2013-12-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym jak odkryłem, że myślenie ma przyszłość. (czytano: 1620 razy)
Pierwsze zawody zaliczone, miejsce gdzieś pod koniec stawki – no tak być nie powinno! Wymyśliłem więc sobie taki super autorski plan treningowy, który miał poprawić moje wyniki przy kolejnej okazji. Plan zawierał się w ledwie dwóch punktach: 1. jak będzie wolny czas to wieczorami biegam i stopniowo zwiększam dystans, 2. za miesiąc z małym hakiem testowe zawody, dzień wcześniej nie piję nic procentowego i zobaczymy gdzie jestem z tym swoim bieganiem - wtedy wymyślę co dalej. Akurat z początkiem października w Lesie Osobowickim miał być charytatywny bieg Fair Play dla pracowników pewnego banku i ich gości. Większość zawodników to nietrenujący amatorzy, więc powinno być w miarę dobre miejsce, także nabiorę pewności siebie przed kolejnym startem i w końcu poczuję się jak kozak.
No to lecimy z tym koksem. Wyszedłem raz na tą „swoją” bieżnię na Parasolu, wyszedłem drugi, wyszedłem trzeci. Ja pierniczę, ale nuda. Nuda nie do zniesienia. Podziwiam ludzi, którzy regularnie tam machają po paręnaście ( lub więcej ) kółek. Dla mnie już po trzech dniach to było za dużo. Prędzej bym zaczął oglądać regularnie „Modę na sukces”, niż zniósł tego rodzaju bieganie dłużej niż tydzień. Chcąc coś zmienić zrobiłem coś, czego robić nie miałem – zacząłem biegać po mieście. Kiedyś dawno temu próbowałem i nie spodobało mi się, a teraz – bajka. Wieczorne przebieżki po moście millenijnym – ekstra widoczki, szum miasta – no po prostu pierwsza klasa! Dość szybko wymyśliłem sobie taką „swoją” trasę, którą fajnie się modyfikowało, jeśli chodzi o długość i wtedy wieczorne treningi zrobiły się naprawdę fajne. Na tyle fajne, że stały się jedną z najprzyjemniejszych części dnia i nawet jeśli nie miałem za bardzo czasu wieczorem, to wyłaziłem „na bieganie” już w nocy, dajmy na to koło 23:00 i wracałem mniej więcej godzinę później. I wtedy to nawet piwka potreningowego najczęściej nie było ( bo o piątej pobudka ). Przed zawodami jeszcze raz wróciłem na bieżnię, machnąłem max rzeźnickim ( jak dla mnie ) tempem 3 kilometry, wykręciłem czas 15:01 – no i miałem swój pierwszy punkt odniesienia.
Nadeszła w końcu wielkopomna chwila tj. dzień kolejnego startu. Przede mną tylko 5 km, a biegam już nawet trzy razy tyle, także – bułka z masłem. Startuje trochę znajomych – w tym moja niebiegająca żona, czy jej czasem truchtająca siostra. Ja doświadczony ( hahaha! ) biegacz, robię za speca elektryka od dzwonków gazowych, wszystko wiem, na wszystko jestem przygotowany i w ogóle – alfa i omega. Spotykam znajomego, niejakiego Krzyśka, który też raz gdzieś tam startował, więc we dwójkę prowadzimy ostrą dyskusję ekspertów jak to się przygotowywaliśmy, jaką mamy taktykę ( ja – coco jambo i do przodu, czyli od początku ile fabryka dała ) i takie tam bzdety. Wpadliśmy też wspólnie na „genialny” plan – jak będzie wspólna rozgrzewka ( bo takowa miała być – i była ) to my szybko myk myk na linię startu, zajmiemy miejsca w pierwszym szeregu i nie będziemy musieli tracić czasu na wyprzedzanie słabeuszy na wąskiej trasie. Przecież startują prawie same totalne świeżynki, a my mega doświadczeni, więc pierwsza dziesiątka ( w najgorszym wypadku druga ) powinna być ... Krzysiek co prawda zauważył gdzieś na starcie Rafała, z którym razem pracowaliśmy w innej firmie. Krzychu twierdzi, że Rafał biega maratony i ponoć jest całkiem niezły – no to już wiemy, kto będzie na podium. Przed samym startem mówię, że fajnie by było zrobić te 5 km w 26 minut, a poniżej 25 – szczyt marzeń. Krzychu przytakuje. Przybiliśmy sobie piątkę i lecimy.
Pierwsze 50 metrów jesteśmy na czele stawki. Cisnę ile fabryka dała, ale potem co chwilę ktoś mnie wyprzedza! Po jakichś 200-300 metrach daję sobie spokój. Znaczy dalej lecę szybko, ale nie tak, jakby meta była za 10 metrów, ale powiedzmy za jakiś kilometr. Krzychu trzyma początkowe tempo i szybko znika mi z zasięgu wzroku. Myślę sobie – jednak kozak, nie to co ja. No trudno, grunt, żeby zrobić plan minimum. Tuż przed końcem pierwszego kilometra wyprzedza mnie wspomniany wcześniej Rafał – sprawia wrażenie jakby to była taka trochę mocniejsza, ale jedna treningowa przebieżka, a ja już zdycham. Mobilizuję się jednak mocno i zaczynam biec za nim. Nie wiem czy to wysiłek, czy coś innego, ale po dwóch kilometrach z oczu lecą mi łzy ( serio, serio ). Po trzecim kilometrze odpuszczam Rafała – i tak jego równym tempem łyknęliśmy iluś zawodników, więc chyba jest dobrze. Zwalniam, ale dalej mam wrażenie, że mam mega tempo. Rozpoczynam ostatni kilometr i nagle widzę Krzycha. Idzie. Drę się do niego: „Krzychu! Biegnij za mną! Spokojnie, równym tempem! Biegnij!”. Krzychu coś odkrzykuje i z rezygnacją kręci głową. Zostawiam go więc i cisnę dalej. Dobiegam do boiska, na którym kończymy zawody, zostaje mi jakieś 300 metrów i jakby odcięło mi prąd, prawie powtórka z Sowy. Prawie, bo nie zaczynam iść i jakoś jeszcze daję radę, ale baaaardzo zwalniam. Dopiero na ostatniej prostej dostrzegam zegar z czasem i – oczom nie wierzę – stoi jak byk 22:40! Zdobywam się na ostatni zryw i dobijam do mety z czasem 22:49. Szczyt marzeń przekroczony o ponad 2 minuty, najchętniej bym się wydarł z radości, ale nie mam siły. Po chwili wpada Krzychu, traci do mnie 29 sekund ( uśmiecham się do siebie i myślę „i kto tu jest kurwa kozak?” ). Dość szybko pojawiają się wyniki i … liczyłem na miejsce w pierwszej dziesiątce, a jestem 61! I pobiegłem dużo, dużo szybciej niż zakładałem! Cholera, ja chyba jednak kompletnie nie mam pojęcia o tym w jakim tempie biegają zwykli amatorzy. Rafał, którego mieliśmy za faworyta, ma miejsce w czwartej dziesiątce. Na dwóch ostatnich kilometrach odjechał mi na 1:10! 35 sekund na kilometrze, toż to przepaść! A sam stracił do zwycięzcy na tak krótkim dystansie ponad 3 i pół minuty. Niewiarygodne. Idę na metę i w oczekiwaniu na najlepszą z żon zaczynam kombinować, że może takie gnanie na złamanie karku i szybkie zdychanie to nienajlepsza taktyka. O cholera – to w bieganiu trzeba mieć taktykę? Eureka!
W domu trzeba myśleć, w pracy trzeba myśleć, na zakupach trzeba myśleć, wychowując dziecko trzeba myśleć. I nawet biegając – kto by przypuszczał - trzeba myśleć. Skoro w przyszłości zamierzam biegać, to chyba myślenie ma przyszłość, nieprawdaż?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu (2013-12-03,11:23): oj ma, ma... gratuluję wyniku :) Mahor (2013-12-03,11:48): Gratuluję poczucia humoru.Przez to i mój poranek stał się jaśniejszy. alchemik (2013-12-03,19:58): Andrzej zdradzę Ci jeden pierwszy mały sekret a może więcej, "szybciej zaczniesz szybciej skończysz" nie jest prawdą niestety ,wynik 4,30 na/km jest przyzwoity. Poza tym najlepsze efekty daje systematyczny trening.Jeśli jeszcze nie masz urządzenia które Ci pokazuje ile biegniesz na kilometr a chcesz traktować bieganie poważnie to może poproś Mikołaja.Poza tym nie ma nic fajniejszego niż bieganie w terenie no może nie o 23 ale jeśli są lampy to czemu nie. Jeśli biegasz nocami kup sobie gaz na psy albo ich właścicieli nie do atakowania tylko obrony.Biegam chwile i tylko raz miałem ochotę go użyć. A teraz idę na górki Kot1976 (2013-12-03,20:17): Dzięki za rady. :-) Niestety u mnie jest mały problem - kasa. Pierwsze co sobie kupię to buty, bo póki co biegam w dość intensywnie eksploatowanych butach do kosza, które kupił mi tata na koniec liceum (czyli w 1995 roku!). Serio. Jakkolwiek niewiarygodnie by to brzmiało. :-D Zresztą niedługo pewnie napiszę tekścik o ich "śmierci" - zaliczyłem po niej dwa starty w butach do chodzenia po górach, a ostatnio te stare musiały przejść reaktywację (bo jednak po tych górskich noga za bardzo boli) i - pomimo "kłapiącej" podeszwy - mam zamiar w nich wystartować na dyszkę w niedzielę. :-D To mi się zresztą w bieganiu cholernie podoba - fajnie jest mieć dobry sprzęt (i pewnie z czasem taki sobie sprawię), ale jak się go nie ma, to nie jest problem. Ubieram się w cokolwiek, coco jambo i do przodu. :-)
|