Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [72]  PRZYJAC. [66]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Patriszja11
Pamiętnik internetowy
Życie na przełaj

Patrycja Dettlaff
Urodzony: 1983-10-11
Miejsce zamieszkania: Nowa Iwiczna
59 / 92


2014-03-16

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Are you ok Annie? (czytano: 1529 razy)

 

Początek roku okazuje się być dla mnie
przekichany
ciągnące się w nieskończoność przeziębienia
i ogólne osłabienie mocnym poprzednim sezonem
skutecznie odwracają moją uwagę od treningów
Każdego dnia wstając rano z łóżka
mam jednak cichą nadzieję
że zdeterminowanej psychice uda się wreszcie
przekonać ciało by zwalczyło w sobie tę niemoc
Niestety choć wykorzystuję wszystkie znane mi metody leczenia
sięgając już nawet do potęgi własnej podświadomości
aby uwierzyć że przecież
komandos nigdy się nie poddaje i ponoć nigdy nie choruje
moje ciało nie daje się na to nabrać
i konsekwentnie odmawia mi posłuszeństwa.
Zaczynam powoli wątpić w powszechną maksymę
że chcieć to móc.
Nie pozwalam sobie jednak
na chwile słabości.
Wytaczam ciężkie działa
zaczynam walczyć sama ze sobą
zaciskam zęby
i pociągając nosem
kontynuuję treningi z plecakiem
do połówki komandosa
dając wyraźnie do zrozumienia swoim zatokom
że ja też im nie odpuszczę.
Tygodnie mijają i start zbliża się wielkimi krokami
a nieustanna walka o być albo nie być
sieje spustoszenie w moim organizmie
W efekcie takich treningów
zamiast rosnąć w siłę
z każdym dniem coraz bardziej przypominam cień samej siebie.
W dniu startu ważę 4 kg mniej niż w dniu Maratonu Komandosa
staram się jednak nie załamywać
mając nadzieję że znaczna część z tej masy pochodzi
z jakby nie patrzeć zbędnej podskórnej tkanki tłuszczowej.
Nieoczekiwanie
niemoc dopada również Moją Szybszą Połowę
która rezygnuje ze startu
na szczęście jednak Nieustraszony Włóczykij jest w formie..
Tak więc w dniu biegu z 3 osobowej drużyny
na placu boju zostaje z nas jeden i pół człowieka.
Początkowo mam jeszcze nadzieję
że emocje startowe i mobilizacja
Niezniszczalnej Ewy i Nieustraszonej Kasi
pozwolą mi zapomnieć o słabościach
i wykrzesać z siebie maksimum mocy na tę okazję.
Nic bardziej mylnego.
Grzęznąc po kostki w roztapiającym się śniegu
już w pierwszych minutach
uświadamiam sobie
że nawet w pełni sił byłoby dziś ciężko.
Kolejne kilometry obnażają bezlitośnie
moje niedostatki
na dodatek pęka mi pasek w spodniach
i starając się go na szybko jakoś związać
ściskam się nim zbyt mocno.
Takie spięcie nie przekłada się jednak
na inne części ciała
gdyż nie nadążam z wycieraniem cieknącego nosa,
Można powiedzieć że czuję się jakbym zamiast biec płynęła
lecz niestety tym razem nie jest to pozytywne doznanie.
Przez pierwszą połowę dystansu udaje mi się jeszcze jakoś
utrzymać na powierzchni
niestety w drugiej zaczynam już powoli iść na dno.
Brakuje mi energii
dosłownie słaniam się na nogach
z trudem łapiąc kolejne wdechy powietrza.
W tym momencie ratuje mnie Nieustraszony Włóczykij
który niczym Bear Grylls przed biegiem pomyślał o wszystkim
wciskając mi do kieszeni spodni snickersa.
Pochłaniam całego batonika
i wkrótce docieram do punktu
gdzie czeka już na mnie ciepła herbatka
która skutecznie rozgrzewa moje zmarznięte z braku rękawiczek dłonie.
Oczekuję że w następnych kilkunastu minutach
nastąpi również przypływ energii
jednak nic takiego się nie dzieje.
Na dodatek pogłębiają się trudności z oddychaniem
i zaczyna kręcić mi się w głowie.
gdzieś w okolicach 16 km zaczynam na zmianę biec i iść.
Nie mogę w to uwierzyć na tym samym kilometrze
pełnego komandosa nie czułam się nawet w połowie tak źle jak teraz.
Co jest grane?
Kolejne kobiety migają mi przed oczami
a ja choć mam tak blisko do mety nie mogę nic zrobić.
Dopiero na ostatnim podbiegu
rozpaczliwie podrywam się do walki
i udaje mi się uciec z widelca jednej z konkurentek.
Mocny finisz kosztuje
mnie jednak więcej niż sama się spodziewam.
Zaraz po przekroczeniu linii mety
nogi zaczynają mi się plątać a obraz zamazywać
słyszę jeszcze słowa żołnierza:
czy wszystko w porządku?
A potem osuwam się bezwładnie na jego ręce
półprzytomną doprowadzają mnie do najbliższego punktu podparcia
gdzie rozpaczliwie próbuję zdjąć z siebie plecak
za pierwszym razem nie udaje się
dopiero z pomocą pozbywam się uwierającego ciężaru
To jest ten moment kiedy powinnam poczuć się choć trochę lżej
jednak nadal czuję że kręci mi się w głowie
kładę się na ławce aby złapać oddech
Nieustraszony Włóczykij martwiąc się moim stanem zdrowia
pyta mnie na wszelki wypadek w której kieszeni mam kluczyki od samochodu
udaje mi się odpowiedzieć więc wszystko wskazuje na to
że z każdą chwilą powinno być ze mną lepiej.
Tak też się staje.
Ostatecznie zajmuję w biegu odległe miejsce
lecz bardziej niż wynikiem martwię się swym samopoczuciem.
Dlaczego batonik nie pomógł?
To pytanie pozostaje na razie bez odpowiedzi.
Jak wiele kosztował mnie ten start
dowiaduję się już dwa dni później
Objawy przeziębienia nasilają się
męczy mnie mocny kaszel
a na dodatek podczas jego napadów
pojawia się przykre kłucie pod górnymi żebrami lewego boku.
Zmartwiona udaję się do lekarza
diagnoza jest szybka
- początki zapalenia oskrzeli
Natomiast kłucie w boku nasilające się podczas pogłębionego wdechu
lub kaszlu lekarz uznaje za zakwasy na przeponie
po wytężonym wysiłku i poleca leki przeciwbólowe
a na oskrzela wystarczą inhalacje z majeranku i tymianku.
Na koniec nieśmiało pytam o treningi.
Bieganie?
Dziwi się lekarz, że w ogóle śmiałam zapytać
- położyć się do łóżka i leżeć!
Pani jest przecież po Awfie to sama pani powinna to wiedzieć.
No tak ale wiedza nie zawsze ma po drodze do zastosowania
- dopowiadam sobie w myślach.
Zakwasy na przeponie i majeranek?
Kręcę głową po wyjściu z przychodni.
Od teraz moim zmartwieniem jest to, że kolejny start
w biegu górskim Icebug Winter Trail
już w najbliższy weekend
i co ja mam właściwie z tym fantem zrobić?
Niemałe startowe opłacone
a ja mam przecież tylko zakwasy i przedłużające się przeziębienie,
które mam doleczyć medycyną naturalną.
Żadne zapalenie mięśnia sercowego to nie jest jak stwierdził lekarz
więc może przesadzam z tymi dolegliwościami?
Ostatecznie postanawiam zaczekać do piątku
i podjąć decyzję na ostatnią chwilę.
W piątek czuję się nieźle
kaszel zelżał
nie mam podwyższonej temperatury
tylko ból międzyżebrowy wciąż jest dokuczliwy.
Zaczynam wątpić czy to, aby na pewno zakwasy na przeponie.
Może naciągnęłam jakiś mięsień
biegiem z 10 kg plecakiem albo to jakiś nerwoból?
No ale ponieważ lekarz uznał że to nic poważnego
to może w najgorszym razie jakoś przetruchtam te 16 km?
Decyzja zostaje podjęta
- wyjeżdżamy!
W Nowym Targu zjawiamy się w dniu biegu godzinę przed startem.
Wysiadam z samochodu i kierując się z wolna do biura zawodów (jak to zwykle mamy w zwyczaju)
czuję że ból międzyżebrowy nasila się podczas truchtu.
No ale skoro już tu jestem
to przecież nie będę patrzeć jak Moja Szybsza Połowa biegnie.
Jakoś to przetrzymam myślę sobie połykając
zaleconą przez lekarza pyralginę.
Po raz pierwszy w swojej historii startów
sięgam po leki przeciwbólowe
chociaż nie raz z bólu miałam ochotę już zejść z trasy
dotąd zawsze unikałam faszerowania się otumaniaczami.
Ból przecież jest tylko chwilą
bo oprzytomnia
i podpowiada jak biec - trwałam dotąd w przekonaniu.
Tym razem jednak już na starcie czuję się źle
i mam do wyboru
- albo biec i męczyć się z niewidzialnym przeciwnikiem
którego i tak nie jestem w stanie pokonać
- albo zrezygnować
- albo spróbować go trochę wyciszyć
skoro i tak nie da się go wyeliminować.
Wybieram to trzecie rozwiązanie
choć gdy czytałam jak Scott Jurek biegał ze skręconą kostką ultramaratony
byłam przekonana że ja na pewno na podobne szaleństwo nigdy się nie zdecyduję.
No ale jak się człowiek nie umie uczyć na cudzych błędach
to uczy się na własnych.
A więc biegnę i od pierwszych chwil zaczynam odczuwać
znajome kłucie i ucisk w boku.
Przed podjęciem decyzji o zejściu z trasy
daję sobie jednak 15 min na to aż pyralgina zacznie działać
Ostatecznie nie trzeba aż tyle czekać
gdyż już po jakichś 10 min
zajęta utrzymaniem tempa na lekko wznoszącym się terenie
zapominam zupełnie o problemie.
Biegnie mi się nawet nieźle
przynajmniej dopóki jest ciężko pod górę.
Nie przeszkadza mi nawet katar
Robię użytek z siły swoich nóg i wyprzedzam po kolei
jak sądzę całkiem zdrowe konkurentki.
W połowie dystansu jestem nawet w okolicach pierwszej dziesiątki kobiet
i ten fakt podbudowuje mnie na tyle
że postanawiam powalczyć trochę o wynik.
Tu gubi mnie własna chciwość
gdyż jak tylko przyspieszam na stromym zbiegu
ból uderza we mnie ze zdwojoną siłą.
Każdy mocniejszy krok na twardym zmrożonym śniegu
jest jak cios prosto pod żebra.
Po kilometrze tej nierównej walki zaczynam powoli przegrywać z własnym ciałem
zwalniam na tyle że doganiają mnie konkurentki
i wyprzedzają bez wysiłku.
Jedyne co mogę zrobić to odprowadzać je wzrokiem
i patrzeć jak ich sylwetki znikają w oddali
Jedna z nich zrównując się ze mnę zwraca mi uwagę
na rozwiązany but.
Poirytowana tą całą sytuacją cedzę przez zęby coś na kształt
ja zawiążę buta a pani mnie wyprzedzi.
W tym momencie kobieta bez słowa oddala się
jakby oburzona tym faktem chciała mi dać mi do zrozumienia
że z takim tempem wyprzedzić mnie to przecież żaden wyczyn.
Zdaję sobie sprawę jak bardzo żałosna jestem w tej walce z wiatrakami.
Zamiast jednak katować się myślami po co cały ten wyjazd
modlę się jeszcze o jakiś podbieg żeby nadrobić trochę strat na końcówce.
Modlitwy przynoszą skutek
i tuż przed metą jest jeszcze jedno niezbyt długie podejście
dzięki niemu przekonuję się, że pod górę rzeczywiście mniej odczuwam dolegliwości.
Po chwili jestem już na mecie
bardziej chyba zła na siebie
niż zmęczona.
Odnajduję Moją Szybszą Połowę którą i tym razem zmogły jakieś dolegliwości.
Zostajemy w górach do następnego dnia
i postanawiamy w ramach rehabilitacji
zrobić sobe jeszcze jeden trening póki tu jesteśmy.
O tyle o ile mojej Szybszej Połowie tym razem udaje się pobiec dobrze
ja wracam się po niespełna 6 km biegu
Mam dość
czuję się zmęczona
obolała
i chora.
Głowa pulsuje mi od bólu zatok
katar cieknie z nosa
no i jeszcze to nieszczęsne kłucie w boku
- nie, taki trening jest bez sensu!
Wracam do hotelu pakuję się i wyjeżdżamy.
Ostatecznie i ten start muszę spisać na straty.
Zaczynam patrzeć na siebie przychylniejszym okiem i pozwalam sobie na słabość
Korzystając z urlopu w pracy
wypoczywam
redukuję treningi niemal do zera
i chodząc po lekarzach
staram się znaleźć przyczynę tajemniczego bólu pod żebrami.
Obawiając się nadal o serce robię sobie na własną rękę EKG
a u lekarza pierwszego kontaktu proszę o skierowanie na rentgen klatki piersiowej.
Pani doktor koncentruje się jednak na zapaleniu oskrzeli.
Dostaję antybiotyk
zaczynam więc traktować tę sprawę poważnie
tym bardziej że za trzy tygodnie mam przecież biec Zimowy Ultramaraton Karkonoski
na który potrzebne jest zaświadczenie lekarskie o stanie zdrowia.
Może i dobrze że tym razem organizator tego wymaga
bo owładnięta obsesją zmazania serii niepowodzeń jakimś dobrym startem
zupełnie zapominam, że to przecież tylko moja pasja
i tak naprawdę robię to wszystko jedynie dla własnej przyjemności
co w tym wszystkim zaczyna już nawet brzmieć dziwnie.
Odpoczynek i konkretne leki
szybko stawiają mnie na nogi.
Ból międzyżebrowy jest jednak strasznie uparty i nadal mnie męczy
chociaż dzięki temu że kaszel ustępuje odczuwam go z każdym dniem coraz mniej.
Wyniki badań są w normie
i wydaje się że to musi być tylko jakieś
naciągnięcie mięśnia na połówce komandosa.
Na tydzień przed startem w Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim
czuję się już zupełnie dobrze
a przynajmniej tak mi się wydaje.
Zaczynam więc realnie wracać myślami do startu w tym biegu
choć wiem że 52 km w górach to i na piechotę jest ciężko.
Moim zmartwieniem jest teraz przekonanie pani doktor
że jestem doświadczoną biegaczką i wyzdrowiałam już na tyle
że z czystym sumieniem może mi wypisać zaświadczenie
o braku przeciwwskazań zdrowotnych do udziału w biegu.
Lekarka kręci głową, ale ostatecznie daje się przekonać
choć ja sama nie jestem przekonana czy to aby na pewno jest dobry pomysł.
Tak więc 8 marca staję na linii startu pełna nadziei i obaw
tak jak pozostałych 149 uczestników.
Dla mnie ten bieg to konfrontacja
nie tylko z górami i innymi zawodnikami
ale przede wszystkim z samą sobą.
Jak zachowa się moje ciało?
Czy nogi i głowa pójdą w tym samym kierunku?
Co zrobię postawiona w sytuacji wyboru
pomiędzy realizacją ambicji i marzeń,
a zdrowym rozsądkiem?
Z takimi myślami ruszam w ciemność
licząc na to, że każdy kilometr rozjaśni
mi nie tylko drogę pod stopami ale i punt widzenia.
Moja Szybsza Połowa tym razem postanawia
zrezygnować z samotnej walki i dotrzymać mi kroku na całej trasie.
Początkowa trudność tym razem mnie nie dotyczy.
Patrząc na wskazania zegarka stwierdzam jednak
że biegnie mi się aż za dobrze.
Zwalniam więc nieco i staram się
złapać rytm na długim łagodnym podbiegu.
Z każdą minutą jest coraz jaśniej
jednak szlak ciągnący się między drzewami
nie pozwala w pełni podziwiać wschodu słońca.
W takich porannych startach zawsze
towarzyszy mi uczucie robienia czegoś niezwykłego
przeżywania życia na 100%
chwytania chwili
które normalnie spisane są na straty
gdy śpi się smacznie
w łóżku czekając aż twarz ogrzeją nam promienie słońca.
Dziś mogę wyjść im naprzeciw
i dla samej tej możliwości warto było tu przyjechać.
Półmrok ma jednak swoje wady.
Biegnąc bez latarki
tracę równowagę na śliskich kamieniach,
zrównuję więc krok ze swoją Szybszą Połową
i dłuższą chwilę biegniemy obok siebie w świetle
tej jednej czołówki którą mamy w posiadaniu
aż w końcu jej światło staje się coraz mniej wyraźne w obliczu dnia.
Po godzinie biegu mamy już za sobą 10 km
i jak na bieg górski jest to całkiem niezły wynik.
Korzystając z lepszej widoczności zaczynam się
rozglądać za innymi biegaczkami
i kilka z nich udaje mi się wyprzedzić.
Moja Szybsza Połowa wciąż namawia mnie do podkręcenia tempa.
Jednak ja czuję że zaczynam powoli słabnąć.
Mając w pamięci profil trasy postanawiam trochę zwolnić
bo przed nami ciężki podbieg na Śnieżkę.
Na przełęczy Okraj
trafiamy na pierwszy punkt odżywczy
na którym zaplanowaliśmy mały przepak.
Niestety na miejscu okazuje się,
że jest tu tylko stolik na otwartej przestrzeni.
Zimny wiatr mobilizuje nas do szybkiego przebierania
ale pomimo zamiany ubrań z mokrych na suche
jest mi przejmująco zimno.
O tyle o ile dotąd nie było widać zimy
tutaj leży już śnieg
i daje się odczuć niższa temperatura powietrza.
Następny etap trasy prowadzi mocno pod górę
więc udaje mi się dość szybko rozgrzać.
Niestety równie szybko przychodzi pierwszy kryzys.
Pomimo zjedzenia żelu i ciastek na punkcie
z każdą chwilą czuję się coraz słabsza.
Tak jakby ta góra z każdym krokiem
wyciągała ze mnie pokłady życia
a końca wspinaczki nie widać.
Nogi mam jeszcze wciąż świeże
ale powoli zaczyna mi brakować oddechu
i zatyka mnie zupełnie tak jakbym przesadziła z tempem
a przecież wlekę się ciężkim marszem pod górę.
Na szczęście nie mam już kataru
ale i tak takie samopoczucie nie wróży dobrze na dalszą część dystansu
staram się jednak skupić myśli na tym konkretnym odcinku.
Śnieżka jest najwyższym punktem trasy więc
jeśli uda mi się przetrwać ten moment to powinno być dobrze
- podtrzymuję się na duchu.
Im wyżej tym jest piękniej.
Widoki wprost proszą się by je
wielbić, podziwiać i fotografować
a ja męczę się patrząc na swoje stopy.
Im jestem wyżej tym wolniej idę,
aż w końcu dochodzę do momentu
w którym muszę się zatrzymać aby zaczerpnąć powietrza
by zdołać wykonać następny krok i się nie przewrócić.
Dzięki takim interwałom udaje mi się w końcu dotrzeć na sam szczyt
jednak na tym nie kończy się zdobywanie góry.
Zejście potrafi być czasem równie trudnym zadaniem jak wspinaczka
o czym przypomina smutna historia
Tomka Kowalskiego którego memoriałem jest właśnie ten bieg.
Na szczęście dla mnie Śnieżka do wysokich gór nie należy
jednak pomimo tego zbieg po stromych oblodzonych schodach
sprawia mi wiele kłopotu.
Głównym problemem jest brak przyczepności na lodzie
z powodu nie posiadania raków zamiast których
założyłam prowizoryczne kolce
(czyli buty biegowe z powbijanymi małymi gwoździkami).
Niestety pomysł na takiej nawierzchni się nie sprawdza
i ślizgam się jak w zwykłych butach,
całą moją nadzieję lokuję więc w poręczach z łańcuchów.
Trzymając się ich i schodząc dość wolno
z każdą chwilą czuję jak uchodzi ze mnie całe ciepło.
Po zejściu jestem tak zmarznięta
i odrętwiała że na kolejnym punkcie w Domku Śląskim
nie wiem już sama za co mam się złapać
czy za gorącą zupę czy herbatę.
Kiedy trochę udaje mi się odtajać
orientuję się że na punkcie jest
nasza dobra znajoma zaprawiona w górach Magda
która aktualnie zrobiła sobie wycieczkę biegową
na Śnieżkę i oczekuje tu na koleżankę.
Jej koleżanka znika jednak w tajemniczych okolicznościach
i tak oto od Domku Śląskiego zaczynamy biec we trójkę.
Pomimo dobrego towarzystwa nie biegnie mi się dobrze.
Liczyłam na to że na długim spokojnym z zbiegu do Przełęczy Karkonoskiej
odrobimy trochę strat jednak problemy z oddychaniem nadal krzyżują mi plany..
Utrzymanie się w tempie biegu jest dla mnie teraz wyzwaniem
walczę o każdy krok z fazą lotu
a świadomość że jestem dopiero gdzieś w okolicach połowy dystansu
nie pomaga.
Ani przez moment przez myśl nie przechodzi mi rezygnacja
już wiem że skoro dotarłam aż do tego miejsca
to metę zdołam osiągnąć choćbym miała się do niej doczołgać.
Determinacja wygrywa.
Powoli wracają mi siły i wiara we własne możliwości.
Im bliżej Odrodzenia tym lepiej się czuję.
Przez Przełęcz Karkonoską
przebiegamy ostatecznie bez zatrzymania.
Wiedząc że za chwilę zaczną się znów podbiegi
zjadam batonika i popijam go niestety gorzką herbatą
którą zapomnieliśmy posłodzić na punkcie.
Liczę na to że to wystarczy aby wdrapać się na Śnieżne Kotły.
W połowie tego odcinka łapie mnie jednak kolejny kryzys
Objawy znów są takie same spadek mocy i trudności z oddychaniem
tym razem dołącza do nich jeszcze znajomy ból pod żebrami
o którym prawie już zapomniałam.
Ogarnia mnie uczucie beznadziei.
Przestaję wierzyć że jestem w stanie dotrzeć do punktu
który mam już w zasięgu wzroku.
Moja Szybsza Połowa próbuje mnie jakoś zmobilizować
mówiąc abym wzięła się w garść
przestała się nad sobą użalać
i zmobilizowała się jeszcze na ten kawałek
do Hali Szrenickiej a tam odpoczniemy.
Jakoś mnie to jednak nie motywuje
czuję że brak mi sił na kolejny krok
i wtedy wyprzedzający nas biegacz
częstuje mnie rewelacyjnym ponoć skoncentrowanym do malutkiej
kilku mililitrowej tubki żelem.
Początkowo nie czuję spektakularnych efektów.
Jednak czekając na zwyżkę mocy
udaje mi się odwrócić uwagę od zmęczenia
i choć przed chwilą wydawało mi się to niemożliwe
właśnie docieram do Hali Szrenickiej.
Tutaj uruchamiam wszystkie środki aby zmobilizować się na ten ostatni
niespełna 10 km odcinek trasy.
Zjadam kilka ćwiartek pomarańczy i ciastek
popijam to wszystko nareszcie słodką herbatą z cytryną
i siedząc na ławce czuję jak rośnie we mnie energia.
Podekscytowana tym faktem podrywam Moją Szybszą Połowę do biegu
i nie czekając nawet na naszą znajomą zaprawioną w górach biegaczkę
wyruszamy w stronę Jakuszyc.
Biegnę jak nowo narodzona
jakby kryzys sprzed kilku minut w ogóle nie miał miejsca.
Nawet moja Szybsza Połowa zauważa tą zmianę
z trudem dotrzymując mi teraz kroku.
Na tym ostatnim płaskim odcinku
doganiamy i wyprzedzamy wszystkich biegaczy którzy pojawiają się w zasięgu wzroku.
Z tej euforii wpadam aż do strumyka
który dodatkowo orzeźwia mnie jeszcze przed finiszem
na Polanie Jakuszyckiej.
Z problemów zdrowotnych nie pozostaje ani śladu
wbiegam na metę jakby to był 30 a nie 50 km górskiego biegu.
Jedynie wynik 7h 32min i 10 miejsce w open kobiet są nieco poniżej moich oczekiwań
i sugerują że raczej daleko jestem aktualnie od szczytu formy.
Jak na ironię mniejsze zmęczenie daje mi poczucie
że nie udało mi się wykrzesać z siebie 100% możliwości
Jestem lekko rozczarowana.
Oddech wyrównuję gdy tylko przestaję biec
i już na dekoracji czuję w sobie nową energię
zakwasy z kolei nie pojawiają się w ogóle.
W tych okolicznościach zadaję sobie różne pytania
Czy tego dnia naprawdę na tylko tyle było mnie stać?
Czy też powinnam cieszyć się z samego ukończenia biegu?
Mam mieszane uczucia
Z perspektywy tętna spoczynkowego trudno jest mi ocenić
reakcje wymęczonego wysiłkiem ciała podczas biegu.
Dochodzę do wniosku
że niepotrzebnie tak przejmowałam się wynikami
warto było tu przyjechać
zobaczyć góry zimą
otulone pięknym słońcem
biec ramię w ramię
z najlepszymi góralami w Polsce
wśród których nie było ani jednej przypadkowej osoby
Warto było wyzdrowieć
i dać sobie szansę przeżyć to wszystko
bez względu na wynik.
Teraz wiem że czasem warto też po drodze poświęcić mniej znaczący start
zaczekać by móc nabrać sił na doznanie czegoś naprawdę wielkiego.
Jeden głęboki wdech pełną piersią
wystarczy za kilka płytkich oddechów
Nie trzeba rozmieniać formy na drobne.

Z gór wracam z nową energią
właściwie każdy dzień to lepsze samopoczucie.
Wygląda na to że tajemnicze spadki mocy
to nie był dalszy ciąg choroby
lecz odruch obronny organizmu przed samą sobą.
Zdejmuję więc z siebie
wszystko co wydawało mi się dotąd że muszę.
Zamiast biegać
gdy nie czuję się na siłach
siadam wieczorem na swej górce i patrzę w gwiazdy.
Godzę się z własnym ciałem
akceptuję jego słabość
a ono odpłaca mi szybciej niż sama się spodziewam.
W sobotę wybieramy się rekreacyjnie
na pożegnalną Falenicę.
Nie mam wobec tego startu żadnych oczekiwań
nie wywieram na sobie żadnego ciśnienia.
Zdaję sobie też sprawę z tego
że po raz pierwszy od długiego czasu
nie odczuwam żadnych startowych emocji.
Co będzie to będzie.
Ruszam spokojnie w ostatniej grupie
nie ścigam się z nikim.
Ku mojemu zdziwieniu
tym razem to ja wyprzedzam wszystkich po kolei
tak zupełnie bez wysiłku.
Każde kółko to coraz lepszy bieg
dopiero na końcówce zdaję sobie sprawę
że biegnę na własny rekord.
Udało się
choć wcale tego nie oczekiwałam
tydzień po Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim
poprawiam życiówkę w Falenicy o ponad 2 min.
To dobry prognostyk na przyszłość
ale za tydzień robię sobie wolne.
Zamiast kolejnego wyzwania
wybieram spokój
Będę sobie piec ciasta w domowym zaciszu i patrzeć jak rosną
a ja wraz z nimi w siłę
będę kolekcjonować wypieki na twarzy
sadzić kwiatki w ogródku
cieszyć się z wiosny
i powrotu do żywych :-)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


jann (2014-03-17,13:57): Brawo Pati, wspaniała przemiana w Karkonoszach zwłaszcza po tym wymęczonym komandosie, jakbym słyszał pewnego lekarza w wojsku, który choremu koledze napisał w książeczce zdrowia "leczyć wyczynem". Gratulacje za Falenicę, 2 min. do przodu to prawdziwy rekord, szkoda że się nie spotkaliśmy ,ja też miałem niezły wynik .Gratulacje i pozdrowienia.
Inek (2014-03-17,15:11): Pamiętaj też Patrycja, że dobrze Ci jest zarówno w czapce /Pół-komandoska/ jak i w kolorowej chustce, w każdym razie zatoki chyba tak lubią:) Bardzo ładna, jak na Falenicę, życiówka:) Serdecznie gratuluję!!!
Patriszja11 (2014-03-18,12:39): Janie chyba to tak jest, że góry wyciągają ze mnie wszystko to co najlepsze chociaż wynik na ZUMKu wyczynem nie był, no ale dzięki temu tak dobra mogła być ta Falenica. Szkoda tylko że nie udało nam się zlokalizować, ale również gratuluję wyniku.
Patriszja11 (2014-03-18,12:42): Inku rzeczywiście te 50 minut to i mnie zaskoczyło bo nie sądziłam, że jestem w ogóle w stanie wykręcić taki czas w Falenicy w tydzień po 50km górskim biegu. No o nakryciach głowy pamiętam choć ich nie lubię, ale jak chcę biegać dalej w zdrowiu to nie mam wyjścia. Do zobaczenia mam nadzieję na Cross Maratonie w Sielpi - wybierasz się?
Inek (2014-03-18,20:28): Tak Patrycja, wybieramy się do Sielpi, jesteśmy nawet już zapisani, a więc, mam nadzieję, do zobaczenia..
duzers6 (2014-03-19,18:21): http://www.youtube.com/watch?v=lmc21V-zBq0
duzers6 (2014-03-19,18:21): I tak 3maj Patrycja :o)
duzers6 (2014-03-19,18:27): życzę Ci coby to była taka przemiana jak w tym teledysku ;o)
duzers6 (2014-03-19,18:32): NIGDY SIĘ NIE PODDAWAJ - SAMURAJ NAWET BEZ GŁOWY WYKONA SWOJE ZADANIE :O)
Honda (2014-03-21,19:30): Jesteś po prostu niesamowita! Prawdziwa wojowniczka! Gratulacje za walkę i pokonanie słabości :) Będę myśleć o Tobie, gdy będzie mi źle :)
duzers6 (2014-03-21,21:30): A jak głowy niema - to nie trzeba nakrycia głowy ;o)
duzers6 (2014-03-21,21:34): Trenuj głowę Patrycjo - mięśnie masz wytrenowane i nie katuj się na darmo - słuchaj mnie jak chcesz osiągnąć Vittorię :o)
duzers6 (2014-03-21,21:41): A jak ja nie dam rady to skontaktuj się z Vittorią - ONA MA TYLE ENERGI ,ŻE MOŻE ROBIĆ ZA ELEKTROWNIĘ ATOMOWĄ :o)
duzers6 (2014-03-21,22:12): Kiedyś Ona nie mogła mnie dogonić - nabijałem się z Niej - teraz ja nie mogę za nią nadążyć - Jest niesamowita - Sama tak się wytrenowała DIABLICA ;O) - JEST NIESAMOWITA - po prostu WIKTORIA = ZWYCIĘSTWO







 Ostatnio zalogowani
ATT Sport
15:17
lukasz_luk
15:16
bobparis
15:12
ProjektMaratonEuropaplus
14:38
arco75
14:31
Sypi
14:18
42.195
14:14
Raffaello conti
13:48
fit_ania
13:26
waldekstepien@wp.pl
12:55
arturM
12:50
kos 88
12:12
Leno
11:39
STARTER_Pomiar_Czasu
10:54
Rabarbar
10:49
Benek.Garfield
10:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |