Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [14]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
proch
Pamiętnik internetowy
Życie zaczyna się... w kategorii M50

Piotr Rochowski
Urodzony: 1962-08-21
Miejsce zamieszkania: Stalowa Wola/Poznań
1 / 7


2013-10-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Mój maratoński debiut : 14. Poznań Maraton, 13 X 2013 (dwie trzynastki w dacie) (czytano: 1608 razy)

 

Ustawiam się na linii startu w moim sektorze. Raczej bez nerwów, bo to mój pierwszy maraton i chodzi o to, aby go ukończyć w regulaminowym czasie i nie być ostatnim (jak na pierwszym moim biegu dwa lata temu na dystansie przeszło 6 km. Tam chciałem też być niedublowanym, ale nie udało się; dlatego nie lubię tras, na których kręci się „kółka”). Towarzyszy mi mój syn Marcin, który robi jeszcze parę fotek na starcie, a po strzale startera krótki film. Po paru minutach docieram ze swojego sektora do linii startu (zaczyna tykać licznik czasu netto, jedyny sprawiedliwy – według mnie – pomiar czasu).
Początek spokojny, chociaż wkurza mnie jak zwykle slalom między tymi „amatorami”, którzy ustawili się w nie swojej strefie, a potem już po kilkuset metrach zdychają. Chłodno, ale to dobrze. Ołowiane chmury nadciągające z zachodu (w tym kierunku biegniemy początkowo) zwiastują rychły deszcz, ale na szczęście nie pada, no może parę kropel).
Po kilkuset metach jakaś kobieta przyklepuje mi nalepkę na plecach, bo odpada. Napisałem na niej moje niezrealizowane tym razem marzenia: 3:59:59,99. Nalepka odpada po kilkuset metrach. Omen?
Pierwszy zakręt (w lewo) przy Stadionie Miejskim (za rok trasa będzie poprowadzona przez boisko tej areny Euro 2012). Jest nadzieja, że przez zmianę kierunku uciekniemy deszczowym chmurom.
Po lewej stronie jakiś zespół przebrany w habity uskutecznia "Highway to Hell" AC/DC. Częsty motyw maratonów.
Piję cały czas na punktach. Mądre słowa doświadczonych kolegów, aby pić nawet wtedy, gdy się nie chce. No więc wlewam w siebie.
Trasa Hetmańska (jeszcze) bez niespodzianek. Pod wiaduktem kolejowym wszyscy drą się wniebogłosy. Echo podnosi adrenalinę.
Nieco dalej wyprzedają nas ekipy zdjęciowe i filmowe. Jeszcze są uśmiechy na twarzach.
Rondo Starołęka – tu skręt w lewo i Rataje. Gdyby mama znała trasę, toby wyszła na osiedlu Piastowskim pokibicować.
Ulica Woślarska – znowu skręt na wschód – Górny Taras Rataj. Biegnę obok wieżowca śp. babci.
Na wiadukcie nad Trasą Katowicką półmetek. Nie jest źle. Jeszcze mam siły, choć czasy moich półmaratonów bywały lepsze, ale to mój pierwszy maraton, więc nie chcę przeginać i przynajmniej dotrzeć w zdrowiu do mety z dwóch dodatkowych powodów: po jego ukończeniu mam szansę dostać się na łamy Leksykonu Polskich Maratończyków, a za tydzień mam w Szamotułach (mieszkałem kiedyś w Poznaniu na ulicy Szamotulskiej) półmaraton –
ostatni, aby zdobyć w tym roku Koronę Półmaratonów Polskich (niektórzy pukają się w czoło, że to samobójstwo).
Powrót na kierunek zachodni. Znowu rodzinny akcent – tu mieszka siostra mojej mamy. Jakaś kobieta woła „Dawaj Piotrek”. Nie znam jej. Skąd jednak ona mnie zna? Po kilkudziesięciu metrach przypomniałem sobie, że przecież mam na sobie klubową koszulkę z imieniem na plecach!
Wpadamy na tereny Jeziora Maltańskiego okrążając je. Na każdym punkcie jem banany i cukier. Z czekolady rezygnuję, bo na Półmaratonie Poznańskim zapchałem się nią i nie mogłem złapać oddechu, przez co zgubiłem swojego „zająca”. Widziałem jak jego balonik powoli oddalał ode mnie. Przykre.
Chyba łapie mnie skurcz. Połykam tabletkę magnezu. Pomaga.
Kolejny skręt w Antoninku. Biegnę pod wiaduktem dawnej trasy E-8 Warszawa – Berlin. Ładnych parę lat temu ukryto tu pod jednym z przyczółków mostu łup z włamania. Wtedy to była sensacja!.
Teraz prosto dwupasmówką na zachód. Koleiny od TIR-ów dają się we znaki. Wykręcają nogi. Przeszło 30 km na liczniku, więc zaczyna się „ściana”. Mózg ciągnie do przodu, ale nogi nie dają już rady. Robią się sztywne, trudno oderwać je od asfaltu. Są z drewna jak u Pinokia. W ogóle tylko głowa pracuje normalnie (podobno forma długodystansowca siedzi tylko w głowie i wszystko zależy od mózgu), od wymachiwania rękami zaczynają boleć barki i miednica. Czyżby za mało wizyt na siłowni?
Ale ciągnę dalej nogi za sobą. Zbliżam się do Sródki. Pol lewej kościół Jana Chrzciciela, pierwszy murowany kościół na ziemiach polskich. Przede mną Ostrów Tumski – początki państwa polskiego z grobami Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Ale my skręcamy w prawo. Zaczyna mi być podejrzanie przyjemnie ciepło. Chyba gotuję się. A do „wodopoju” jeszcze około 800 m. Ostatnie z nich pod górę. Mordercza ulica Serbska (za rok organizatorzy rezygnują z niej). Wreszcie woda. Już nie biegnę, już tylko idę. Piję i dodaje mi to powera (jak zwykle po punkcie żywieniowym). Ale już każdy podbieg zaliczam na zwolnionych obrotach (chód – każdy premierowy dystans zaliczam częściowo marszo-biegem. Tak już mam. Ale następnym razem ambicja nie pozwala mi na to i przebiegam je w całości). Po prawej osiedle Kosmonautów (śmieszna nazwa). I kolejne rodzinne reminiscencje – to tu mieszka mój syn, student PP).
Zbliża się trasa Pestki (Poznański Szybki Tramwaj). Przebiegam pod nią i następuje kolejny podbieg na ulicy Roosevelta. Niestety nie ostatni. Kolejny brukowy (!) na kilkaset metrów przed metą. Słyszę doping kibiców, że jeszcze tylko trochę. Sam wiem, ale już idę ze spuszczoną głową.
Potem przy Targach Poznańskich (miejsce startu) w lewo asfaltem(nareszcie!) około 100 metrów. Zaczynam biec, bo meta zbliża się i głupio wyjść na zdjęciach na „chodząco”. Potem w prawo, brama Targów i ostatnia prosta. Dodaję gazu (zawsze na finiszach wskrzeszam resztki sił).
Linię mety mijam z wyciągniętymi ramionami. 4 godziny,:38 Medal. Parę łez wzruszenia. Pierwszy maraton zaliczony! Człapię dalej. Jakieś owoce.
Przebieralnia. Idziemy z synem na piwo, aby się znieczulić. Potem na dworzec. Schodami w dół, ale tyłem – inaczej się nie da. Pizza w dworcowym barze smakuje jak nigdy. Żegnam się z synem.
Po schodkach ledwo wdrapuję się do wagonu (właściwie na czworakach – wszystkie kończyny zatrudnione). Dobrze, że mam miejscówkę. Padam, jem bułkę, popijam i momentalne zasypiam. Warszawie Wschodniej dłuższy pobyt. Suszę na ławce koszulkę i skarpety. Fuj! Po trzech godzinach wsiadam wreszcie do pociągu docelowego nad ranem docieram na miejsce. Krótki „spacer” do domu. Już jest dobrze… Dociera do mnie na spokojnie, że dałem radę i jestem maratończykiem!


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
fit_ania
16:30
mar_ek
16:29
Mr Engineer
16:26
Jarek42
15:54
Admin
15:19
Piotr Fitek
15:06
zbyszekbiega
14:41
lukasz_luk
14:34
pszczelnik
14:29
kostekmar
14:08
zulek
13:42
Rabarbar
13:03
FEMINA
12:29
zsuidakra
12:09
gpnowak
12:04
akatasz
12:01
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |