym centrum, trochę więc błądziliśmy zanim udało nam się przedrzeć przez pozamykane ulice i znaleźć miejsce do parkowania.
Uff, wreszcie jesteśmy, deszcz przestał padać, wprawia nas to w dobry humor i bez szemrania ustawiamy się w ogromnej kolejce do rejestracji. Na szczęście wszystko przebiega sprawnie i za chwilę trzymamy w rękach pakiety startowe. I tu pierwsze rozczarowanie. W pakietach znajdujemy małą wodę i dwie małe bułeczki. Nie ma koszulki:( A takie fajne były w zeszłym roku, przez całe 12 miesięcy zazdrościłam ich Kasi i Jarkowi! Teraz są tylko dla maratończyków. No trudno, przecież biega się nie dla koszulek.
Zaczynamy gromadzić się na starcie. Kolobieżki, czyli hulajnogi, startują 5 minut wcześniej, reszta - czyli maratończycy, półmaratończycy i pierwsze zmiany sztafet razem, punktualnie o 12. Włączam gps, "Tajemnicę siedmiu zegarów" i ruszam. Biegniemy przez most, wzdłuż rzeki i znów przez most. Chwilę potem (po ok. 3 km od startu) oddzielają się od nas sztafety. Po 5 km jest wodopój, wylewam na siebie trochę wody, wypijam 2 łyki i biegnę dalej. Zaczyna mnie boleć stopa, w żołądku czuję nieprzyjemną rewolucję. Zaliczamy kilka podbiegów na wiadukty, mijamy wielkie centrum handlowe i widzę, że zaczynamy zbliżać się do rzeki i do rynku, z którego wystartowaliśmy. Już wiem, że to nie może być tylko jedna pętla! Wbiegam na rynek w nie najgorszym dla mnie czasie, ale mocno zmęczona. Próbuję się ratować żelem energetycznym.
Znów przez most i długa prosta wzdłuż rzeki. Niestety rewolucja w moim żołądku przebiega na tyle burzliwie, że nie jestem w stanie dalej biec. Skręcam na stację benzynową, oczywiście nie po paliwo! Stacja jest zamknięta, bo też i samochody z powodu maratonu nie mogą do niej dojechać. Jakiś młody człowiek chce mi jednak pomóc i idzie otworzyć toaletę. Trwa to w moim odczuciu godzinami...
W końcu ruszam dalej. Czuję się trochę lepiej, ale tylko trochę. Przebiegam przez drugi most, mijam odboczkę dla sztafety i czuję, że nie dam rady wbiec na wiadukt. Zaczynam iść i od tej pory to już niestety będzie standard. Idę pod wszystkie górki, a czasami nawet po prostym. Jest mi już wszystko jedno, staram się tylko nie myśleć, ile jeszcze do mety. W końcu dowlekam się na rynek równocześnie z czarnoskórym zwycięzcą maratonu! Jarek już zdążył się mocno zaniepokoić, co się stało, że mnie tak długo nie ma. Ubiera mnie w polar, a że wyglądam nie najlepiej, każe mi się położyć z nogami do góry. Niestety czuję się tak, jak wyglądam. Ściśle rzecz biorąc jeszcze nigdy po zawodach nie czułam się tak źle :(
Sztafeta ciągle walczy. Kasia biegła pierwsze kółko i, ponieważ zajęło jej to 32 minuty, więc reszta drużyny była bardzo niezadowolona. Za chwilę okazało się jednak, że wyniki innych też nie powalają. Nic dziwnego! Kółko miało nie 5,3 km, ale 6,58 km. Zatem ostatecznie sztafeta nie była maratońska, tylko ultra, bo przebiegli w sumie 52,64 km. I mają z czego być dumni, bo zajęli 11 miejsce na 50 sztafet. Ja też jestem z nich dumna!
Jarek z Włodkiem pobiegli półmaraton nieco słabiej niż rok temu, ale Ula zrobiła życiówkę i zajęła trzecie miejsce w swojej kategorii. Wygrała za to całe 100 koron (czyli 16 zł :)). W zeszłym roku wszyscy zawodnicy po biegu dostawali piwo lub kofolę. W tym roku nie ma nic. Kupujemy hoveżi (rosół) w restauracji obok, ale nie jestem w stanie nic jeść. Siedzę w trzech polarach i się trzęsę. Decydujemy się wracać jak najszybciej do domu. Ula, która czeka na dekorację, będzie wracać razem z naszą wspaniałą sztafetą.
Powoli dochodzę do siebie i mój nieudany zagraniczny debiut pozostaje już tylko wspomnieniem. O którym, póki co, nie da zapomnieć wielki odcisk na stopie :)
A dzisiaj, choć z powątpiewaniem, że dam radę, wsiadłam na rower i pojechaliśmy spotkać znajomych na Przełaju Lopeza. W sumie 34 km po górkach. Jednak dałam radę i dobrze mi zrobił taki delikatny rozruch. A dzień był naprawdę śliczny! Szkoda byłoby spędzić go w domu kwękając.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu conifer (2014-09-29,16:16): Koszulki były także dla półmaratończyków, bo koszulkę bez problemu odebrałem, chociaż z powodów opisanych we wpisie płaciłem dopiero w Ostrawie. Trasa szybka, pogoda sprzyjająca, chociaż gdy byłem na 16 km to na chwilę wyszło słońce i na kilka minut odcięło mi prąd. Wadą trasy był brak oznaczeń kilometrowych (był tylko sprayem na asfalcie oznaczony piąty kilometr i tyle). Potwierdzam, że w regulaminie miała być jedna pętla dla półmaratonu (2 dla maratonu), a okazało się że była pętla 10,5 km, co zwłaszcza dla maratończyków było niemiłym zaskoczeniem. conifer (2014-09-29,16:16): Koszulki były także dla półmaratończyków, bo koszulkę bez problemu odebrałem, chociaż z powodów opisanych we wpisie płaciłem dopiero w Ostrawie. Trasa szybka, pogoda sprzyjająca, chociaż gdy byłem na 16 km to na chwilę wyszło słońce i na kilka minut odcięło mi prąd. Wadą trasy był brak oznaczeń kilometrowych (był tylko sprayem na asfalcie oznaczony piąty kilometr i tyle). Potwierdzam, że w regulaminie miała być jedna pętla dla półmaratonu (2 dla maratonu), a okazało się że była pętla 10,5 km, co zwłaszcza dla maratończyków było niemiłym zaskoczeniem. Varia (2014-09-29,16:23): To nie mam pojęcia, dlaczego my koszulek nie otrzymaliśmy? Powiedziano nam, że dla półmaratończyków są tylko medale.
|