2014-01-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym, że można biegać w kaloszach. Ale po co? (czytano: 705 razy)
Na samym początku bieganie wydawało mi się najtańszym sportem świata. Wziąłem jedyne buty sportowe, którymi dysponowałem i zacząłem biegać. Tak się składa, że z racji bycia piwożłopiącym metaluchem ( czytaj przeciętnym fanem troszkę ostrzejszej muzyki rockowej ) moje buty to głównie glany, bądź glanopodobne produkty. Do tego posiadam jedne buty do garnituru, jedne turystyczne - jak się rozlatują na amen to wyrzucam i kupuję nowe, i jedne buty do kosza. I właśnie w tych ostatnich zaczęła się moja przygoda z bieganiem.
Moje pierwsze buty biegowe, to obuwie do koszykówki firmy Puma ( kryptoreklama, a co ), kupione mi przez mojego Tatę na jakiejś wyprzedaży w 1995 roku. Ostatnio trochę dziurawe, ale wciąż dawały radę. I nie, że sportu przez ten czas nie uprawiałem - tak się składa, że jakimś cudem zakwalifikowałem się wtedy do uczelnianej drużyny kosza - i dlatego Tata zrobił mi prezent. Z racji tego, iż miałem stuprocentową frekwencję na treningach zostałem nawet grającym asystentem trenera - bo jeśli chodzi o umiejętności to byłem chyba najsłabszy w drużynie. No ale miałem plus za obecność, także sporo treningów w rzeczonych butach zaliczyłem, zresztą meczy tak samo. Potem zacząłem jeździć rowerem po górach i dalej w użyciu były buty do kosza. Tu w zawodach nie startowałem ( no raz się przydarzyło ), ale kilka tysięcy km zrobiłem. Ktoś namówił na granie w kopaną, czy siatkę - też buty do kosza. I jakimś cudem wytrzymały one do zeszłego roku, pomimo dość intensywnego i to wieloletniego używania. Aż zacząłem biegać.
Pierwsze zawody okupiłem takim zmęczeniem, że nie czułem nic. Potem zacząłem trenować i coś odkryłem. Bieganie w tak wysłużonych i super rozchodzonych butach było baaaardzo wygodne, ale tylko na dystansie max 5-6 km. Potem zwyczajnie zaczynały boleć stopy. Moje pierwsze 14 km jednego dnia okupiłem tak przeraźliwym bólem nóg, że potem dobre 3 dni unikałem nawet chodzenia. Ale jak już przychodziło do trenowania, to twardo dalej ganiałem w wysłużonych butach do kosza. Pewnie jakby jedynymi moimi butami sportowymi były kalosze, to biegałbym w kaloszach, pomimo otarć, pęcherzy itp. Bo - w moim odczuciu - biegacz nie powinien się poddawać z byle powodu. A narzekanie, że biegam słabo, bo mam złe buty, to byłoby zwykłe mazgajstwo. Tak więc ból nóg mnie nie zniechęcał. Zresztą wyszedłem z założenia, że nogi jeszcze nie raz mnie będą boleć ze zmęczenia, więc trzeba to przyjąć jako coś normalnego. Ot proza życia biegacza.
Nadszedł 9.11.2013, mój pierwszy bieg w cyklu Z Biegiem Natury. No i aura sprawiła lekkiego psikusa - w nocy ostro popadało, więc trasa wiodła nie po miłych leśnych ścieżynkach, ale przez jakąś błotnistą breję. Moje stare buty powiedziały "basta". Zanim dotarłem na linię startu, to podeszwa w prawym bucie zaczęła się odklejać i robić niemile brzmiące "kłap, kłap". W bucie dość szybko miałem mały basen, czego nie cierpię i zacząłem marzyć o kaloszach, żeby nie słyszeć nakładających się na siebie "ciap, ciap" i "kłap, kłap". A tu pech, jeszcze nawet nie wystartowaliśmy. Przez chwilę myślałem, żeby zrezygnować, ale - trzeba być twardym przecież, a nie mazgajem. Także mimo obaw wyruszyłem w kłapiąco-ciapiących butach i nawet udało się dotrzeć do mety, gdzie buty do niczego już się nie nadawały. A tu dwa dni później Bieg Niepodległości na który byłem zapisany i opłacony, a kasy na nowe buty brak. Zresztą - TRZEBA BYĆ TWARDYM. Pobiegłem więc w butach turystycznych. A na mecie masakra - nie przypominam sobie by kiedykolwiek moje nogi tak cierpiały, jak własnie na mecie tego biegu. Dzień później rozchorowałem się dokumentnie. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że na szczęście.
Nie biegałem praktycznie miesiąc - najpierw grypa u mnie, potem u córki, potem u mnie - cały czas konkretna. W końcu doszedłem do siebie na początku grudnia, akurat tuż przed drugim biegiem zBN. Dzień przed startem kolega Gruby podarował mi buty stricte do biegania, które kiedyś kupił, ale kompletnie mu nie pasowały - w sensie na długość rozmiar dobry, ale za wąskie i po paru krokach dał sobie z nimi spokój. I tak leżały u niego i się kurzyły. Mając w perspektywie kolejny start w butkach turystycznych z wdzięcznością przyjąłem prezencik. W takich kompletnie nierozchodzonych stanąłem na starcie. I bez problemów dotarłem do mety. Co więcej pobiegłem dalej na Plac Solny, na sztafetę Świętego Mikołaja, gdzie machnąłem dwa kółeczka. A stamtąd pobiegłem na Bieg Mikołajowy w okolicach stadionu Olimpijskiego. Ten bieg również zaliczyłem, łączny przebieg tego dnia 28 km - mój rekord jeśli chodzi o długość trasy. Nogi bolały okrutnie, ale to był zmęczeniowy ból mięśni, a nie ból stóp spowodowany nieodpowiednim obuwiem. W dodatku na stopach żadnych otarć. I tak doszedłem do mego kolejnego, wielkopomnego odkrycia. Odkrycia początkującego biegacza, który każdego dnia odkrywa oczywiste oczywistości.
Warto być twardym, ale warto też mieć dobre buty. :-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Truskawa (2014-01-09,14:33): Moje pierwsze buty w których biegałam, to były zamszowe pumy, na grubej podeszwie. Były śliczne ale nie mam zielonego pojęcia do jakiego typu aktywności były przeznaczone. Oprócz śliczności miały też dziury koło sznurówek, z racji częstego użytkowania. Eh... Fajnie powspominać. :) Mahor (2014-01-09,17:24): Dobrze mieć narzędzia aby być twardym,choć jest taki bosy biegacz znany w całej Polsce.Powodzenia! (2014-01-10,07:33): hehe, moje pierwsze biegówki to były najtańsze halówki do nogi z decathlona, płaskie i twarde jak deska. Biegało się fajnie. Jak przesiadłem się na prawdziwe biegowe nike, zaczęły boleć kolana ;) Kot1976 (2014-01-10,08:19): No właśnie jak się chce, to brak sprzętu mimo wszystko nie przeszkadza. I to jest piękne. :-)
|