2014-02-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jak wygrałam z dzikiem, czyli panewnickie bieganie (czytano: 1588 razy)
Ci, którzy śledzą losy Leśnych Ludków wiedzą, że już wkrótce leśna drużyna wystartuje po raz szósty w swojej karierze w 12-godzinnej podziemnej sztafecie w Bochni. Trzeba ostro trenować. Świetnym na to sposobem jest start w Panewnickim Biegu Dzika.
"Dzik", jak zdrobniale nazywamy tę cykliczną imprezę, doskonale się do trenowania nadaje. Piękna leśna trasa ma prawie 5 km i można ją przebiec lub przejść z kijkami raz, dwa, trzy lub cztery razy. Nie ma nagród, więc nie ma się o co zabijać -- można start potraktować rekreacyjnie (i wiele osób tak robi), ale równie dobrze można znaleźć rywala na swoim poziomie i zdrowo się pościgać. Słowem -- zabawa dla każdego.
No cóż, każdy kij ma dwa końce... Nie tylko my odkryliśmy zalety "dzika". W ostatnią niedzielę na starcie stanęło 425 biegaczy i 102 kijkarzy. Na uczestnikach wielkich imprez masowych te liczby może nie robią wrażenia. Tyle, że "dzik" nie był pomyślany jako impreza tego typu. Leśne ścieżki mają swoją pojemność. To może jest zresztą mniejszy problem. Liczba chętnych najwyraźniej przerosła nie tylko oczekiwania, ale i możliwości, przemiłych skądinąd, organizatorów. Kolejki do zapisów, gigantyczne kolejki do dwóch toi-toiek, kolejki po odbiór pamiątkowego dyplomu... Wspaniałą tradycją "dzika" było pieczenie kiełbasek przy ognisku. Kiełbasek zabrakło bardzo szybko. Co więcej, od stycznia udział zdrożał o 100%, bo po pierwsze wszystko drożeje (i to prawda), a po drugie miał być bigos. Podobno jakiś był, niestety ja nie zobaczyłam po nim nawet śladu :( Skoro zamarzyło mi się pokonanie czterech kółek, to na mecie musiałam zadowolić się suchą kajzerką i napojem. Po trzecim kółku nie załapałam się nawet na herbatkę przy wodopoju, choć bardzo by mi się przydała. No cóż, "ostatnich gryzą psy". Dokładnie tak, jak napisał Hung w komentarzu do mojego poprzedniego posta...
Dość narzekania! Przecież w gruncie rzeczy jestem zachwycona -- wreszcie wygrałam z "dzikiem". Ta wygrana oznacza tyle, że po raz pierwszy udało mi się przebiec całość. Przymierzałam się do tego już kilkakrotnie, ale rezygnowałam po trzecim kółku. Mówię o przebiegnięciu, bo pokonanie całości z kijkami zdarzyło mi się już trzy razy. Od tego zaczynaliśmy. Nasze pierwsze spotkanie z "dzikiem" nastąpiło w październiku 2011. Byliśmy świeżo po nordikowym maratonie i szukaliśmy zawodów NW z dłuższymi dystansami. W kalendarzu maratonypolskie.pl wypatrzyliśmy właśnie zawody w lasku panewnickim. Wtedy jeszcze można było zrobić tu pełny półmaraton. W nordiku startowało 25 osób, biegaczy była może setka. Zachwyciła nas atmosfera, trasa, a także możliwość doboru dystansu do aktualnych możliwości. I zaczęliśmy na "dzika" regularnie wracać -- w różnym składzie, w różnych konkurencjach, na różnych dystansach, choć przecież wcale nie mamy tak blisko.
Tym razem pojechaliśmy w piątkę. Jarek, Sławek i Włodek z myślą o treningu przed biegiem w Bochni. Adrian z kijkami. I ja -- zdecydowana zawalczyć z czterema kółkami. Trochę niestety przesadziłam z tempem na pierwszych dwóch okrążeniach, co przypłaciłam ciężkim kryzysem pod koniec. No cóż, dopiero uczę się radzić sobie na dłuższych dystansach. Może to będzie dobra nauczka przed półmaratonem w Pabianicach.
I może na koniec odrobina statystyki: jak do tej pory pokonałam "dzikowe" kółeczko 27 razy, co daje łącznie 134,165 km w panewnickim lasku. Niestety, w coraz "dzikszym" tłumie innych zawodników :( Zobaczymy, co będzie dalej. Żal byłoby rozstać się z "dzikiem"!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |