2014-02-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ultra i co dalej? (czytano: 1023 razy)
Rok 2013 upłynął mi pod znakiem biegów górskich.
Tak jak sobie zaplanowałam zeszłam z asfaltu
aby przecierać nowe szlaki na drodze
do poznania samej siebie.
Szybko okazało się, że bieganie górskie
ma wiele wymiarów
biegi alpejskie i anglosaskie
krótkie i długie
a dla tych, którym to wszystko jest mało
zawsze pozostaje nieograniczone niczym
ultra.
Na drodze do odkrycia w tym własnych preferencji
i granic które jeszcze mogłabym przekroczyć
otworzyłam się na wszystko
po prostu weszłam w góry
i zatraciłam się w nich bez reszty.
Początek sezonu na dzień dobry przyniósł mi coś nowego.
Bieg górski w warunkach zimowych
czyli Wilcze Gronie.
Z pozoru wydawało mi się że przecież co to jest przebiec 15km?
Dziwił mnie więc 2.5godzinny limit czasu w biegu.
Pozory jak wiadomo jednak mylą
i szybko przekonałam się
że z górami zimą naprawdę nie ma żartów.
Sam bieg pomimo trudów zdecydowanie przekonał mnie
do zimowych wyjazdów w góry nawet treningowo.
Zima jednak się skończyła i przyszedł czas na wiosenne starty.
Początkowo zachowawczo wybierałam jeszcze biegi tylko przełajowe
Ja jednak czułam w kościach
że jeżeli na tym się skończy
Rzeźnik przeciągnie mnie nosem po ziemi.
Jak na złość utrzymujące się długo niskie temperatury
i moje ogólne zmęczenie zimą
doprowadziły do zapalania ścięgna Achillesa
i to na 6 tygodni przed startem w Rzeźniku.
Udział w moim pierwszym większym ultra stanął pod znakiem zapytania
a sam start musiałam ograniczyć do walki o ukończenie biegu.
Na szczęście kontuzja dała się zaleczyć tuż przed samymi zawodami.
Niestety brak wybieganych kilometrów zrobił swoje
i nie udało mi się osiągnąć wyżyn formy
miałam jednak małą satysfakcję
z realizacji od dawna odkładanego na później marzenia.
Po tym starcie zmieniło się coś jeszcze
Pod koniec pierwszego tygodnia
jak tylko przestałam bokiem schodzić ze schodów
zaczęłam myśleć już o kolejnym tak długim biegu.
Dystans maratonu został odczarowany
i przestał być sam w sobie dla mnie wyczynem
tak oto właśnie odkryłam zamiłowanie do biegów
w których nie ma żadnych granic
a rekord życiowy jest mierzony nie czasem lecz pokonanym dystansem.
Wakacyjny kalendarz startów miałam już jednak wypełniony
ulubionymi górskimi maratonami
ale Maraton Gór Stołowych
i Maraton Karkonoski
na ten rok to było dla mnie zdecydowanie za mało doświadczeń z górami.
W poszukiwaniu innych ciekawych biegów górskich
natrafiłam na cykl Mountain Marathons.
Choć pierwszy start (w czerwcu) już minął
kolejne trzy w najpiękniejszych zakątkach polskich gór nadal były realne.
Dodatkowo podczas dwóch z nich miałam okazję przekonać się
co kryje się pod nazwą styl alpejski.
Bieg na Śnieżkę rozgrywany był zaledwie tydzień po MGS
Jednak zamiast się tym martwić
wraz z moją szybszą nie tylko biegową połową postanowiliśmy
jeszcze dołożyć sobie do pieca
fundując na ten tydzień obóz biegowy w Szklarskiej.
To było coś.
Choć każdy dzień wyciskał z moich nóg 100% mocy
a wieczorem po saunie zasypiałam jak dziecko.
Ku mojemu ogólnemu zaskoczeniu
na dzień Biegu na Śnieżkę przyszła mała zwyżka formy.
Ponad 14km z Karpacza non stop pod górę na sam szczyt Śnieżki pokonałam w 1h 44min
i miałam poczucie
że żadna z tych minut nie była zmarnowana.
Ogromny wysiłek
zwrócił się nieporównywalnym z niczym uczuciem satysfakcji
które spłynęło na mnie gdy patrzyłam z góry na miejsce startu
nie dowierzając że naprawdę pokonałam tę trasę w takim czasie.
Tamtego dnia przekonałam się że nawet ultra może ograniczać
gdybym zdecydowała się zrezygnować z takich wrażeń
na rzecz tylko bardzo długich biegów.
Po powrocie z gór
do szarej płaskiej rzeczywistości
nie marzyłam o niczym innym
jak tylko o tym żeby z powrotem tam wrócić
nie cieszyło mnie nawet kolejne podium
na jak zwykle źle oznakowanej trasie
Świder Trail Halfmarathonu.
Liczyły się one
wzniosły
piękne szczyty
i prowadząca do nich trudna droga pod górę.
Na szczęście Maraton Karkonoski
był już za chwilę
a przy okazji tego startu miałam okazję przekonać się
czy jestem bogata czy biedna ze swoimi wynikami
jako szara amatorka na tle światowej czołówki.
Temperatura przed startem sięgała Zenitu
i nie były to tylko emocje uczestników.
Pierwszy weekend sierpnia przypadł na okres wyjątkowo upalny.
Jak się jednak okazało pogoda przeszkadzała
bardziej innym uczestniczkom niż mi
i ostatecznie z wynikiem 5h20min
zameldowałam się na mecie zostając 11 Polką i 42 zawodniczką na Mistrzostw Świata.
Po biegu najbardziej istotne było jednak
że znów tam byłam
i podeptałam karkonoskie kamienie
wraz z moją Szybszą Nie Tylko Biegową Połową
że spotkałam znajomych i przyjaciół z biegowych tras
i to że i tym razem po zakończeniu zawodów
byłam przekonana że na pewno jeszcze tu wrócę.
Kolejny weekend przyniósł bieg alpejski na Radziejową górę
i moje pierwsze podium w stylu
który wydawał mi się dotąd być tak trudnym i odległym.
Tamtego dnia już wiedziałam
że nie chodzi tylko o dystans
lecz także o trudność trasy i wysiłek
który jest w stanie wydobyć z nas wszystko to co najlepsze.
Z perspektywy tego startu
znów przełajowy Maraton Wigry
wydawał mi się być jedynie dużą zabawą biegową w terenie.
Wprawdzie satysfakcja z 2 miejsca open kobiet była ogromna
ale też już czułam
że od biegania chcę jednak czegoś więcej.
To więcej było już nawet zaplanowane
wyczekiwane
i kryło się pod nazwą Bieg 7 dolin.
Tamtego dnia byłam u szczytu formy.
Choć po 50km dokuczało mi nieco puchnięcie
i zatrzymanie wody w organizmie
to i tak na 77km miałam czas o 3 godziny lepszy
od całego 78km Rzeźnika.
Tym razem jednak to nie wystarczyło
Na kolejnym punkcie kontrolnym
nie zmieściłam się w czasie
i ostatecznie swój główny start na ten rok zakończyłam
z zapisem DNF
To był punkt zwrotny na mej drodze
Coś wtedy we mnie pękło
coś się załamało
Cała moja filozofia dążenia do wyzwolonego
i nieograniczonego biegania ultra legła w gruzach
zwątpiłam czy tak długie dystanse są w ogóle przeznaczone dla mnie.
Straciłam radość z biegania
i czułam że aby ją na nowo odzyskać muszę coś w sobie zmienić
W poszukiwaniu tego nieuchwytnego czynnika
w drugiej części sezonu
postanowiłam złamać własne zasady
aby dowiedzieć się kim jestem biegowo.
Maraton Warszawski
na który w ostatniej chwili
odkupiłam pakiet miał mnie utwierdzić w przekonaniu
że długie płaskie bieganie jest absolutnie nie dla mnie.
Tymczasem stało się coś zupełnie innego
po dłuższej chwili zastanawiania się co ja tu robię
odkryłam że czuję się dobrze w takich okolicznościach
Przestałam być dla siebie surowa i kategoryczna
zaakceptowałam fakt że tu jestem
i cieszyłam się chwilą tak długo jak długo siły mi na to pozwalały.
Zrozumiałam że asfalt nie ujmuje mi nic z bycia biegaczką górską
co więcej choć z pozoru tak odległy
po bliższym przyjrzeniu się może mnie on nawet wiele nauczyć
przede wszystkim spokoju
którego absolutnie było mi brak na sinusoidalnych górkach
ale też tego że pomimo tylu wybieganych już kilometrów
bieganie wciąż potrafi mnie jeszcze zaskakiwać.
Ostatecznie dotarłam do mety z drugim wynikiem w swojej historii startów w maratonie
i to zaledwie po trzech tygodniach od nieudanego dla mnie biegu na 100km.
Jak na ironię Maraton Bieszczadzki
czyli mój kolejny duży bieg górski
okazał się być hybrydą asfaltu z górami.
Jakież było moje zdziwienie
gdy przez pierwsze 30 km biegłam niemal wyłącznie po asfalcie.
Ten fakt
który z pozoru tak bardzo mnie denerwował
paradoksalnie pomógł mi poprzez jednostajność tempa
dotrwać do krytycznego punktu zmiany nawierzchni w całkiem dobrym stanie.
Przeżyłam wprawdzie mały szok
i drugą cześć trasy na początku biegło mi się bardzo ciężko
jednak stopniowo weszłam w rytm
i na mecie pomimo wyniku poniżej 6 godzin/ 50km
było we mnie jeszcze sporo życia.
Po tym wszystkim nie wiedziałam już co mam o sobie myśleć
po której jestem stronie na szali wysiłku
Czy nie za bardzo upierałam się dotąd przy jednym
ograniczając się tym samym
do nieustannie kształtowanej siły biegowej?
Czy moja mocna strona musi być jedyną jaką w sobie rozwijam?
Czy też powinno być na odwrót
powinnam iść tam gdzie mi niewygodnie
gdzie czuję się mniejsza i słabsza?
Tak dotarłam do sedna
i zrozumiałam że wpadłam w pułapkę własnego myślenia.
Przypomniała mi się też pewna anegdota ze studiów.
Dotyczyła ona przyzwyczajeń człowieka.
Przeprowadzono eksperyment z udziałem dwóch grup
studentów AWF i górników pracujących na co dzień w kopalni węgla.
Studenci byli młodzi i silni
a górnicy zwyczajni w sile wieku.
Obu grupom zlecono to samo zadanie.
Należało przekopać łopatą określoną ilość ton węgla
w jak najkrótszym czasie.
No i jak się okazało lepsi
od najlepszych studentów AWF okazali się
na co dzień pracujący w kopalni górnicy.
Sprawdziło się porzekadło
że przyzwyczajenie to nasza druga natura.
Wiadomo że to co robimy najczęściej przychodzi nam z łatwością
lecz aby się rozwijać
iść do przodu
trzeba swój organizm treningiem wciąż zaskakiwać,
nie zapominając jednak o celu do którego się dąży.
Tak oto udało mi poprzez swoją porażkę w bieganiu ultra dokonać odkrycia
że aby dowiedzieć się o sobie tego kim się jest trzeba się właśnie zdystansować
od wszystkiego co robi się zazwyczaj
i otworzyć na to co dla nas samych jest niestandardowe
i pozornie nie do zaakceptowania.
Jak znalazł w ten tok myślenia
na zakończenie sezonu wpasował mi się więc start w Maratonie Komandosa
Podczas tych zawodów mogłam sprawdzić typową dla siebie wytrzymałość siłową
w niestandardowych okolicznościach biegu w mundurze i z plecakiem.
To był strzał w dziesiątkę!
Bieg ten wymykał się bowiem
ze wszystkich znanych mi klasyfikacji wysiłków,
a jednak bardzo dobrze dałam sobie z nim radę.
Sukces jakim było 5 miejsce w klasyfikacji generalnej kobiet
pomógł mi odbudować wiarę w siebie
i w to że wcale nie trzeba biegać coraz dalej aby się rozwijać
czasem wystarczy coś zmienić
aby wszystko to co znane stało się zupełnie inne
i nabrało większego znaczenia.
Planując kalendarz startów na ten rok
postanowiłam nie rezygnować z ultra
ale też nie zamierzam niczego sobie w ten sposób udowadniać.
Nie mam ciśnienia aby biec ponownie w biegu 7 dolin
ale też nie zarzekam się że już nigdy tego nie zrobię.
Zrozumiałam że wolność to nie tylko absolutny brak ograniczeń
jaki niesie za sobą bieganie ultra
ale wolność to przede wszystkim
jest to co się kocha i to w czym czujemy się dobrze.
Poprzedni rok udowodnił mi, że nadal
najlepiej biega mi się maratony górskie.
Dlatego też oprócz biegu CCC w Alpach
który jako mój pierwszy zagraniczny bieg ultra
będzie dla mnie nowym nieznanym lądem
zdecydowałam się pobiec też w tym sezonie
MGS i mój ulubiony Maraton Karkonoski
bo już wiem, że dobrze jest czuć że można biec bez końca
z wieczną ciekawością tego co jest za kolejnym zakrętem
jednak aby być naprawdę spełnionym biegaczem
trzeba też mieć powód aby się czasem zatrzymać
i miejsce jak dom
do którego chce się zawsze biegiem wracać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu jacdzi (2014-02-03,22:09): Moze TRI? Inek (2014-02-04,19:58): Zgadzam się z Tobą Patrycja, że chociaż pragnienie poznania jest w nas z reguły duże, a nieraz ekstremalne, to jednak dobrze, że każdy, nawet prosty bieg, jest inny, daje nam nowe doznania także wtedy, gdy wysiłek jest prosty i powtarzalny.. i gdy blisko do domu.. , bo dom to jest dom, to jest opoka... Patriszja11 (2014-02-05,12:10): Jacku nie wiem czy triatlon jest dla mnie. Zawsze się przed nim wzdrygałam bo nie lubię robić nic na pół gwizdka, a tutaj nagle musiałabym zacząć trenować na raz trzy dyscypliny. Trochę mnie to przerasta jak na tą chwilę, ale nie mówię że nigdy nie zmienię zdania:-) Patriszja11 (2014-02-05,14:38): Dziękuję Inku dokładnie tak, lepiej sama bym tego nie ujęła :-) michu77 (2014-02-06,15:05): ...naprawdę piękny biegowy roczek ;d
|