2014-08-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nienasycenie, czyli magia liczb. (czytano: 998 razy)
Dla mnie zapanowała pogoda nie-do-biegania. Zatem snuję się po domu z jakimś niejasnym poczuciem winy i coraz silniejszą tęsknotą za górami.
Tegoroczna pogoda podczas pobytu w Alpach spowodowała poczucie niedosytu: tyle szlaków niespenetrowanych, tyle pagórów do zdobycia, no i żaden trzytysięcznik nie padł moim łupem... Tak na zdrowy rozum, to co za różnica, jak wysoka jest góra, liczy się chyba radość z jej pokonania, wrażenia, widoki. Sama śmiałam się z Kasi, która kręciła kiedyś nosem na wyjazd do Crans Montany, bo tam akurat żadna okoliczna góra nie sięgała magicznych 3000. Co z tego, że wiele miało ponad 2900 :)
A jednak... Coś ciągnie ludzi, by zdobywać kolejne ośmiotysięczniki, choć już wszystkie zdobyto, a na pewno zostało jeszcze niemało mniejszych, co nie znaczy łatwiejszych, dziewiczych gór. Coś skłania biegaczy, by biegali akurat 42,2 km. A może jeszcze lepiej 100 km? A może jeszcze więcej?
Wyżej, dalej, więcej niż inni... Wszystko musi być zmierzone, policzone, porównane. Zwłaszcza teraz, w dobie gpsów i całego tabunu elektronicznych gadżetów.
Ależ wcale nie krytykuję. Sama nie ruszam się z domu bez komórki i gpsa. I choć doskonale wiem, że nie wejdę na Annapurnę, nie przejadę całej trasy Orbity w dobę, ani nie pokonam górskiego ultramaratonu, to cieszę się ze zdobycia ABC (Annapurna Base Camp), przejechania 145 km, czy przeczłapania półmaratonu. Przecież nikomu tym nie zaimponuję (albo prawie nikomu :), być może jestem w stanie (albo przynajmniej mam taką nadzieję) wejść trochę wyżej, przejechać dalej, przebiec więcej. Dlaczego jest to dla mnie ważne?
Dlaczego walczę z oporną materią, bólem, zmęczeniem, narażam zdrowie, a może i życie niekiedy? Dla kolejnej życiówki? Żeby pokazać innym, że jeszcze żyję, że jeszcze mnie na to stać? By się jakoś wyróżnić z tłumu? By udowodnić coś sobie samej? A Wy? Dlaczego to robicie?
Przecież to uzależnienie od "życiówek", od magii liczb, potrzeby pobicia kolejnego rekordu, wcale nie dotyczy tylko biegaczy, czy ogólnie rozumianych sportowców. Można walczyć o kolejne zera na koncie bankowym, kolejne publikacje w dorobku, liczbę znajomych na FB, czy ja wiem - nawet liczbę zgromadzonych puszek po piwie. Czy jest ktoś całkowicie wolny od takiej potrzeby (w jakiejkolwiek formie)? A jeśli tak, to czy to znaczy, że jest mniej, czy bardziej szczęśliwy z tego powodu?
Doskonale wiecie, ile radości daje pokonywanie kolejnych granic... Tylko nadchodzi taki moment, kiedy coraz trudniej pokonać kolejną, albo - kiedy przychodzi świadomość, że z następną nie damy już rady sie zmierzyć, że sztuką będzie utrzymać się w tym miejscu, gdzie aktualnie jesteśmy. No cóż, można próbować znaleźć sobie coś nowego. Można też nie przyjąć do wiadomości przykrej rzeczywistości i walczyć do upadłego.
Nie powiem Wam "jak żyć", bo nie wiem :) Pozostanę przy pytaniach, jak na filozofa przystało. Albo jeszcze lepiej - wezmę rower i wyjeżdżę z siebie wszystkie niepewności. A wieczorem może zrobi się na tyle chłodno, że dam radę pobiegać?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2014-08-04,21:20): czasem po prostu jest taka myśl "czy ja dam radę zrobić to tym razem?" ;) a czasem jest to zwykłe "chcę i zrobię to" ;) Varia (2014-08-04,22:48): to prawda, ale nadal pozostaje pytanie skąd ta potrzeba udowadniania czegoś sobie i innym (którym i tak jest to najczęściej dokładnie obojętne)? :) snipster (2014-08-04,22:53): rywalizacja jest u ludzi chyba od ich... naszego początku ;) nawet dzieciaki w przedszkolu potrafią wyrywać sobie zabawki, albo czasem głośno krzyczeć, bo ktoś inny głośno krzyczy ;) Varia (2014-08-04,23:08): To też prawda. Jednak powinniśmy chyba z tego kiedyś wyrastać, przynajmniej niektórzy :)
|