2014-05-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Za głupotę się płaci... (czytano: 1325 razy)
Tsaaa. XIII Cracovia Maraton przechodzi do historii. Także tej mojej, biegowej, z nowymi jakże bolesnymi doświadczeniami. Doświadczeniami które przeżyłem na własną prośbę.
Maraton ten był najważniejszym celem Taty. Coś jak dla mnie Poznań. Umówiliśmy się więc że biegniemy razem. Tydzień temu umówiliśmy się z Mateuszem że biegniemy w trójkę i postaramy się łamać 4h, przy okazji pośmiać się i sprowokować parę głupich fotek. Przyjechaliśmy w sobotę rano, niestety ścisk w naszym przedziale spowodował że na sen musiało starczyć ledwie 3h. Mieliśmy zaplanowane 2 przebieżki. Jedną o puchar RMF i jedną Mini Maraton. Obie po ok. 4km. Na Błoniach mega mokro więc okazało się że 2 pary butów (jedna na starty druga do chodzenia ) to za mało. Przemokły i na noclegu było wielkie suszenie. Bieg RMF"u okazał się sporym podbiegiem pod Kopiec Kosciuszki, więc to już był alarm. Doświadczony Mateusz węszył już kłopot, Ja niewzruszony myslałem jak pobiec Mini. No i pobiegłem... na 15minut. Z perspektywy dzisiejszego czasu kretyństwo i głupota. No cóż jeszcze śmiechy śmiechy... patrzymy... a tu 23 a my mieliśmy się wyspać. Nie wiem czy 11h na dwie noce to taki genialny pomysł.
Maraton rusza. Mateusz narzeka na kolana, Ja na łydki. Tata na tempo. Na pierwszych kilometrach zyskujemy ok. 20 sekund przewagi nad zakładanym tempem. Nóg powoli nie czuje. Tata biegnie swoje, my z Mateuszem śmiejemy się, gaworzymy. Generalnie chillout. Na 10km mamy prawie minutę przewagi nad rozpiską na 3:55. Chłopaki mówią że to za szybko więc zwalniamy. Nogi nadal ok. Może lekko ciężkie, ale niosą. To najważniejsze. Tempo dla mnie chyba w sam raz jeśli chodzi o maratony bo wiadomo. Mam dopiero jeden. I zaczyna się... Zaczęło się od skromnych podbiegów. Kolano lekko, ale naprawdę lekko zaczęło kuć. Zresztą Mateusz też ostrzega nas że niedługo może zacząć chodzić. Mobilizuje go że do 30km walczymy z Tatą, żeby choć on złamał "czwórkę" Generalnie bieg zorganizowany był bardzo dobrze. Jedyne czego mogę się doczepić to dziur na ulicach. W połączeniu z koleinami i podbiegami dały mocny wycisk którego kolano już nie wytrzymało. Dopóki chłopaki biegli bolało ale dało się biec. Ale gdy troszkę im odbiegłem i zatrzymałem się by na nich zaczekać rozpoczęło się piekło.To było bodaj 17km. Próbowałem rozmasować. Wróciło do poprzedniego stanu: da się biegać. Mateusz za mną zaczekał. Sytuacja była taka: trzeba dogonić Tatę, przekazać mu zegarek (tylko Ja go miałem), życzyć powodzenia i złamanie "czwórki" i zwijać do pierwszego punktu medycznego. Dobry kilometr minął zanim dogoniliśmy Tatę. Był to ostatni przebiegnięty przezemnie kilometr na tym biegu. Stanąłem z boku. Próba ponownego masażu. Start jeszcze gorzej. Kolano pod naciskiem nie chce się zgiąć... Nim znalazłem punkt medyczny zdążył mnie wyprzedzić balonik 4:00. Na punkcie medycznym mrożenie pomogło... na całe 2 sekundy. Po zrobieniu kroka ból wrócił. Pomyślałem że 21km trzeba koniecznie zrobić. Więc kulam. Kulam sobie z boku żeby nikomu nie przeszkadzać. Nim dokulałem do drugiego punktu medycznego na 20km zdążył mnie zdublować zwycięzca biegu. Drugie mrożenie w ogóle nie pomogło. Nie ma co się silić. Gdyby to był 30km można było by ryzykować dojście piechotą. Ale co to za maraton... W połowie iść... Toż to rajd turystyczny, nie maraton. Zresztą wyprzedza mnie balonik na 4:15. Nie jestem w stanie nawet zdążyć. Decyzja! Opuszczam drugą pętlę, skręcam na Wawel. Kibice (pozdrowienia zwłaszcza dla Pani z różową peruką) i stewardzi motywują: "Idź pieszo", "Ból minie", "Jeszcze niedaleko". I bardziej jednak chce zmienić zdanie tym gorzej z kolanami... To się nie uda. Opuszczam trasę, żeby nie patrzeć w oczy kibicom. Skręcam gdzieś w cichą alejke i idę w stronę rynku bijąc się z myślami. Ogromna gorycz mnie przeszywa. Mijam dwóch Niemców. Oni zadowoleni mówią "Maraton Kaput". Na rynek wturlałem się w czasie gdy wbiega pierwsza kobieta. Tu oficjalnie wybija 21,1km. Czas? Ok. 2h38min. Istna masakra.
Mimo iż nie ukończyłem biegu, poszedłem na chwilę do strefy. Zaczęło ogromnie lać a moje ubrania były w pokoju hotelowym do którego klucze miał Tata. Mieliśmy przecież biec razem. Poprosiłem tylko o folię, mimo to podawano mi do ręki wszystkie pakiety dla maratończyków. Dziękowałem, ale przecież nie ukończyłem. Wziąłem tylko wodę. Jeśli ktoś ma coś przeciwko przepraszam. Nagrodzono mnie też brawami... w sumie nie wiedzieć czemu. Nadal nie czuję że mi się należały. Poszedłem do strefy, tam zaledwie 5,6 zawodników w tym zwycięzca który musiał przeżywać ogromny kryzys. Nie dziwię się. Trasa do łatwych nie należała. Czekałem na moich towarzyszy, ale i tak się nie znaleźliśmy. Około 15 ruszyłem więc do hotelu. Czasy towarzyszy: Mateusz okolice 4:12, Tata w debiucie 4:19. Biegł na 4, ale chwyciła go ściana. Może było by inaczej gdyby nie kolano... Ale kto wie... Może właśnie żeby biegowo dorosnąć trzeba przeżyć takie niemiłe doświadczenie...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |