2014-08-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Sztafeta "125km i Piotruś stanie na nogi", czyli my byliśmy tylko małymi trybikami :) (czytano: 2132 razy)
To było coś wyjątkowego: 25 kwietnia o godzinie 20.00 troje niesamowitych ludzi z Akademii Biegania: Agata, Andrzej i Piotr rozpoczęło charytatywny bieg w ramach akcji "125 km i Piotruś stanie na nogi", która miała na celu zebranie pieniędzy na pionizator dla niepełnosprawnego Piotrusia. Dystans, jaki pokonali przez całą noc i część dnia, trasą z Sierakowic do Sopotu, wynosił tyle (potem okazało się, że wyszło nawet ciut więcej) jak w tytule akcji, czyli... 125km! Tak, tak, to nie pomyłka – ci ludzie z z żelaza przez ponad 20 godzin przebyli tyle, ile wynosi dystans trzech maratonów! W tym czasie przy mecie zlokalizowanej na Placu Przyjaciół Sopotu odbywała się sztafeta: na dwóch bieżniach i jednym rowerze stacjonarnym chętne osoby biegały, jeździły i przy okazji zachęcały przechodniów do wspomożenia akcji. Jedną z nich byłem też ja.
W Sopocie pojawiłem się całą rodziną już w piątek, kilka minut po wystartowaniu akcji. Witała nas wielka scena, głośna muzyka i szum pracujących urządzeń – ogółem atmosfera wielkiego wydarzenia. To jest coś naprawdę wyjątkowego. Na razie jednak tylko gorąco kibicujemy osobom, które rozpoczęły sztafetę, ja będę biegał tutaj dopiero jutro, zgodnie z ustalonym wcześniej harmonogramem. Wrzucam też pieniądze – tyle, by móc otrzymać dwie pomarańczowe koszulki akcji "Pomorze Biega i Pomaga". Odbiorę je jutro, gdy na miejsce dojedzie większa partia – na razie najważniejszą rzeczą jest, by nie zabrakło koszulek dla wspomagających akcję przechodniów. A ci z ciekawości podchodzą, czytają banery i ulotki, dopytają o co dokładnie chodzi i z wielką ochotą wrzucają pieniądze do skarbonki. Bardzo wesoło robi się, gdy z pobliskiej restauracji wybiega... kucharz w wielkiej białej czapce i dorzuca się do puli. Widać, że akcja odniesie sukces. Z sercem przepełnionym pozytywną energią wracam do domu.
Na drugi dzień zjawiam się w Sopocie ponad godzinę przed moją kolejką. Odbieram pomarańczowe koszulki. Jedną ubieram ja, zaś żony na razie nakładam Robertowi. Bierzemy ulotki i rozdajemy je przechodniom, zachęcając ich do zapoznania się z akcją. Robert jest szczególnie gorliwy i zaaferowany – z werwą biega od jednej osoby do drugiej i z uśmiechem wciska chętnym kolorowe kartki. Wokół inne osoby zaangażowane w akcję również nakłaniają, zachęcają, proszą. I ludzi pomagają. Czasem mniejszą sumą, czasem większą, czasem taką, by otrzymać koszulkę, a czasem nawet dwie. To naprawdę raduje serce. W Sopocie na dobre trwa pomarańczowa rewolucja! :)
W końcu nadchodzi moja kolej na bieganie po bieżni, w sumie aż dwie godziny. Dawno po takiej nie biegałem, ale kiedyś bardzo to lubiłem, bo mogłem cały czas kontrolować swoje tempo i dostosować szybkość do aktualnego samopoczucia. Teraz postanowiłem przy okazji zrobić sobie mocniejszy trening, taki bieg z narastającą prędkością. Zanim jednak ruszyłem, na bieżni stanął ze mną synek i z wielkim zaangażowaniem i radością – ledwo sięgając rękami uchwytów – przetruchtał kilkadziesiąt sekund. Patrząc po jego minie, to było dla niego chyba... za wolno :). Tak więc nawet Robert na tyle, ile mógł, dołożył swoją maleńką część do tego całego wspaniałego przedsięwzięcia. W końcu ruszyłem i ja. Zacząłem spokojnie, naprawdę wolniutko. Nie minęło nawet pięć minut, a... byłem już cały mokry. To jednak nieuniknione w tych warunkach. Na dworze słoneczko miło przygrzewa, a ciepło bijące od maszyn też robi swoje. Biegnę jednak z uśmiechem na ustach, spoglądając z góry na spacerujących turystów, którzy systematycznie zapełniają skarbonkę. W międzyczasie nasłuchuję od tych, co mają bieżące informacje, jak wygląda sytuacja z biegnącymi tu do nas. Co prawda z problemami, ale są coraz bliżej, do finiszu już jest niedaleko. Super. Robię najpierw 10km z czasem 48:17. Dawno tak nie zasuwałem, przynajmniej na treningu. Czuję się fajnie, choć nóżki odczuły tą prędkość i warunki. Chwilę odpoczywam, wypijam całą butelkę izotonika i zaczynam kolejną dziesiątkę. Postanawiam spróbować pokonać ją jeszcze szybciej, choć z tym może być już ciężko. Ale jeśli inni potrafią zrobić na raz 125km, to ja powinienem zmobilizować się na większy wysiłek. Mimo iż nogi mam ociężałe, to z czasem robi się... coraz łatwiej – ale to chyba widok licznych co rusz wrzucających pieniądze do skarbonki i odbierających koszulki ludzi pomaga biec coraz bardziej na luzie. W międzyczasie w Sopocie zjawia się... Agata. Co jest? Czyżby nasi już dobiegli? Tak szybko przed czasem? Andrzeja i Piotra jednak nie ma. Okazało się, że nasza dzielna dziewczyna przegrała z kontuzją kolana i musiała zrezygnować z dalszego biegu. Ale i tak 101km, które przebiegła robi ogromne wrażenie. Ja sobie tego nie wyobrażam, tym bardziej biegnąc z bólem i przeciwnościami losu. Szacun, Agata!
W końcu kończę swoją drugą dziesiątkę. Czas 46:48 bardzo mnie zaskakuje – bo 20km zrobiłem w 1:35:05, więc półmaraton byłby w okolicach 1:40, czyli jak już dawno nie biegałem – choć jestem naprawdę wypompowany. Zresztą wynik nie ma tu znaczenia, ważne że mogłem być częścią tej szlachetnej idei. Na koniec, na dosłownie dwie minuty, na bieżnię wchodzi żona i wolniutko zalicza swoją część. Z wielkim żalem kończymy w końcu swój udział w akcji – cieszymy się jednak bardzo, że mogliśmy być choć niewielkim trybikiem w tej świetnie funkcjonującej maszynerii. Potem już z niecierpliwością wyczekujemy na Andrzeja i Piotra. Są spóźnieni, ale w końcu się pojawiają. I pierwsze co się rzuca w oczy, to fakt, że wcale nie wyglądają na zmęczonych – przynajmniej nie aż tak zmęczonych jak na tyle kilometrów, ile właśnie zaliczyli. Ja czasem wyglądam gorzej po przebiegnięciu 1/10 tego, co oni. Ale to są przecież wprawieni w boju ultramaratończycy. W asyście policyjnego radiowozu, kilkunastu harleyowców oraz dziesiątek kolegów i koleżanek z biegowych tras wbiegają na metę, otrzymując głośne i zasłużone brawa. Są wielcy! Na koniec wszyscy zaangażowani w przedsięwzięcie ludzie robią sobie razem fotkę – wspólnie z Dariuszem Michalczewskim, który na czas akcji wypożyczył bieżnie i rower. Będzie więc dodatkowo fajna pamiątka.
Po tym jak akcja się zakończyła, pozostało już tylko jedno zasadnicze pytanie: czy udało się zebrać potrzebne pieniądze? Gdy tak patrzyłem na wpłacających, na częstotliwość zapełniania skarbonki, na sumy które wrzucano – zdawało mi, że kwota potrzebna Piotrusiowi zbierze się szybko i z dużą nawiązką. Okazało się jednak, że sztafeta zebrała prawie 4100 zł i że jednak... zostało jeszcze około 1200zł do osiągnięcia celu. Zabrakło więc niewiele, ale jednocześnie nadal dużo. Może gdyby akcja potrwała jeszcze trochę, dalibyśmy radę? Może to dziwne, bo suma i tak była spora, ale miałem poczucie niedosytu. Jednak dzień później ze strony akcji przywitała mnie informacja, że anonimowy darczyńca wpłacił 1300zł. Tak więc – udało się, cel został osiągnięty!
Na koniec wspomnę jeszcze o – dla mnie osobiście już wręcz kultowej! – koszulce z akcji. Naprawdę ją lubię i staram się jak najczęściej w niej biegać, choć ktoś nawet zarzucił mi, że robię to... zbyt często. Hmmm... Jednak chyba naprawdę warto, żeby jak najwięcej osób mogło zobaczyć czego ona dokładnie dotyczy, tym bardziej, że koszulka jest naprawdę – przepraszam za wyrażenie – oczojebna i widoczna już z bardzo daleka. Ale to dobrze, że tak od razu wpada w oko. Już kilka razy usłyszałem od obcych ludzi, że koszulka jest naprawdę fajna, cool, wypasiona itp., więc od razu zachęcałem te osoby, by zapoznały się z akcją "Pomorze Biega i Pomaga", bo również bardzo łatwo mogą taką koszulkę posiadać, jeśli wpłacą odpowiednie pieniądze na cel charytatywny. I mocno wierzę w to, że dzięki mnie kilka osób się do tego przekonało i pomogło. Od czasu sztafety akcja "Pomorze Biega i Pomaga" pomogła jeszcze dwóm innym potrzebującym dzieciakom, a obecnie zbiera pieniądze dla kolejnej osoby. Jeśli więc ktoś chce wspomóc akcję, zapraszam na stronę: http://www.siepomaga.pl/f/fundacja-siepomaga/c/1604.
P.S. W ramach akcji zorganizowano też konkurs fotograficzny, na najlepsze zdjęcie z trwającej akcji. Ja – jako że robiłem sporo fotek – też się zgłosiłem z kilkoma propozycjami i okazało się, że... zdobyłem 2 miejsce, gdzie nagrodą była romantyczna kolacja na sumę 120zł w zaprzyjaźnionej z Akademią Biegania tawernie "Klipper". Nagrodzone zostało zdjęcie, na którym Robert, w trochę przydużej dla niego pomarańczowej koszulce "Pomorze Biega i Pomaga", podaje małej dziewczynce ulotkę z informacją o akcji – nieskromnie powiem, że to naprawdę sweet focia ;). Nagrodę zrealizowaliśmy jednak dopiero... niemal 3 miesiące później. Wydaje się trochę długo, ale jakoś nie było okazji, a poza tym liczne inne obowiązki skutecznie krzyżowały nam plany. Mimo wszystko właścicielka tawerny i tak była zaskoczona, bo tak naprawdę spodziewała się nas dopiero... zimą, gdy na dworze byłby mróz i szaruga, a w tawernie mało klientów, spokój i cisza – tak więc idealne warunki na spędzenie romantycznej kolacji ;). Nam jednak trafiła się w końcu wyśmienita sposobność – nasza ósma rocznica znajomości. Po zostawieniu Roberta u dziadków najpierw było kino z typową komedią romantyczną (czyli... "Transformers: Wiek zagłady", hehe), potem spacerkiem (co prawda mocno padało, ale to niebiosa płakały nad naszym szczęściem :) ) dotarliśmy do "Klippera". Tam, mimo tłumów turystów, bez żadnego trudu wczuliśmy się w romantyczny nastrój, cieszyliśmy się swoim towarzystwem i przy naprawdę pysznym jedzonku (szczególnie przypadły mi do gustu pikantny rybny kociołek i szarlotka) oraz lampce wina wspominaliśmy nasze szczęśliwie, niezapomniane, wypełnione licznymi cudami i pełne wrażeń lata znajomości.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |