2014-06-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| W Gdyni nocą (czytano: 973 razy)
Nocny Bieg Świętojański był moim pierwszym nocnym ulicznym biegiem. Dlatego podchodziłem do niego raczej z ciekawością niż z zamiarem pobicia życiówki. Chciałem zbadać swoją dyspozycję, jak działa na mnie całodzienne zmęczenie, jaki wpływ ma sposób odżywiania oraz jak się biega, kiedy niewiele widać :)
Bieg zaczął się o 23:59 w nocy z piątku na sobotę 20/21 czerwca. Wstałem tego dnia około 6:30, zatem w momencie wystrzału z ORP Błyskawica byłem już 17 i pół godziny na nogach. Dosłownie na nogach, gdyż przed biegiem zaserwowałem sobie dość długi spacer po ulicach Gdyni. W biurze zawodów zameldowałem się około 17:30, pobranie pakietu startowego o tej porze to była czysta formalność. Potem mała przekąska, jakieś gofry i lody, kawa i spacer. Tak mijał czas tego popołudnia. Przemierzyłem tam i z powrotem całą Świętojańską, wdrapałem się na wieżę widokową, spacerowałem Skwerem, parkiem i Bulwarem. Po 22-giej solidnie rozbolały mnie już nogi.
Odpoczynek przy kawie i ciasteczku pozwolił się pomału regenerować. Później powrót do auta, przebranie się w strój biegowy i niewielka rozgrzewka. Pogoda dopisywała. Co prawda w ciągu dnia przechodziły falami rzęsiste opady deszczu przeplatane oślepiającym słońcem, lecz wieczorem chmurki gdzieś zginęły. Zajęliśmy miejsca w strefach czasowych. Ludzi było multum. Spiker informował o 7 tysiącach uczestników. Przewidywałem, że będzie niesamowicie ciasno, znałem tę trasę, biegłem w Gdyni już 3 raz. Co prawda organizator delikatnie zmodyfikował pierwszą pętelkę, jednak długie i proste odcinki tak potrzebne do rozciągnięcia się stawki znajdowały się dopiero w drugiej połowie trasy.
Po starcie zaczęły się zapasy. Każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce, wyprzedzać, uciekać, nie tracić czasu. Było ciasno i ciemno. Pierwszy kilometr zrobiłem w 5:37. Czas dobry na półmaraton. W sumie całe pierwsze pół dystansu pobiegłem dość wolno i asekuracyjnie. Nim przyzwyczaiłem się do warunków tego biegu i znalazłem swojego „zajączka” minęły prawie cztery kilometry. Na piątym „zajączek” pobiegł na wodopój i musiałem szukać nowego.
Pani „zajączkowa” biegła tempem mi odpowiednim, około 4:45, niestety co kilometr przyspieszała. Jak wiadomo niewiele jest stałych rzeczy czy zjawisk na tym świecie. Poza stałymi fizycznymi czy matematycznymi, stałe jest przede wszystkim moje tempo biegu. Nie nauczyłem się dotąd sprawnie przyspieszać. Jestem raczej robocopem, który przez cały dystans dyma w jednym tempie, bez względu na to, czy wspina się akurat na Czantorię czy zbiega z Góry Klęczkowskiej. Siedziałem jednak „zajączkowej” na ogonku do 8 kilometra. Siódmy zrobiliśmy w 4:38
Chwyciła mnie kolka. Była ceną ganiania się za „zajączkową” oraz całodziennego zmęczenia. Delikatnie odpuściłem i kolka też. Ostatnie dwa kilometry zrobiłem całkiem przyzwoicie, z niezłym finiszem, iście sprinterskim
Nie byłem brutalnie zmęczony po biegu, brakło tchu, ale reakcja organizmu na dzień zakończony takim wysiłkiem była całkiem przyjemna. W drodze po medale orzeźwienie przyniósł obfity deszcz, który spadł w sumie niespodziewanie. Zadziałał wiele lepiej niż niejeden izotonik czy batonik energetyczny. Noc mimo wszystko była ciepła.
Wynik netto 49:56 jest na te okoliczności całkiem w porządku. Gdyby nie zatyczki na starcie, gdzie de facto straciłem niemal 1,5 minuty, wynik miałbym na poziomie 48 minut z ogonkiem, jak w Świeciu. Czyli mimo całego dnia na nogach, długich spacerów oraz zmęczenia i nocnej pory, okazałem się dobrą dyspozycją. Wróży to pomyślnie na sobotni półmaratoński egzamin.
A potem wakacje…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |