2014-05-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jaszczur 2014 – Wiara Wschodu (czytano: 2050 razy)
Jaszczur to coroczny cykl czterech imprez na orientację, organizowany przez zapaleńca ze Starogardu Gdańskiego. Odbywa się na trasach pieszych 25 km i 50 km, rowerowej na 50 km i pieszej młodzieżowej na 13 km.
W tym roku 2 imprezy z cyklu (trasy TP 50) weszły do kalendarza Pucharu Polski w Maratonach na Orientację (www.pmno.pl). Pierwszą z nich był rozgrywany w okolicach Mielnika na Podlasiu w dniu 10 maja rajd Jaszczur 2014 – Wiara Wschodu. Impreza odbyła się przy wsparciu Starostwa Powiatowego w Siemiatyczach i Gminy Mielnik.
O Jaszczurze dowiedziałem się od Przemka, kompana poznanego na trasie RDS-u, gdzie przewędrowaliśmy wspólnie ładnych kilkadziesiąt kilometrów i przegadaliśmy wiele godzin. Niesamowite, jak taki wspólny wysiłek potrafi zbliżyć kompletnie obcych ludzi. Zachęcał, zachęcał i przekonał, choć po wcześniejszym zwiedzaniu dalszych kawałków Polski, obiecałem żonie, że w grę wchodzą tylko imprezy blisko domu. Tak więc po solennym zapewnieniu mojej najwspanialszej małżonki, że Mielnik jest tak jakoś tu o zaraz po drugiej stronie Wisły, wsiadłem w piątek w samochód i późnym wieczorem zameldowałem się w bazie Jaszczura. Impreza jeszcze trwała i dyskusje o wszystkim były w toku. Jak to dorośli ludzie myślący tylko o wysiłku dnia następnego, położyliśmy się spać o rozsądnej porze, gwarantującej permanentne niewyspanie. W końcu organizator też człowiek i zapewne będzie elastyczny w podejściu.
Okazało się, że Malo jednak nie ma litości. Odprawę techniczną trasy TP50 zarządził na 6 rano. No cóż, w końcu to on jest organizator, więc nie ma co z nim dyskutować. Zbieranie betów, coś na szybko do żołądka i o wyznaczonej porze grzecznie czekamy na słowa objawione, a przede wszystkim mapy.
O tych o mapach i innych pomysłach na PK twórcy Jaszczura krążą już legendy. Jednych złoszczą, innych bawią, ale chyba nikt nie spojrzy na nie obojętnie. Ja patrząc na te z lat poprzednich czułem lekki niepokój. Na tegorocznych imprezach PMNO, w których brałem udział, mapy po prostu były. Mniej lub bardziej aktualne, ale zorientowane i pozwalające wyobrazić sobie przebieg trasy. Jaszczurze mapy są inne. Może to śmieszne, ale dla mnie przede wszystkim są piękne i niepowtarzalne. A to częściowo odbite w lustrze, a to z wycinkami w innej skali, to znowuż pełne zagadek w postaci opisów PK. Trzeba tu przyznać, że Malo ma swój własny koncept na pomocne dla startujących opisanie PK, co widać na mapach, które znajdziecie tu:
http://images65.fotosik.pl/984/3e6f1a0de001429a.jpg
http://images62.fotosik.pl/984/ed8963bfb07b56b5.jpg
No więc odprawa techniczna, organizator coś tam mówi, ja słucham jednym uchem, bo w głowie mam cały czas te mapy. Start jest interwałowy i mam wyznaczony na 6:55. To coś nowego dla mnie, bo do tej pory miałem tylko starty masowe. O 6:30 startują pierwsze osoby. Mapki w łapki i już ich nie ma. Niestety Malo zazdrośnie strzeże map przed pozostałymi.
No i wreszcie ja. Już, już rwę się do startu, a w wyobraźni mijam wszystkich na trasie. Dostaję mapę i… sobie usiadłem. W pierwszej chwili panika. Mapa w paski, część przelotów zakryta, część punktów do dopasowania, kawałki niezorientowane, a opis punktów godny Lakonów. Łącznie 33 PK. Dużo. Widać, że to jakaś pętla, ale w którą stronę lecieć? Zaraz startuje następny i głupio tak siedzieć, więc dupa w troki i jazda. Męska decyzja: punkty biorę tak jak rośnie numeracja. Teraz myślę, że to był błąd, ale brak doświadczenia robi swoje.
Z orientacją mapy nie jest tak źle, są linie siatki, kierunek napisów też pomaga. Idzie się przyzwyczaić do kręcenia mapą. Ambitnie zakładam, że staram się jak najwięcej biegać, aby zebrać wszystkie punkty.
PK 1 jest po środku jakieś potężnej dziury w ziemi, mam ustalić kolor podłoża w punkcie. Zaraz za szkołą tabliczka kierująca na punkt widokowy przy kopalni, więc wszystko jasne. Do punktu widokowego dobiegam wraz z kolegą, który wystartował za mną. Dno kopalni to mieszanina szarego, białego i jeszcze zielonych kałuż. Kolega sugeruje perłowy, więc chyba jest żonaty. Ja rozróżniam najczęściej dwa kolory: ładny i brzydki. W tył zwrot i jazda na dwójkę. Przez chwilę biegniemy razem, ale nie jestem w stanie utrzymać jego tempa. Wybieram skrót przez pole, wpadam na drogę wyjazdową z kopalni i przyklejam się do biało-szaro-perłowo-brudnego błota. Na szczęście szybko się kończy. Z mapy wynika, że PK 2 jest w wąwozie, czy jakieś większej dziurze. Niezwykle pomocny opis punktu mówi „lampion”. Punkt łatwy do namierzenia, ale ze zdziwieniem odkrywam, że lampiony na innych trasach, a lampion rozstawiony przez Malo to dwie różne bajki. W dzień zlewa się z otoczeniem, a odnalezienie go w nocy można porównać do próby znalezienia świętego Graala. Punkt odhaczony i lecimy dalej.
PK 3 łatwiutki, bez historii. Do PK 4 trzeba nadrobić drogi, bo po drodze długi ogrodzony młodnik. Punkt wygląda jakby w środku lasu, ale okazuje się, że jest tam droga. Spisuję i lecę na PK 5. Drużyna, która wystartowała przede mną rośnie mi w oczach. Widzę, że polecieli za daleko. Śmieję się w duchu z ich błędu, namierzam się z drogi i ląduję w czarnej dupie. Zaczynam czesać w lewo, w prawo, cały czas kontrolując położenie. Sprawdziłem czas na telefonie, ale już go nie schowałem. Przecież zaraz znajdę punkt i będę musiał spisać godzinę. W jednej łapce telefon i mapa, w drugiej kompas. Nie ma i nie ma. Decyzja: wracam do drogi i mierzę jeszcze raz. Kompas na mapę, droga na zachodzie, więc wracam. Tryba powinna być tuż-tuż, a tu tylko krzaki coraz większe. Jeszcze raz sprawdzam na mapie i głupieję. Wedle kompasu powinienem iść w kierunku, z którego przyszedłem. Stoję, patrzę na mapę i kompas i nic nie rozumiem. Wreszcie olśnienie. Telefon. Trzymam w ręku telefon i kładę na niego kompas. Ależ ze mnie osioł. Poprawka i za chwilę jestem na drodze.
Zaczynam wracać i widzę jak Przemek wyłazi z jakiejś przycinki, a startował chyba o 7:20. Był już na PK 5, który podobnie jak PK 4 również znajduje się przy drodze nie zaznaczonej na mapie. Przestrzeliłem i muszę wracać. Zatem mam co najmniej półgodziny w plecy i ze 2-3 zbędne kilometry. Zły na siebie jak diabli, spisuję punkt i biegiem na PK 6. Drogą w prawo, jeszcze raz w prawo, w lewo, stop. Wydaje mi się, że PK powinien być gdzieś po prawej stronie drogi. Z lewej widzę nadchodzącą drużynę. Właśnie spisała punkt. Kurde… Mało brakowało, a znowu wlazłbym na minę. Moja wiara we własne umiejętności zaczyna dołować. Fuksem nie tracę więcej niż 5 minut. Liczę krzyże na punkcie i biegnę do wsi. Teraz dłuższy przelot trasami, o przebiegu gdzieś poza mapą. Dobrzy ludzie wskazują mi najkrótszą drogę do Koterki.
Przed Koterką mamy znaleźć punkt w lesie. Jedyne co mi pasuje to wycinek B z jakimiś dołami podpisany „Wolanka”. Nie kombinuję z szukaniem właściwej tryby, tylko lecę asfaltem do zaznaczonego na nim przepustu. Gdzieś po drodze wywietrzał mi z głowy pomysł biegania. Jest dziesiąta i już widzę, że całości nie zrobię. Może kiedy indziej. Widzę Koterkę, więc rozglądam się za przepustem w drodze. Miotam się z jednej strony na drugą, czasem stanę popatrzeć na mapę, znowu idę. Nagle pojawia się samochód Straży Granicznej. Zatrzymują się, pytają grzecznie gdzie to idę, po co i dlaczego. No to wyjaśniam, że zabawa, że mapa, że gdzieś tu punkt nazwany „Wolanka”. Panowie cierpliwie mi tłumaczą, że nie ma takiego miejsca. No jak mówię nie ma jak na mapie jest, a dla rozładowania atmosfery rzucam uwagę o słabej znajomości terenów nadgranicznych przez szanownych rozmówców. Znaczy taki to żart miał być. Panów ze Straży Granicznej jakoś nie rozśmieszył. Temperatura rozmowy zdecydowanie opadła, dyskusja idiotycznie przeciągała się, a do mnie dotarło, że gość ma karabin na kolanach i zupełnie inny punkt widzenia w kwestii zabawy z mapami tuż przy granicy. No bo niby jak wyglądam w ich oczach? Gość z mapą, udziela idiotycznych odpowiedzi i idzie do miejsca, którego nie znają, a granica pod bokiem. Teraz jakoś i mnie już to nie bawiło. Koniec, końców przestrzegli przed zwiedzaniem Białorusi i dali spokój. Zatem w tył zwrot i dziesięć minut później spisuję punkt na wycinku B.
Serce mi rośnie, bo okazuje się, że udało mi się dojść parę, która startowała przede mną. Za chwilę rośnie jeszcze bardziej, bo widzę Przemka jak pomyka w przeciwnym kierunku. Mam przynajmniej półgodziny przewagi nad nim. Jak to cudze wtopy cieszą…
PK 7 jest na jakimś bagnie. Nie da się podejść na sucho od południa, ale o tym dowiaduję się po jakimś czasie. Za radą konkurencji wracam do Koterki i asfaltem do PK 7, punktu na wycinku F, a potem PK 8. Przy PK na wycinku wlazłem na spróchniałą karpę i ląduję do połowy łydki w mrowisku. Wątpliwa przyjemność i znowu tracę kilka minut pozbywając się diabelskiego pomiotu z buta i spodni.
PK 8 jest na stuletniej cerkwi w Tokarach, przy której jest cudowne źródełko. Dla mnie faktycznie cudowne, bo nie wziąłem nic do picia ze sobą. Mamy spisać napis znad drzwi. Staję przed drzwiami i zdaje mi się, że słyszę chichot budowniczego trasy. Mamy zmieścić 10-cio wyrazowy napis grażdanką na karcie, którego okienko ma 2 na 2 cm. Postanawiam odsunąć problem od siebie i robię zdjęcie. Potem pomyślę, a teraz gonię towarzystwo. Przede mną przelot do wycinka D i miła niespodzianka w postaci nie zaznaczonej na mapie drogi asfaltowej. Na wycinku kolejny klops, bo trzeba wskazać odległość z punktu i azymut do widocznej w oddali wieży cerkwi. Tylko jak znaleźć odpowiedni punkt pośrodku łąki? Azymut wpisuję trochę bez sensu sugerując się odczytem konkurencji. Ustalenie odległości jest w sumie dość proste jak zna się szerokość obiektu, do którego mierzymy odległość. Wpis i jazda dalej.
Na mapie nie widać dobrego bezpośredniego przelotu do PK 9, ale w pobliżu jest wieś poza mapą. Więc na szagę lecę tam i po chwili trafiam na przejście, które trzyma orientację drogi z mapy w pobliżu PK 9.
Teraz czeka mnie kilka punktów, które oceniam jako łatwe i w sumie byłyby takie, gdyby nie dyskusje z miejscowymi. Aby dotrzeć do PK 10 trzeba przejść przez wieś. We wsi trzeba znaleźć punkt na wycinku A i pobawić się w Picassa. Po środku tejże wsi jest jedna, jedyna droga na północ, której nie ma jak przeoczyć. Mimo to udaje mi się zrobić rzecz niemożliwą i zwiedzam drugi koniec wsi. Kolejny zbędny kilometr. A to wszystko oczywiście przez tubylca z brodą. Pewnie Malo go tam postawił dla zmyłki, no bo niby to przypadek, że stał akurat tam i miał ochotę pogadać? Nie sądzę… Miałem ochotę tryknąć głupim łbem w jakie drzewo, ale szkoda mi czapki.
Punkty od PK 10 do PK 17 biorę z marszu z jednym dłuższym postojem przy cerkwi w Anusinie. Sklepy już dawno pozamykane, choć w sumie to nie było ich gdzie szukać, bo lecimy głównie lasami. Tak więc studnia przy cerkwi to jedyna okazja na coś do picia.
Przy PK 15 znowu trzeba wykazać się zdolnością spisania napisu z krzyża w maleńki kwadracik karty kontrolnej. Irytacja mija mi przy PK 16. Ależ tam pięknie… i głośno. Żaby koncertują.
Za PK 17 znowu zaczepia mnie tubylec, ale tym razem daje mi całkiem użyteczną wskazówkę względem tryby do dawnej jednostki wojskowej. Docieram do lasu, gdzie powinna się zaczynać tryba prowadząca na PK 18, ale nie ma jej. Teraz jak na to patrzę to wydaje mi się, że teren wokół dawnej jednostki zostały zaznaczony na mapie z przesunięciem o kilkaset metrów. Nie kombinuję i lecę najwygodniejszym przelotem, który tylko nieznacznie odchyla się od pożądanego kierunku. Opuszczam mapę, ale wiem, że mam szukać drogi, która była chyba kiedyś głównym dojazdem do jednostki. Trafiam w nią bez pudła, a zaraz potem znajduję trybę zorientowana w kierunku PK 18. Kolejne 500 metrów i słupek graniczny działek leśnych rozwiewa moje wszelkie wątpliwości. Nie jest źle, choć co chwila potykam się o jakieś rowy przeciwczołgowe, czy coś. Drogi, których nie ma na mapie, ale w sumie PK 18 wchodzi bez problemu.
Robi się całkiem późno, a po włażeniu i złażeniu w te rowy zaczyna mi doskwierać kolano. Dziwne…bez problemu daję radę wchodzić pod górkę, ale droga w dół jest bolesna. Docieram do wycinka G i nie potrafię odnaleźć niczego charakterystycznego co pozwoliłoby mi się namierzyć. Łażę bez sensu tam i powrotem. Wreszcie rezygnuję z poszukiwań. To pierwszy punkt, który opuszczam, ale słońce zachodzi, do Grabarki jeszcze ładny kawałek, a strasznie mi zależy by tam dotrzeć.
PK 19 to ambona i łatwo ją było znaleźć. Przede mną już tylko wycinek tuż przed samą Grabarką, a potem klasztor. Wybieram chyba najgorsze z możliwych podejście do wycinka C i zamiast wziąć łatwy punkt (ciekawe, czy Malo nastawiał w tych wąwozikach stowarzyszy) ląduję pod murami klasztoru. Powinienem wrócić, bo to raptem kilka minut drogi, ale stopy paliły jak jasna cholera, zrobiło się ciemno, a mi marzył się już tylko ciepły prysznic. Co gorsze do klasztoru nie można było już wejść, bo godziny zwiedzania już minęły. Stoję i myślę, a w zasadzie stoję i myślę, i piję wodę z cudownego źródełka, które w XVIII wieku uratowało mieszkańców Siemiatycz od epidemii cholery. To już trzeci raz na trasie, jak cerkiew ratuje mnie od pragnienia.
Wyobrażam sobie ludzi, którzy w pielgrzymce zmierzają do klasztoru. Chyba największa jest w sierpniu na Święto Przemienienia Pańskiego. Ludzie idą z daleka, w upale i pyle piaszczystych dróg Podlasia. Docierają pod klasztor i pierwsze kroki kierują do studni z zimną i krystalicznie czystą wodą. Trudno o bardziej wymowny symbol przemiany. Jakże to musi być mistyczny moment przejścia między znojem drogi i wstąpieniem za mury klasztoru, gdzie granicą jest studnia. Jak nie wierzyć w Najwyższego, kiedy człowiek fizycznie odczuwa zmianę pod Świętą Górą? Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego Malo nazwał ten etap Jaszczura – Wiarą Wschodu.
Tymczasem ja, co prawda orzeźwiony jak się patrzy, ale wciąż z rozpaczą w sercu stoję pod murami i poszukuję na tablicach informacyjnych jakiegoś zdjęcia lub opisu, który zdradzi mi jakie imiona umieszczono na drzwiach głównej świątyni. Nie ma nic na ten temat. Z minuty na minutę jest co raz ciemniej, a ja nie wiem co robić. Czas leci, dookoła nie ma nikogo, furty i bramy pozamykane, a ja czekam na cud. I wyczekałem. Mój cud miał twarz anioła, czarny habit i dwa psy. Co najważniejsze siostra zdradziła mi imiona umieszczone na drzwiach głównej świątyni. Teraz mogę wracać do bazy.
Przelot 12 kilometrów asfaltem do Mielnika zajmuje mi blisko 2 godziny, lecz z trasy tej utkwiło mi w głowie tylko to, że przez ten cały czas nie spotkałem żadnego samochodu, ludzia, nic. Tylko cykanie świerszczy i oszałamiająco jasny księżyc. Do szkoły wpadam na kilka minut przed limitem. Jeszcze tylko szybko spisuję napis ze zdjęcia w cerkwi w Tokarach i oddaje kartę. Dotarłem po blisko 16 godzinach, jako ostatni ze startujących. Jeszcze tylko godzinka wymiany wrażeń, uzupełnienie płynów z Dojlid, ciepły prysznic i wytęskniony śpiwór. Niestety wcześnie rano musiałem być w domu i nie czekałem na oficjalne zakończenie.
Nie wiem więc, jakie zająłem miejsce, ale w sumie nie obchodzi mnie to za bardzo. Czekam na następnego Jaszczura. A może na spotkanie z ludźmi, których tam poznałem? To osobny temat, który może kiedyś warto będzie opisać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |