2014-04-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| II Orlen Warsaw Marathon, czyli... płakałem jak małe dziecko ;) (czytano: 642 razy)
Wiem, ze rekordowo długo zajęło mi pisanie tej relacji, ale po Warszawie wydarzyło się tyle innych – w tym naprawdę bardzo ważnych rzeczy (m.in. akcja Pomorze Biega i Pomaga, o której jeszcze napiszę, jak... znajdę znów trochę czasu) – że dopiero teraz miałem czas na sklecenie kilku słów. W dodatku pisałem to wszystko na raty, przez kilka dni i może dlatego też… trochę się w sumie rozpisałem :). Mam jednak nadzieję, Drogi Czytelniku, że mi to wybaczysz, a przede wszystkim, że wybaczysz mi ten poślizg, który miał jednak swój wielki plus – pozwolił mi raz jeszcze to wszystko na nowo przeżyć. I to było naprawdę fajne uczucie :). Mam również nadzieję, że osoby czytające, a przede wszystkim te, które również brały udział w tym maratonie – a trochę tych osób tam było! – z chęcią powrócą do wydarzeń sprzed prawie miesiąca.
Na początek przyznam się szczerze, że nie byłem do końca pewien, czy mam… pisać całą prawdę. Czemu? Bo w czasie biegu zdarzyło się kilka rzeczy – a po prawdzie jedna, która się powtarzała – które prawdziwemu facetowi nie przystoją. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że nic jednak nie będę ukrywał, bo tak naprawdę nie ma się czego wstydzić. O co dokładnie chodzi – o tym będzie w dalszej części relacji.
Zacznę od tego, że początkowo... nawet nie brałem pod uwagę startu w Warszawie, bo nastawiałem się przede wszystkim na Łódź, która od dwóch lat, z powodu kontuzji, zawsze przechodziła mi koło nosa. Tym razem sądziłem, że w końcu wyrównam z nią rachunki – byłem o tym już niemal przekonany, bo dosłownie dwa dni przed zmianą decyzji miałem już robić przelew za udział – ale znów nic z tego nie wyszło. Powód był prozaiczny. Kasa, misiu, kasa, a raczej opłata startowa, a jeszcze dokładniej: jej brak. Znajomy biegacz podpowiedział mi że w Warszawie osoby niepełnosprawne biegną za darmo, więc… decyzja mogła być tylko jedna. Sorry, taki mamy klimat… tfu, znaczy się: takie mamy czasy, że trzeba oszczędzać, nawet jeśli chodzi o swoje ukochane hobby :). Łódź będzie musiała więc znowu poczekać. Choć biorąc pod uwagę to, że – i tu uprzedzę trochę fakty – atmosfera w stolicy była niesamowita, to startu w Łodzi... mogę jeszcze w ogóle nie doczekać. Co prawda tylko teraz, ze względu na kanonizację Jana Pawła II, wyjątkowo te dwa wielkie maratony musiały mieć miejsce tego samego dnia – bo początkowo dzieliły je dwa tygodnie – ale w przyszłości takie bieganie dwóch długich biegów w krótkim odstępie czasu może być problemem. Dodatkowym motywatorem do wzięcia udziału w stolicy była też świadomość, że bieg miał się kończyć na Stadionie Narodowym – jako wielki kibic piłkarski nie mogłem przejść obok tego obojętnie. Tego, że tak się dzieje się w Warszawie, ale... we wrześniowym maratonie, dowiedziałem się dopiero kilka dni przed startem. Na szczęście start i meta Orlen Maratomu mieściły się wręcz na wyciągnięcie ręki na stadion, więc pomyłka nie popsuła mi zbytnio humoru.
Zamierzenia czasowe na ten bieg? Dla mnie zmieszczenie się w 4 godzinach to miało być absolutne minimum, obowiązek wręcz (zapowiedziałem sobie, że jak tego nie zrobię, to... rzucam bieganie :)), celowałem jednak w 3:45, ale mocno też wierzyłem, że kilka minut z tego jeszcze uda mi się urwać. Wszystko tradycyjnie już miało zależeć od wielu czynników: mojego samopoczucia, pogody, sytuacji na trasie, samej atmosfery imprezy, itd. – ważne w tym momencie było, by tych niekorzystnych było jak najmniej. Trzeba pamiętać, że każdy maraton jest inny, każdy ma swoją oddzielną historię. Możesz być świetnie przygotowany, czuć powera, a na trasie nagle zgasnąć i nic już na to nie poradzisz; i na odwrót – czujesz, że samopoczucie nie pozwoli ci na dobry wynik, a jednak robisz takowy, i to w dodatku z dużą nawiązką. Wiem co mówię, bo doskonale znam to z autopsji, ale liczyłem bardzo na to, by sprawdził się jak najbardziej korzystny i pozytywny scenariusz. Nie miało być też biegania na całkowitego maksa – bo miało mi to sprawiać przyjemność, nie ból – ale nie miało być też całkowitego odpuszczania i zwyczajnego zwiedzania miasta i podziwiania okolicy. Byłem za bardzo już spragniony biegania na królewskim dystansie, zbyt długą rozłąkę miałem z dystansem 42 kilometrów i 195 metrów, bo – ze względu na poważne kontuzje – swój ostatni poważny maraton biegłem w… 2011 roku. Co prawda rok temu zaliczyłem trójmiejski Maraton Solidarności, ale biegłem tam jako pacemaker na czas 4:15 i tak naprawdę... nawet nie poczułem, że przebiegłem kolejny maraton, bo – nie ujmując absolutnie niczego innym startującym – czułem się tam bardziej jak na treningu niż na zawodach. Maraton w Warszawie to była już więc za poważna impreza, zbyt duża adrenalina jej towarzyszyła, no i przede wszystkim – zbyt dużo czasu, sił i energii poświęciłem na przygotowania do tego startu, by ją sobie zwyczajnie zlekceważyć. W samym marcu nabiegałem rekordowe 477km, a we wcześniejszych miesiącach kilometraż też był duży. No ale jak mówi znane biegowe powiedzenie: swoje trzeba wybiegać. Ja okres przygotowawczy przepracowałem solidnie. Mało tego – jeszcze w poniedziałek, czyli 6 dni przed startem, zrobiłem 30km. Wiele osób twierdziło, że przesadziłem, wręcz oszalałem, że to miał być w dalszej konsekwencji błąd, bo to za duże obciążenie, za duży wysiłek dla organizmu, za dużo zużytych sił, których potem prawdopodobnie zabraknie mi na maratonie. Ja jednak wiedziałem, co robię, a wręcz święcie wierzyłem, że to było mi potrzebne i że właśnie również to – paradoksalnie – miało wpływ na udany końcowy wynik.
Jednak – żeby już być tak do końca szczerym – zanim jeszcze nastąpił moment startu, kilka sytuacji nie nastroiło mnie zbyt komfortowo w wiarę w dobry rezultat, jakby przestrzegało przed zbytnim optymizmem. Dzień po moim wspomnianym wyżej długim wybieganiu w pracy naciągnąłem sobie mięsień grzbietu i potem kręgosłup dawał o sobie boleśnie znać jeszcze przez następne kilka dni, jednak na szczęście z każdą dobą coraz mniej – choć i tak najgorszy moment w związku z plecami miał miejsce na kilka godzin przed startem, ale o tym wspomnę jeszcze w dalszej części relacji. Poza tym moje nieszczęsne ścięgno Achillesa kilka razy w czasie przygotowań dawało o sobie znać kłującym i niekomfortowym bólem i tak naprawdę nie wiedziałem, czy w Warszawie gdzieś na trasie noga nagle nie odmówi mi posłuszeństwa i będzie zwyczajnie po zawodach. Potem jeszcze, już w drodze do Warszawy, dopadł mnie nagły ból zęba – tak paskudny, że miałem ochotę walić głową w szybę. To było pół godziny prawdziwych męczarni, ale w końcu ból minął jak ręką odjął. Modliłem się wówczas, aby później się to nie powtórzyło, a przede wszystkim, by nie stało się to w czasie biegu. Uprzedzając fakty: na szczęście ząb już w ogóle nie bolał. A może te wszystkie dolegliwości, te odczucia, że wszystko nagle zaczyna cię boleć, że tu cię łupię, tu coś swędzi, tu przeszkadza, to tylko efekt stresu? Bo już potem, w czasie biegu nic mi nie dolegało, a wręcz czułem się jak nowo narodzony.
Do Warszawy pojechałem już w piątek z trójką biegowych przyjaciół. Po drodze rozmawiamy, w większości oczywiście o nadchodzącym biegu, sporo też dowcipkujemy, to jest zdecydowanie wesoła podróż – i poza wspomnianym wyżej bólem zęba mam po niej bardzo miłe wspomnienia. W stolicy mam nocować u znajomej i jestem u niej przed godziną 22. Jakąś godzinę później już smacznie śpię.
Rano wstaję wyspany i pełen energii. Po zjedzeniu śniadania ruszam po odbiór pakietu startowego. Na szczęście mam tak fantastyczny dojazd – autobus rusza spod mego bloku, a przystanek docelowy znajduje się dosłownie rzut beretem od stadionu – że jestem już tam 15 minut później. Gdy przekroczyłem prób bramy miasteczka biegaczy, poczułem się jak... ryba, która trafiła na wykład o lataniu, normalnie to było wielkie "wow", z przysłowiowym zbieraniem szczęki z podłogi ;). Nie brałem nigdy udziału w tych największych, najbardziej popularnych, najbardziej elitarnych zagranicznych maratonach, więc nie mam porównania jak to wygląda gdzie indziej, ale w Polsce było to z pewnością największe miasteczko w jakim do tej pory byłem – choć i tak jego główna część, z przebieralniami, depozytami, itd. jest akurat dziś jeszcze zamknięta dla uczestników. Ale i tak reszta udostępnionej części robi na mnie piorunujące wrażenie. Przez prawie godzinę krążę po hali, gdzie odbywają się targi ze sprzętem biegowym. Tam spotykam kolegę z mojej grupy biegowej, Waldka, i potem już wspólnie korzystamy z tego, co do zaoferowania mają nam targi i miasteczko. Najważniejsza rzecz to odbiór pakietu startowego. Jest on tak bogaty, że... było mi wręcz głupio, że mam tutaj wystartować za darmo. Plecak, czapeczka z daszkiem, koszulka – wszystko firmy Asics, i oczywiście z logiem maratonu, do tego kilka drobniejszych gadżetów. Świetna sprawa i widać, że organizatorzy naprawdę się postarali. Jedyne do czego muszę się przyczepić to fakt, że koszulka śmierdziała jak z jakiegoś chińskiego bazaru i dopiero po późniejszym trzykrotnym (sic!) jej wypraniu przykry zapach w końcu zniknął. Robimy sobie jeszcze zdjęcia z automatu, który na miejscu drukuje fotowidokówkę z logo maratonu. Fajna pamiątka, ale jeszcze lepszą jest drukowana od razu również na miejscu okładka Gazety Wyborczej z... twoim własnym wielkim zdjęciem, podpisanym jako "Mamy biegową twarz roku!". Gdy później wieczorem wrzucam na Facebooka zdjęcie z okładką ze mną w roli głównej... kilka osób nabiera się na nią, będąc święcie przekonanym, że faktycznie załapałem się na pierwszą stronę bieżącego numeru gazety! No cóż, potęga prasy. A może dowód, jak łatwo można manipulować innymi? Na targach z chęcią zaopatruję się też w darmowe opaski z międzyczasami od firmy Timex. Od razu biorę ten na końcowy wynik 3:45, ale zastanawiam się jeszcze nad wzięciem paska z czasem na 4:00, ot tak, na wszelki wypadek. Jednak niemal od razu odrzucam tą myśl, bo przecież wierzę, że nie będzie aż tak źle. Już nie raz przekonałem się, że pozytywne nastawienie to już jest połowa sukcesu, a ja wiem, po co tu przyjechałem. I potwierdzeniem tego jest fakt, że ostatecznie wziąłem też dodatkową opaskę na ukończenie maratonu z czasem... 3:30. Kto wie, a może mi się faktycznie przyda?
Oczywiście obowiązkowo idziemy też na Pasta Party, które mam miejsce... na Stadionie Narodowym – czegoż więcej kibicowi potrzeba? No może tego, żeby makaron – swoją drogą: rewelacyjny! – wydawał... Robert Lewandowski, hehe ;). Mi jednak muszą wystarczyć fotki na trybunach i z boiskiem w tle.
To już koniec wrażeń na dziś. Wracam do domu. Tam stres powoli zaczyna o sobie dawać znać. Znajomi namawiają mnie na grę planszową, gdzie m.in. bawisz się w skojarzenia, czy też pokazujesz różne rzeczy – coś na kształt słynnych kalamburów. Zabawy jest co niemiara, jest bardzo wesoło, bo czasem skojarzenia są wręcz absurdalne, ale dzięki temu naprawdę porządnie się rozluźniłem. Grę kończymy później niż chciałem, ale pocieszeniem jest fakt, że... wygrałem. Ktoś powie – szczęście początkującego. A nie czasem inteligencja i geniusz zwycięzcy? :) Zanim się kładę do łóżka, szykuję jeszcze niezbędne rzeczy na jutro, żeby rano nic mnie nie zaskoczyło. Wyjątkowo nie mam problemów z zaśnięciem, i mimo iż spałem krócej niż zamierzałem, a pobudka miała miejsce kilka minut po szóstej, na drugi dzień wstaję rześki. Myjąc zęby i pochylając się nad zlewem, czuję jak nagle moje plecy przeszywa błysk bólu. Coś sobie naciągnąłem! O nie, proszę, niech nie będzie to tylko nic poważnego. Próbuję rozruszać mięsień, rozciągnąć go, rozmasować, rozgrzać, ale to tylko niewiele pomaga. Co prawda nie boli mnie zbyt mocno, ale jednak odczuwam tą dolegliwość, ten dyskomfort. No i nie wiem, czy gdzieś na trasie ból się czasem nie zwiększy, czy nie chwyci mnie mocniej, albo w ogóle przełamie na pół. No ale cóż, nic już teraz nie zrobię. Pozostaje mi tylko wierzyć, że nie będzie mi zbytnio przeszkadzał. Rozpoczynam tradycyjne rytuały – plasterki na sutki, krem na pachwiny i stopy. Są też tradycyjne dylematy: krótkie spodenki, spodenki 3/4 długości czy może jednak długie spodnie dresowe? Na dworze jest chłodno, ale później ma być cieplej, zresztą bieg na pewno mnie rozgrzeje – wstępnie decyduję się na krótkie spodenki, ale na wszelki wypadek biorę jeszcze długie spodnie, bo pogoda przed samym startem może jeszcze zweryfikować decyzję. Kolejny wybór: w uszach ma lecieć muzyka czy audiobook? Lubię słuchać lektora, bo jak czasem wsłucham się w fabułę książki, to zapominam o całym bożym świecie i czas zlatuję mi wtedy bardzo szybko – ale tym razem stawiam na muzykę. Ona ma dodać mi energii, dać kopa, popędzić do działania, odpowiednio zdopingować. Mam kilka swoich ulubionych kawałków, które naprawdę działają na mnie lepiej niż niejeden energetyk. Na śniadanie oczywiście zjadam makaron, plus kilka mniejszych dodatków, mających zapewnić mi paliwo na czekający mnie wysiłek. Przez ostatni tydzień makarony to była podstawa mego pożywienia. Dobrze, że go uwielbiam, bo ktoś kto za nim nie przepada, po takiej ilość miałby go z pewnością dosyć do końca życia ;).
W końcu ruszam autobusem pod stadion. Co przystanek dosiadają się nowi uczestnicy biegu, można ich poznać przede wszystkim po plecakach, koszulkach i czapeczkach dodawanych do pakietu startowego, ale biegaczy, którzy nie mają na sobie żadnych z tych elementów – w nich także można od rozpoznać uczestników zbliżającego się biegu. Strój, obuwie, zegarki na rękach – to znaki charakterystyczne. Gdy dojeżdżam na miejsce, widać niemal tylko biegaczy zmierzających do miasteczka, które dzisiaj już w całości jest do naszej dyspozycji. Ogrom tego wszystkiego robi wrażenie. Wielkie przebieralnie, wielkie namioty z depozytem, dziesiątki toi-toi, a przede wszystkim ta ogromna brama z zegarem i napisem "meta", a poza tym kilka innych mniejszych dodatków – to wszystko razem składa się na niemal świetnie funkcjonującą maszynę. Piszę "niemal", bo jednak wolontariusze mieli problem ze wskazaniem mi bramy numer 1, przy której byłem umówiony ze znajomymi na wspólną fotkę – w sumie każdy z nich pokazywał mi... inny kierunek. Ale to tylko drobny szczegół – i może akurat ja tak pechowo trafiłem? – bo w innych sytuacjach dziesiątki miłych i uśmiechniętych wolontariuszy służyło nieustanną radą i pomocą. Naprawdę gołym okiem widać było, że wszystko jest tu dobrze zorganizowane i przemyślane. Po przebraniu się – mimo, że na razie jest bardzo chłodno, decyduję się jednak na krótkie spodenki – wpadam ponownie na Waldka. Oddajemy rzeczy do depozytu, zaliczamy obowiązkową toaletę i idziemy szybko w kierunku miejsca spotkania na wspólne zdjęcie ze znajomymi. Po drodze mija nas aktor Marcin Dorociński, również startujący w maratonie – ot, taka ciekawostka :). Nie wszyscy deklarujący wcześniej swe przybycie na foto się zjawiają. Czas nas jednak w końcu goni, więc robimy grupową fotkę na schodach Stadionu Narodowego w takim składzie, jaki się akurat pojawił. Kilkaset metrów dalej czekają już na nas strefy startowe, więc życzymy sobie jeszcze powodzenia i każdy z nas kieruje się w tamtym kierunku.
Strefy startowe robią wrażenie, także pod względem organizacyjnym. Każdy startujący przypisany jest do konkretnej strefy na dany czas, co poświadczone jest innym kolorem i nazwą sponsora na numerze startowym. Nie ma tu szans wejścia w nie swoją strefę, bo ogrodzone są one barierkami i do każdej jest tylko jedno wejście, którego skutecznie pilnuje ktoś ze służby porządkowej. Także w środku poszczególne strefy ograniczone są chwilowo barierkami. Nie ma więc sytuacji, że osoby, których siły pozwalają pokonać maraton w okolicy 5 godzin, startują ze strefy na czas końcowy 3:30 bądź – o zgroza! – jeszcze lepszy. To jest bolączka w większości zawodów, ale organizatorzy w naprawdę prosty, ale bardzo skuteczny, sposób rozwiązali ten problem. Wchodzę w swoją strefę, na razie nie jeszcze ma w niej ścisku, ale do startu jest jeszcze 20 minut, więc większość osób rozgrzewa się jeszcze na zewnątrz stref. Z czasem jednak biegacze wypełniają wolne miejsca. Spiker (znany sportowy dziennikarz, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska) bez przerwy przekazuje różne ważne informacje, przypomina, uświadamia uczestników, nawołuje kibiców do głośnego dopingu, rozgrzewa tłum i życzy powodzenia. Blisko, coraz bliżej jest już do startu. Przede mną ogrom ludzi, za mną jeszcze większa ciżba, w sumie kilka tysięcy biegaczy, a obok nas wznosi się majestatycznie Stadion Narodowy. Pogoda też jest idealna (mamy naprawdę szczęście, bo dzień później w stolicy padało). To wszystko razem sprawia, że jestem przeszczęśliwy. Dla takich momentów warto żyć, warto biegać, warto się męczyć na treningach. Jest też oczywiście stres, ale taki motywujący. Adrenalina i emocje sięgają zenitu. W końcu służby porządkowe usuwają barierki pomiędzy poszczególnymi strefami, przez co robimy jeszcze kilkadziesiąt kroków w przód. Chwilę później odliczamy od dziesięciu w dół i ruszamy. To jeszcze nie jest jednak początek biegu, ale tylko start honorowy, o którym informował nas już wcześniej spiker. Poruszamy się wolnym marszem dobre 300 metrów, ale wciąż nie widać linii startu. Nie wiem, co robić, tym bardziej że wokół mnie niektórzy biegacze włączają swoje zegarki. Co jest grane? Czy jednak już biegniemy na poważnie? Czyżbym źle zrozumiał spikera? W końcu zniecierpliwiony włączam stoper – trudno, najwyżej pokaże mi zwiększony dystans. Nagle widzę niewielką białą linię na ziemi i myśląc, że stąd zaczynamy główny bieg, od nowa włączam swój czasomierz. Nagle zegarek głośno pika: utrata sygnału z satelity! Czyli czas mi leci, ale metrów jednak nie nabija. Że co, że jak?! Akurat w tak ważnym momencie?! Przy bezchmurnej i pięknej pogodzie?! Jestem wściekły, ale liczę jednak, że zegarek zaraz nawiąże łączność. Jestem tak zaaferowany sytuacją, że dopiero niemal w ostatniej chwili, dosłownie kilkanaście metrów przed sobą, zauważam wielki baner z napisem: start ostry. Szybko resetuję poprzedni czas i włączam zegarek raz jeszcze... akurat idealnie z matą pomiarową. Sprawdzam przez kilkadziesiąt metrów, czy tym razem wszystko jest w porządku. Na szczęście Garmin działa bez zarzutu. Uff. Nie będę się stresował, będę mógł cały czas kontrolować tempo, a przede wszystkim w spokoju skupić się na biegu.
Jeśli faktycznie chcę dobiec na 3:45, muszę trzymać tempo mniej więcej 5:20/km. Jednak początek to tradycyjne już w większości biegów bardzo wolne truchtanie, uzależnione od tego wielkiego tłumu i innych biegaczy. Nie próbuję się na razie przez niego przebijać, bo zwyczajnie nie dam mu rady. Spodziewałem się tego, ale ważne jest też to, by zbyt dużo upływających sekund na początku nie stracić. Na szczęście z każdym kolejnym metrem robi się coraz luźniej i można powolutku się rozpędzać. Przede mną zauważam biegaczkę przebraną (chyba) za wróżkę, a która pcha jeszcze wózek biegowy z dzieckiem. Zerkam do środka. Dziecko cieszy się jak... hmm... jak dziecko – klaszcze i śmieje się radośnie. Niesamowity widok. Jak na to reaguję? Miałem pisać prawdę, a więc dawaj: lecą mi... łzy. A co tam, nie będę nic ukrywał, miało być szczerze! Jest ich co prawda tylko kilka i szybko się opanowuję, ale jednak to płacz. Tylko skąd ta dziwna reakcja?
1km zaliczam z czasem 5:30, czyli nie jest aż tak źle, tym bardziej że tłum rozciągnął się już na tyle, by biec swobodnie, bez szarpania, zwalniania i szukania luk. Mijam kilku znajomych, życzymy sobie wzajemnie powodzenia. Doganiam grupkę biegaczy przebranych za Spartan – z pewnością nie ma w środowisku biegowym nikogo, kto by o nich nie słyszał, a przede wszystkim, kto by ich nie widział, bo widoczni są z daleka. Przebrani w pełen strój bojowy antycznych Spartan, z hełmami, z tarczami, z włóczniami, łączą w ten sposób bieganie z aspektem społecznym, charytatywnym, zgodnie z hasłem "Spartanie Dzieciom – Biegając Pomagamy". Zawsze, gdy ich widzę, wzbudzają mój podziw i szacunek. Chcę się upewnić, czy faktycznie biegną cały dystans maratoński – przecież te atrybuty spartańskie na pewno nie ułatwiają im biegu. Jeden z uczestników odpowiada twierdząco, a ja przyspieszam i oddalam się jak najprędzej, bo... znowu zaczynam płakać, i to jeszcze mocniej niż poprzednio! No, nieźle się ten bieg zaczyna. Jak tak dalej pójdzie, to się szybko... odwodnię, hehe :). Po chwili jednak się już uspokajam i spokojnie kontynuuję bieg. Mijam 2 km. Mimo iż zdawało mi się, że mam tempo zbliżone do początkowego, to okazuje się, że jego czas to 4:59. Nawet tego nie odczułem, co cieszy, ale muszę trzymać się na baczności, bo zbyt szybki początek może mnie później zgubić. Kolejne kilometry są do siebie podobne. Trzymam w miarę równe tempo w okolicach 4:57-5:10 i cieszę się biegiem. Podziwiam okolicę i wchodzę w interakcję z kibicami: pozdrawiam ich, co jakiś czas przybijam piątki – przede wszystkim rozentuzjazmowanym dzieciakom – reaguję też żywiołowo na zespoły co jakiś czas rozstawione na trasie, a dopingujące nas iście energetyczną muzyką. 10km mijam z czasem 50:50 – to o ponad dwie minuty lepiej od wymaganego na tym etapie, by zmieścić się w 3:45. Mało tego – to czas tylko o niecałą minutę gorszy, by móc złamać 3:30. Przez chwilę zastanawiam się, czy jednak bardziej nie przyspieszyć i trzymać się dalej tempa już na 210 minut, jednak nie ulegam pokusie. To dopiero ćwiartka biegu, na razie jest co prawda dobrze, ale nie wiadomo, co się wydarzy w dalszej części. Dalej biegnę swoim odpowiadającym mi idealnie rytmem. Mijam siedzibę Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – o, fajnie, będę mógł powiedzieć, że ją widziałem. Z aptekarską dokładnością odliczam 1/3 biegu, czyli około 14,07km i sprawdzam czas: równiutkie 1:11:30. Czyżbym miał się zmieścić w 3:35? To już w ogóle byłoby super. Podchodzę do tego jednak na spokojnie, na razie jest dobrze, ale to nadal tylko część wykonanego planu. Tym bardziej, że mniej więcej od tego momentu zaczynam czuć jak ociera mi się duży paluch w bucie. Te buty mam co prawda niecałe dwa tygodnie, ale jednak mają już sporo wybieganych kilometrów i w czasie treningów nic zaskakującego się nie działo – tutaj na nieszczęście jest inaczej. Na razie nie jest jeszcze aż tak źle, ale boję się tego, że z czasem coraz bardziej będzie mnie on uwierać, coraz bardziej piec i coraz bardziej boleć. Postanawiam jednak o tym na razie nie myśleć, skupić się na czymś innym, wsłuchuję się więc w muzykę, śpiewam pod nosem razem z wykonawcami i to... przynosi efekty. Czuję co prawda te otarcie, ale naprawdę mi ono nie przeszkadza i już do samej mety nie mam z nim żadnych problemów, bo zwyczajnie o nim zapominam. To tak jak z lekkim bólem zęba – boli, gdy wciąż myślisz o bólu, gdy jednak swoją uwagę przeniesiesz na coś innego, ząb przestaje dokuczać.
Okolica 20km wita nas tablicą z napisem... "Meta już blisko". Ktoś ma naprawdę niezłe poczucie humoru, więc ja również komentuję to podobnie, mówiąc do biegnącego obok mnie zawodnika: "Skoro tak twierdzą, to musi być prawda", na co on odpowiada śmiechem. W końcu przebiegam przez matę na 21,097km, czas to 1:47:30, czyli jakbym tak samo pobiegł drugą część, to skończę z równiutkim 3:35. Jest wciąż dobrze, ale nie popadam w optymizm bo to dopiero połowa roboty. Powoli jednak zaczynam wierzyć, że i tak będzie znacznie lepiej niż wstępnie zakładałem. Byle tylko nic złego nie wydarzyło się w drugiej połowie.
Wbiegamy na boczną uliczkę, równoległą do głównej drogi. To nie asfalt, ale betonowe płyty. Nie przeszkadzają mi one, ale wolałbym jednak lecieć główną arterią. Tym bardziej, że paradoksalnie do nazwy ulicy (Relaksowa) ten spory, bo kilkukilometrowy odcinek, trochę mi się nużył. Było tu znacznie mniej kibiców, jakoś tak zrobiło się cicho, zwyczajnie za spokojnie. Skojarzyło mi się to z drogą na i z Westerplatte w Gdańsku, choć na szczęście bez tych siadających niektórym startującym na psychikę myśli. W końcu jednak ponownie wbiegamy na główną ulicę – i tu znowu witają nas tłumy kibiców, muzyka i serdeczny doping. Przybijam dziesiątki "piąteczek”, ponownie najchętniej dzieciom. Jedno z nich trzyma transparent z napisem: "Dasz radę, tato". Wyobrażam sobie, że to mój kochany synek i tradycyjnie... uderzam w płacz i to tym razem naprawdę konkretny (nawet teraz, gdy to piszę, i przypominam sobie tamtego brzdąca, oczy mi się szklą...). Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że to są to łzy bólu i zwątpienia, ale to zwykła wrażliwość, uczuciowość, reakcja na niesamowicie piękny widok. Jestem pewien, że tatuś, mający takiego wspaniałego i oddanego kibica, z pewnością dał radę! :)
Około 28,14km, czyli 2/3 biegu, to czas 2:23:30. Wciąż równiutkie tempo i wciąż wiele sił, choć od tego momentu muszę się mieć się coraz bardziej na baczności i inteligentnie szafować siłami. 30km, czas 2:33:10. Zostaje 12km, jakaś godzina z maleńkim kawałkiem. Mały pikuś, bo więcej robię średnio na treningach. Ale po chwili przychodzi otrzeźwienie, gdy zauważam pierwszą ofiarę maratonu – ktoś leży na poboczu okryty grubą warstwą koców, wystają tylko same nogi. Kilkadziesiąt metrów dalej mijam maszerującego biegacza. Chcąc dodać mu otuchy, klepię go w ramię i zachęcam do jeszcze odrobiny wysiłku. Ze zdziwieniem zauważam, że to mój znajomy, który mówi, że już od 18km walczy sam ze sobą. Próbuję go jednak dalej mobilizować. Ten chwilę ze mną biegnie, potem zwalnia, za moment znów jest ze mną – widać, że próbuje walczyć, ale niestety ostatecznie nie daje rady. Nie dziwię się. Gdzieś tak od tego momentu dla wielu zaczyna się słynna "ściana", albo po prostu zwyczajne przecenienie swoich możliwości. Doskonale to od tego momentu widać. Liczne dramaty, batalia z bólem, z osłabieniem, ze skurczami, z samym sobą. I próba mobilizacji, zagryzienia warg i podjęcia walki. Nie zawsze udanej. Takich osób jest dużo, naprawdę bardzo dużo. Ja jednak wciąż biegnę swobodnie. Ja nie mam ściany, mnie wręcz przepełnia... radość, euforia, chęć życia (sic!). Endorfiny na tym etapie? A czemu nie? Uśmiecham się szerokim bananem, z jeszcze większym animuszem przybijam "piątki". Jestem niesamowicie przeszczęśliwy, uświadamiam sobie, że kocham biegać maratony, uwielbiam ten wysiłek, te charakterystyczne samopoczucie, to zmęczenie, które tutaj jest jednak cholernie miłym uczuciem. I od razu nachodzi mnie pytanie: czemu, do jasnej cholery, robię to tylko 1-2 w roku?! ;)
Zawsze na maratonie po 30km mam kilka punktów odniesienia, momentów od których łatwiej odlicza mi się odległość w dół, bo mam porównanie do innych dystansów. Na 32km wiem, że zostaje mi już tylko 10km, czyli odcinek, jaki liczy wiele zawodów. Potem jest to 35km, gdzie zostaje tylko 1/5 przebytego dystansu. Tutaj jest punkt videofilmowania, więc zaczynam robić... samolocik. Ktoś z obsługi mówi, że to jeszcze za wcześnie na kołowanie ;). W sumie racja, ale to jest raczej włączenie kolejnego biegu. Następne dwa kilometry znów mijają szybko, aż się dziwię, że z taką łatwością je pokonuję. 37km z kawałkiem (czas 3:10:40), zostaje więc 5km, czyli tyle co w biega się w Parkrun. Od tego momentu czas zwykle zaczynał mi się wydłużać, zwalniać wręcz, ale gdzie tam, znów jest inaczej – w mgnieniu oka połykam kolejne metry. 40km – to już naprawdę rzut beretem. Zaciskam z radości pięści. Wiem, że będzie dobrze, że już nic złego mi się nie stanie, że na pewno będzie wynik w okolicy 3:38, a nawet jeszcze lepiej, ale już nie zawracam sobie głowy dokładnymi obliczeniami. Tylko biegnę. Uśmiechnięty, zadowolony, szczęśliwy. Z każdym krokiem coraz szybciej, ale też coraz bardziej swobodnie, na coraz większym luzie. I morda mi się cały czas śmieje. Ludzie, nie mogłem się powstrzymać, to był wręcz odruch bezwarunkowy! Podbieg na most Poniatowskiego – w sumie ostatnią wymagająca przeszkodę – pokonuję całkowicie bezproblemowo. Zostaje już tylko ostatni kilometr, tu jest zbieg, potem długa prosta, na końcu której majaczy napis "meta". Mógłbym jeszcze bardziej przyspieszyć, polecieć już na całkowitego maksa, bo mam jeszcze sporo sił w zanadrzu, ale... nie mam na to najmniejszej ochoty. Za barierkami setki kibiców po obu stronach krzyczy na całe gardło, dopinguje, gratuluje, oklaskuje, wiwatuje, podziwia – a ja chcę się nacieszyć jeszcze tą cudowną atmosferą, tym niesamowitym aplauzem. Meta jest już jednak coraz bliżej. Wpadam na nią znów robiąc samolocik. I – uwaga! – znów lecą mi łzy. Kurczę, będę musiał chyba wymienić tę wadliwą instalację ;). Jestem szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy, tego wprost nie da się opisać słowami – bardziej szczęśliwy niż w maratońskim debiucie, bardziej też niż w Dębnie, gdzie złamałem 3:30, co było moim wielkim marzeniem. Warszawa to był mój dziewiąty maraton, ale żaden wcześniejszy nie wypełnił mnie taką radością. Czas 3:36:42 jest bardziej niż zaskakujący, co więcej – później okazuje się, że to mój trzeci najlepszy wynik na królewskim dystansie, tylko o niecałą minutę gorszy od drugiego (3:35:51 osiągnięte we Wrocławiu w 2010 roku – czyli jak byłem młodszy, szybszy i... piękniejszy, hehe). Zadanie zostało więc wykonane z nawiązką. Odbieram medal (żałuję, że nie z rąk ambasadorów biegu: Marcina Lewandowskiego, Tomka Majewskiego, Szymona Ziółkowskiego czy Pawła Fajdka, ale nawet nie wiedziałem, że będą na mecie), zjadam regenerujący posiłek, udaje mi się też spotkać swego szwagra z rodziną i spędzić z nimi trochę czasu, tradycyjnie też wpadam na Waldka (podejrzane, chyba mnie cały czas śledził :)), ponownie też robię sobie wydruk gazety, tym razem z medalem. Będę musiał chyba sobie wziąć tę okładkę w ramkę, by jeszcze bardziej uwiarygodnić historię. Z Warszawy wyjeżdżamy o 17.00. Cała grupa oczywiście jest zadowolona z wyników: Ania z debiutu, Piotr z fantastycznej życiówki. W domu jestem pięć godzin później, gdzie z gratulacjami czeka stęskniona żona. Chciałbym jej od razu od razu wszystko opowiedzieć, wciąż trzyma mnie euforia, ale jednak pora jest na spanie, bo rano żona wstaje do pracy. Szczęśliwy i z uśmiechem na ustach w końcu też zasypiam. Tak kończy się ten niezapomniany weekend.
Co mogę powiedzieć na zakończenie? Wielu mogłoby mi zarzucić, że nie postarałem się bardziej, że mogłem pobiec szybciej niż wynosi mój najlepszy czas w maratonie (3:29:52). Czy mogłem jednak pokusić się o ponowny atak na 3:30 i próbę bicia życiówki? Nie sądzę. To był dla mnie idealny bieg, idealne tempo. Nic nie robiłem na siłę, pozwoliłem nogom robić swoje, czyli biec, jak im w danym momencie najbardziej odpowiadało. Raz szybciej, raz wolniej, po prostu perfekcyjnie. Nie przejmowałem się, gdy któryś kilometr był wolniejszy, ale nie wpadałem w huraoptymizm, gdy jakiś pobiegłem znacznie szybciej. Gdybym próbował w którymś momencie jednak zignorować własny organizm i przyspieszyć o te pół kroku ponad dany moment, możliwe że na końcu zabrakłoby mi sił. A może jednak nie, może się mylę? Ale to już jest gdybanie. Ja jestem w stu procentach przekonany, że dobrze wykonałem swoją robotę, że nie obijałem się, że dałem z siebie wszystko, ale jednocześnie też czując się dobrze i ciesząc się biegiem. Bo to tak powinno wyglądać. To ma sprawiać radość, ma powodować, że z niecierpliwością będziesz oczekiwał kolejnego startu. Oczywiście oprócz taktyki na końcowy rezultat złożyła się też suma innych drobnych, ale bardzo istotnych, elementów. Odpowiednie nawodnienie i odżywianie na trasie – z każdego punktu odżywczego i odświeżania korzystałem do bólu, zjadałem sporo, ale się nie napychałem, miałem też w kieszeni rodzynki, które co jakiś czas sobie pogryzałem; piłem nie za dużo, by nie złapać kolki, ale odrobinę płynu musiałem dostarczyć organizmowi; zawsze też brałem ze sobą namoczoną gąbkę i co jakiś czas polewałem się wodą. Do tego jeszcze trzeba dodać muzykę, zarówno tą graną przez zespoły na trasie, jak i tą brzmiącą w moich uszach – one też mnie konkretnie napędzały, dodawały kopa, ustalały swoim rytmem tempo, będąc takim moim osobisty pacemakerem. Kolejna ważna sprawa: na szczęście obyło się bez problemów zdrowotnych, plecy nie przeszkadzały, ścięgno nic a nic nie dokuczało, otarcie – jak wspomniałem wyżej – zostało zapomniane, ząb też zachowywał się grzecznie ;). Brak dolegliwości pozwolił więc biec komfortowo, a to naprawdę istotne. Nie miałem na trasie żadnych skurczy, żadnego bólu mięśni, żadnego kryzysu. Biegłem też non-stop, nie zatrzymywałem się, nie miałem przestojów nawet na punktach żywieniowych, nie było chwil zwątpienia, walki sam ze sobą, chęci odpuszczenia sobie tego wszystkiego. Mało tego – gdy wpadłem na metę żałowałem, że to już koniec, bo... ja chciałem biec jeszcze! Wariat jakiś! ;) Po samym biegu też czułem się rewelacyjnie, dopiero na trzeci dzień dopadło mnie lekkie znużenie, ale to był raczej wynik pomaratońskiego roztruchtania. Muszę też wspomnieć o czynniku, który nie miał miejsca w czasie samego biegu, ale był równie ważny – jeśli nie drugi w hierarchii ważności. Chodzi mi o sam okres przygotowawczy do maratonu. Jestem z tych osób, które uważają, że swoje trzeba wybiegać. Że nie wystarczy wyjść kilka razy na dwór, przebiec się wokół bloku, a potem mierzyć się z maratonem. Nie można z nonszalancją i ignorancją podchodzić do królewskiego dystansu. Ostatnimi czasy zrobiła się moda na bieganie i dużo osób pragnie spróbować swych sił tylko dlatego, że jest to obecnie bardzo na czasie. Mało tego: ktoś decyduje się na maraton, bo sąsiad, którego bardzo nie lubimy już go zaliczył, a my nie chcemy być przecież gorsi. Słyszałem też o przypadkach uczestnictwa w biegu w wyniku... pijackiego zakładu. Albo zbyt dużego mniemania o sobie – patrzcie, jaki jestem wspaniały, jestem samcem alfa i taki banalny bieg to dla mnie pikuś. Dużo osób naiwnie wierzy, że te 42km z kawałkiem to przecież nic wielkiego, że jak przebiegnie go spokojnie, że jak zrobi to nawet marszobiegiem, to z uśmiechem na ustach zamelduje się na mecie. A tak się niestety nie da. To tak jakby zanurkować z butlą na głębokość kilkudziesięciu metrów, bo... w wannie wytrzymuje się pod wodą calusieńką minutę. A ja powtórzę: swoje trzeba wybiegać, szczególnie jeśli mówimy o maratonie. Trzeba mieć w nogach setki kilometrów, trzeba mieć zaliczone dziesiątki treningów, trzeba mieć doświadczenie i znać swoje możliwości. Stąd właśnie tak dużo ostatnimi czasy miałem treningów, stąd też była ta ganiona przez innych moja "trzydziestka" kilka dni przed startem. Ja jednak znałem już bardzo dobrze swój organizm i wiedziałem, że wolę zrobić jeszcze jedno dłuższe wybieganie, plus dwa mniejsze treningi i od czwartku odpoczywać, niż przez cały tydzień, plus w sobotę, czyli dzień przed startem – bo niektórzy tak robią – zaliczyć jeszcze przebieżkę. Nie mówię, że to źle, bo są różne szkoły przygotowań do startu, i każdy trenuję inaczej, ale w moim przypadku to było idealne rozłożenie treningów, co – jak widać po wyniku – przełożyło się na piękny końcowy rezultat. To nie był fart, ja swoje po prostu porządnie wybiegałem. No i na koniec muszę wspomnieć o najważniejszym czynniku: wierzę w końcowy sukces. Wierzcie mi, to właśnie połowa sukcesu. Już nie raz przekonałem się, że odpowiednie nastawienie przed startem, pozytywne myśli, mówienie sobie: dasz radę, potrafią czynić cuda, przenosić góry, lub – jak w tym przypadku – w doskonałym stylu przebiec maraton. Czego wszystkim serdecznie życzę.
Jeszcze tylko raz wspomnę o samej organizacji, bo warto brać z Warszawy przykład. Powtórzę jednak, że nie mam co prawda porównania, jak to wygląda za granicą, ale w Polsce była to najlepsza organizacyjnie biegowa impreza, w jakiej brałem udział. Jedyna maleńka rzecz, która mi się nie spodobała to fakt, że nazwę imprezy pisano po angielsku (Warsaw Maraton). Dlaczego tak? Po co ta maniera? Jesteśmy przecież w Polsce i nie powinniśmy wstydzić się naszego języka! Tylko to raziło mnie najbardziej w oczy, ale to był naprawdę detal. W stolicy dało się wyczuć atmosferę, że bierze się udział w naprawdę czymś wyjątkowym. To było faktycznie święto biegania – jak z całym przekonaniem reklamował je organizator. To był wręcz światowy poziom. I nie jestem w tej ocenie osamotniony – wystarczy poczytać komentarze innych startujących w stolicy, które wypełnione są pochwałami i gratulacjami. Naprawdę całkiem zasłużenie. Wszystko to było bardzo profesjonalne, wszystko zostało zapięte na ostatni guzik i jak dla mnie niczego nie brakowało (jeszcze 2 godziny po biegu wciskano nam izotoniki i pomarańcze, żeby się nie zmarnowały!), a jeśli jednak wyszły jakieś niedoskonałości, to jestem przekonany, że organizator dołoży starań, by za rok było jeszcze lepiej. Ja z całą pewnością w 2015 roku również się w Warszawie pojawię. Nawet jeśli nie będę już mógł pobiec tu za darmo.
P.S. Uff, to już koniec, Drogi Czytelniku. Mam nadzieję, że Cię nie zanudziłem.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu zwolo (2014-05-09,19:29): Aż się wzruszyłem :). marbial (2014-05-09,21:36): Gratulacje:)
Zazdroszczę (w ten pozytywny sposób:))
Sam też często się wzruszam podczas startów, a na widok Spartan mam "ciary":) valdiGT (2014-05-11,20:28): Świetna relacja:))) Sam poczułem się jakbym jeszcze raz przebiegł ten maraton, chociaż moja relacja była by nieco inna - gdziekolwiek się pojawiłem, ty już tam byłeś:)))
|