2013-12-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Czy jestem naturystą? (czytano: 995 razy)
Chyba polubiłem Grand Prix ZbiegiemNatury. A może polubiłem biegi na 5 km? A może polubiłem gonitwę za poprawą wyniku na tym dystansie? A może najzwyczajniej polubiłem wszystkie z tych rzeczy.
1 grudnia wystartowałem w drugim biegu w Bydgoszczy. Tym razem na starcie pojawiła się też Iza z Krzysztofem. Dla Krzyśka to powrót do biegania po kontuzji, która męczyła go od wiosny, dla Izy? Tradycyjny powód do narzekań, że jest bez formy, że nie biegała, że, że, że...
Zakładałem, że tradycyjnie będzie przede mną, bo we wszystkich biegach, w których startowaliśmy traciłem do niej spory kawałek czasu (wystarczy wspomnieć dziesiątkę w Więcborku i 3:13 straty). Do mego występu podszedłem ambitnie. Listopadowa rywalizacja i czas 23:40 były co prawda życiówką, ale nie odbierały ochoty na poprawę. Niestety listopad biegowo był kiepski. Raptem 100 km, podobnie jak w październiku nastawiony na siłę biegową, ale mały kilometraż budził we mnie duże wątpliwości. Zamarzyło mi się, by zejść poniżej 23 minut, ale urwać przynajmniej 41 sekund? Im bliżej startu obawiałem się tego coraz bardziej. Mimo zwątpienia postanowiłem zawalczyć o czas 22:50, no te 50 mogło się rozciągnąć o 9 sekund.
Mój bieg to również uczestnictwo mej córki. W sobotnie popołudnie oświadczyła mamie, że wieczorem będzie jeść makaron. Powaliła mnie tym na kolana. Przez miesiąc nie zdołała zapomnieć o pasta party.
Niedzielny poranek tradycyjnie rozpoczęliśmy od zrzutu Weroniki u znajomych, których syn też miał startować, a ja z jego mamą ruszyłem załatwiać sprawy w biurze zawodów. Na początek niemiła sytuacja. Okazało się, że Maks nie wystartuje w kat. D1, do której przypisano go w ubiegłym miesiącu, ale w D2. Dystans dwa razy dłuższy, rywale starsi od niego o 2 czy 3 lata. Czekało go zderzenie ze ścianą.
Zapisaliśmy dzieciaki, i przyszła pora na ich start. Najpiękniejszy dla mnie moment to rozgrzewka dzieciaków. Weronika miała uśmiech od ucha do ucha, ćwiczenia wykonywała oczywiście niezgrabnie, ale było to tak słodkie, a przy tym sprawiało jej tyle frajdy, że postaram się, by uczestniczyła we wszystkich sześciu biegach. Po starcie tradycyjnie klepała tyły. W D1 była ostatnia. Trudno. Może kiedyś nadrobi braki biegowe.
Po Wierce wystartował Maks. Miał niezłego stracha. Mimo indoktrynacji nie rozpoczął wolniej i po 3/4 dystansu biegł siłą woli. Szczęśliwie wyprzedził kilku zawodników, więc o zniechęceniu nie ma mowy, czeka na kolejne dwa biegi, by zapracować na medal.
Dzieciaki z rodzicami pojechały do domu, a ja czekałem na swój start. Pół godziny przed wskoczyłem w ciuchy, potruchtałem, gdy miałem zacząć przebieżki wypatrzyłem Izę z Krzyśkiem, więc zamieniłem parę zdań.
W strefie przestartowej pierwszy raz stanąłem przed tablicą z napisem "czas poniżej 23 minut", Iza nie dała się przekonać i stanęła w okolicy 25 minut. Próbowałem zaprosić do siebie Kasjera, ale nie chciał, dziwne, bo przecież w Ostromecku pomknął jak wiatr.
Gotów, start. Poszliśmy po asfalcie. Staram się pilnować, by nie wyrwać zbyt szybko. Po 300 metrach kontrola zegarka, tempo 4:40, jest ok. Plan zakładał zacząć od 4:45. Pierwszy kilometr zrobiłem o 5 sekund szybciej od założenia, nie przytrafił mi się kryzys energetyczny, z którym zetknąłem się miesiąc temu. Drugi kilometr gorzej. 4:50. Tak pokazał garmin. Sęk w tym, że tabliczkę z oznaczeniem minąłem trochę wcześniej. Cały czas starałem się biec uważnie, nie szarpać, nie przyspieszać zbytnio i chyba się to udało. Właściwie cały czas kogoś wyprzedzałem. Wolno, ale systematycznie. Wybiegłem z lasu, zakręt w prawo i ostatnia prosta asfaltem. Prawdę mówiąc powinienem przyspieszyć jeszcze w lesie, ale w głowie paliła się lampka ostrzegawcza, że może mi zbraknąć sił. Na asfalcie strzeliłem jednak ostrogami i zacząłem przyspieszać mknąc tempem 4:00, po chwili 3:40, przed metą łykając kolejnych zawodników miałem 3:32. Z rytmu nie wybił mnie nawet krzyk zasłyszany z lewej strony "Cześć Tomek". Witał mnie drugi Tomek - finiszujący kompan, znany z trasy w Drzewianowie.
Meta. Pstryk zegarkiem i czas 22:42. Obejrzałem się na zegar przy mecie, tam 22:5x. W domu okazało się, że wybiegałem dokładnie to, co założyłem. 22:50. Rewelacja.
Po biegu jeszcze krótka pogaducha z Izą i Krzyśkiem. Iza pełna podziwu dla mych postępów w ostatnim czasie. Nie powiem. Miło się słucha takich zachwytów. Prawdę mówiąc moje średnie tempo robi wrażenie również na mnie. 4:34 min./km Rok temu taka liczba budziła we mnie zazdrość i niedowierzanie, że będę potrafił tak pobiec.
Plan na grudzień jest prosty. Cztery treningi w tygodniu. Dwa razy siła biegowa, raz przebieżki, raz OWB1. Nadal czuję, że potrzeba mi siły i to na nią stawiam. A w styczniu? Może tak zaatakować 22:00?
Pożyjemy, zobaczymy.
Na koniec tylko nieco dziegciu. 3 listopada koleżanka zgłaszała syna, przydzielono go do kategorii D1. Gdy powiedziała, że wg niej powinien być w D2 powiedziano, że jest ok. Po kilku minutach sam zgłosiłem wątpliwość w tej sprawie, kolejna osoba w biurze powiedziała, że jest ok. Wczoraj przypisano go do kategorii D2, a w temacie pierwszego biegu stwierdzono, że mają z tym zagwozdkę i myślą co zrobić. Efekt jest taki, że wynik pierwszego biegu przeniesiono do D2 i chłopak nie został sklasyfikowany.
Najbardziej wkurzyło nas to, że 1 grudnia prowadzący starty stwierdził, że za zgłoszenie dziecka do odpowiedniej kategorii odpowiadają rodzice. Cóż, dwukrotnie próbowaliśmy to wyjaśnić i dwukrotnie nas zbyto, a koniec końców nas ogłoszono winnymi sytuacji. Bywa. Najważniejsze, że dzieciaki chcą biegać i bawić się przy tym. Ach, ta magiczna wizja otrzymania medalu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu (2013-12-05,07:43): gratuluję postępów i wyniku! oby tak dalej, życzę wytrwałości w treningach. A co do dziegciu - dobrym pomysłem jest brać wszystko na piśmie. Żyjemy w takim kraju ze papieru każdy się boi.
|