2013-10-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Niekończąca się opowieść (czytano: 1184 razy)
"Interesuje mnie Syzyf podczas tego powrotu podczas tej pauzy.
Twarz która cierpi tak blisko kamieni, sama jest już kamieniem.
Widzę jak ten człowiek schodzi ciężkim, ale równym krokiem ku udręce,
której końca nie zazna.
Ten czas który jest jak oddech
i powraca równie niezawodnie jak przeznaczone Syzyfowi cierpienie,
jest czasem jego świadomości.
W każdej z owych chwil, kiedy ze szczytu idzie ku kryjówkom bogów,
jest ponad swoim losem. Jest silniejszy niż jego kamień."
A.Camus "Mit Syzyfa"
Do 7 dolin
byłam przygotowana pod każdym względem
nie było takiej udręki
takiego cierpienia
jakie mogłoby mnie przestraszyć
nie było takiego fizycznego bólu
jakiego nie byłabym w stanie w sobie pokonać
Moje ciało
doprowadzone do stanu najwyższej świetności
oczekiwało już tylko na chwilę największej męki
na jaką mogłam je skazać
i dostało ją.
Dopóki kamień toczył się ciężko pod górę
dopóki na drodze swej napotykałam wciąż nowe trudności
szłam uparcie do przodu
Jednak gdy mój kamień zatańczył na szczycie góry i spadł
dopadło mnie zupełnie inne
całkiem niefizyczne cierpienie
DNF...
Bez planu awaryjnego na samą siebie
gdy coś pójdzie nie tak
jak rybki dryfujące w zawiązanych workach po falach oceanu
z ostatniej sceny filmu "Gdzie jest Nemo?"
pozostałam z pytaniem
i co teraz?
Pierwszy tydzień przetrwałam
zupełnie typowo
na leczeniu klasycznych dolegliwości
po zbyt długim biegu
Mój osłabiony
organizm natychmiast
wychwycił też to co fruwało w powietrzu
więc z bolącym gardłem i zatkanym nosem
nawet mały rozruch
nie wchodził w grę.
Fizycznie i psychicznie byłam cieniem samej siebie.
No ale w sobotę czekała na mnie przecież
ostatnia edycja cyklu Mountain Marathon
czyli półmaraton górski w Rabce.
O zrobieniu jakiegokolwiek wyniku
nie było mowy
no ale możliwość powrócenia w góry
wyżycia na trasie
i wydobycia wszystkich emocji jakie buzowały we mnie po setce w Krynicy
tego właśnie było mi trzeba.
Podczas biegu szybko okazało się jednak
że jest ze mną znacznie gorzej niż myślałam.
Zatkany nos sprawił
że czułam się jakby bieg odbywał się pod wodą
z przerwami na zaczerpnięcie powietrza
podczas krótkich chwil zaraz po sięgnięciu po chusteczkę
Już na pierwszym podbiegu całkiem opadłam z sił
i resztę dystansu człapałam w ogonie stawki
próbując po prostu przetrwać ten bieg.
Gdzieś pod koniec trasy gdy zostałam
już prawie całkiem sama
dopadł mnie znajomy lęk przed limitem.
I choć ostatecznie
do tej magicznej wartości nawet się nie zbliżyłam
W konsekwencji tego startu
zamiast poczuć się podbudowana
podupadłam jeszcze bardziej
na swoim i tak już nadwątlonym poczuciu własnej wartości.
Dni mijały
choroba odeszła w niepamięć
i ból mięśni całkowicie ustąpił
gdzieś w środku pozostałam jednak odrętwiała.
Czytając lekko i przyjemnie napisaną
pozycję Deana Karnazesa pt: "Ultramaratoczyk"
bieganie za długich dystansów z wygodnej pozycji fotela
wydawało mi się znów takie proste
a ja sama sobie taka pożałowania godna
i śmiesznie mała.
Nie!
Tak nie może być!
Tupnęłam nogą pod stołem
Odłożyłam książkę
i zaczęłam przeszukiwać
swoje myśli w poszukiwaniu
czegoś optymistycznego.
Aż w końcu znalazłam
przypomniał mi się mały kameralny bieg
na którym bywałam ze swoim narybkiem biegowym
przypomniałam sobie dziecięcą radość biegania
oraz swoją własną polegającą
na byciu katalizatorem tej reakcji.
Na zorganizowanie wycieczki dla uczniów
było już jednak trochę za późno.
Postanowiłam jednak że pojedziemy tam sami
by przypomnieć sobie tą trasę
i tamte wypieki na twarzy.
Po setce 5.6km wydawało mi się być zaledwie przebieżką
jednak gdy zobaczyłam konkurencję
obudził się we mnie duch rywalizacji
i znów poległam.
Choć stanęłam na podium w kategorii
i wykręciłam swój nowy rekord na tej trasie
jakoś nie umiałam się tym cieszyć.
Po powrocie długo się nad tym zastanawiałam
aż w końcu leżąc w wannie i patrząc na nieruchomą
taflę wody zrozumiałam że moje
bieganie jest nieruchome jak ta woda
że brakuje w nim ożywczego przepływu
po prostu flow.
Problem polegał na tym że nie wiedziałam
jak wydobyć z siebie ten ruch i te emocje.
Wróciłam znów do książki
i do słów Deana a właściwie myśli szkoleniowej jego pierwszego trenera
"biegaj sercem"
nie nogami
nie głową.
To takie proste i pewnie dlatego łatwo to zagubić
w dobie skomplikowanych planów treningowych
ukierunkowanych na jeden cel
aby wycisnąć z siebie maksa
zrobić kolejną życiówkę
i móc pomyśleć później o sobie ale jestem fajny
dokonałem tego!
A gdyby tak wrócić do biegania tak po prostu
zrobić coś wbrew sobie
coś czego nawet nikt się po nas zupełnie nie spodziewa
idąc prostą drogą zejść nagle ze szlaku i zobaczyć dokąd ta droga prowadzi.
Uczepiłam się tej myśli
założyłam odblaskową kamizelkę
i wyszłam z lasu.
W miejskiej dżungli czułam się z początku dziko
jak zwierzątko które właśnie wypuszczono z klatki w nieznanym miejscu
nie wiedziałam dokąd mam uciekać.
Biegłam więc po prostu przed siebie
tam dokąd nogi niosły
nie patrząc na zegarek
nie zastanawiając się w jakiej aktualnie jestem strefie tempa
bawiłam się bieganiem
poszukując bicia serca przy którym czuję się naprawdę szczęśliwa
Zmiana crossu na asfalt
przyniosła mi na tyle nieoczekiwane korzyści
że postanowiłam pójść o krok dalej.
Pobiec asfaltowy maraton.
W sobotę udało mi się odkupić pakiet od innej biegaczki
i tak w niedzielę stanęłam z lekkim niedowierzaniem na starcie
czując się trochę dziwnie
wszystko wokół było mi zarazem tak znajome i tak odległe
nie sądziłam że jeszcze kiedyś mi się to przydarzy
nie posądzałam się o to że kiedyś jeszcze to poczuję
asfalt pod stopami przez całe 42.195
Tamtego dnia stanęłam z boku
ale po chwili zrobiło mi się zimno
więc postanowiłam ogrzać się wśród biegaczy
pełnych nadziei i obaw
sprecyzowanych do konkretnej wartości
wypisanej na baloniku
3:45
Nie wiem dlaczego akurat tam wylądowałam
bo raczej nie dlatego że mam życiówkę 3:51
nie chciałam przecież ustanowić rekordu pod innym nazwiskiem
chciałam po prostu biec
a w tym miejscu z jakiegoś powodu po prostu dobrze się czułam
zdałam się więc na intuicję i postanowiłam
niech tak będzie!
W międzyczasie do grupy dołączył biegacz
tłumacząc się że staje tu ponieważ zawsze zaczyna za szybko
a biegnie na 4godziny
Rozbawiło mnie to wyznanie
i pomyślałam sobie że ja
aktualnie stoję tu bo tak czuję
i nic nie muszę nikomu tłumaczyć.
Po wystrzale startera nie przeszkadzało mi ani to
że aby ruszyć muszę czekać kilka minut
ani to że wokół mnie był tłum ludzi
od których co jakiś czas dostawało mi się z łokcia.
To wszystko było niewielką ceną za poszukiwanie flow
tego ulotnego poczucia bycia we właściwym miejscu i właściwym czasie.
Ten stan towarzyszył mi przez ponad 25km
a później coś we mnie pękło
coś znów się zablokowało
To było tak jakbym trochę się bała
jakbym była onieśmielona faktem że naprawdę
mogę to zrobić
pozostałam w cieniu
by nie musieć pluć sobie w brodę
że moją życiówkę zrobił formalnie ktoś inny.
Nie goniłam więc z całych sił baloników
zostałam z tyłu ze swoimi myślami
choć na mecie chciałam podziękować
za to że paradoksalnie mi się nie udało
ale był to udany bieg
i mój drugi wynik z 17 podejść na maratońskiej trasie
zaraz po Berlinie..
Machina organizacyjna wtłoczyła mnie jednak
w tryby kolejnych przejść
napój
medal
posiłek po biegu
folia
depozyt
a którędy do wyjścia?
aaaa tędy
- tego chyba nigdy nie polubię:(
Bieg się skończył
demony pozostały uśpione
na tyle mocno że w następny weekend
zrobiłam sobie wolne
i niczego nie żałowałam.
Pocztą dotarł do mnie
mój spóźniony lecz jakże oczekiwany
Suunto
- kupiony z bonów za sukces w Maratonie Wigry.
Co się odwlecze to nie uciecze pomyślałam
lecz bieganie z nim jak się okazało
na moim aktualnym etapie
nie było mi wcale potrzebne
a wręcz denerwowałam się
że choć czuję się dobrze
zegarek pokazuje mi że biegnę za wolno.
Potem uświadomiłam sobie że to nie zegarek
mnie ponagla
bo on pokazuje tylko wymierne parametry
to ja w swojej głowie je wartościuję i sprawiam że stają się
absurdalnie niewymierne.
Zupełnie tak jak upływające lata.
Właśnie skończyłam 30 rok życia
Nie wiem jak i nie wiem kiedy
choć właściwie przyzwyczaiłam się już do tego faktu
przez cały rok biegania w kategorii K-30
to jednak czy tego chciałam czy nie
mój Saturn strażnik zasad i pan ograniczeń
wrócił do pozycji z dnia mojego urodzenia
a tym samym przypomniał mi o Syzyfie
tym w fazie upadku kamienia
który wracając pozornie lekko
zastanawia się nad własnym losem
i wypełnia swoje przeznaczenie
tęskniąc do swego kamienia.
Ja też zatęskniłam
za swoimi górami
za ograniczeniami które wciąż pragnę pokonywać
za przezwyciężaniem własnych słabości
i wtedy znów pojawił się lęk
obawa że jednak jestem słaba
tylko rozdmuchane ego nie pozwalało dotąd
dojść tej prawdzie do głosu.
W ramach odskoczni od destrukcyjnego myślenia
postanowiłam spróbować czegoś nowego.
Ścianka wspinaczkowa
to wprawdzie nie była prawdziwa góra
ale od czegoś trzeba przecież zacząć.
Choć początki zawsze są trudne
bloczek chwycił mnie mocno za rękę
i nie chciał puścić
to jednak pomiędzy jednym wejściem a drugim udało mi się złapać bakcyla
i ostatecznie wyniosłam z tej lekcji same pozytywne wrażenia
Z pewnością nie była to przygoda na jeden wieczór.
Weekend też zapowiadał się ciekawie
czekał mnie Maraton Bieszczadzki
czyli
47km po górach
650km z dala od domu
i choć chyba nie znam nikogo normalnego kto robi sobie taki prezent
na okrągłe urodziny
może właśnie dlatego ja się na to zdecydowałam
i wciągnęłam w to moją
niczemu niewinną Szybszą Połowę
Zadanie przejechania tylu kilometrów
w obydwie strony
z przerwą na 50 kilometrowy bieg górski
nie było tylko czysto teoretyczne
i w konsekwencji
bardzo to odczuliśmy.
Nie mniej jednak
"Paweł Nie Całkiem Święty"
ugościł nas po królewsku.
Nie dziwne więc że w dniu startu
energii miałam co nie miara
zapomniałam niemal że to nie asfalt
i znów dałam się ponieść
za mocno za szybko przestało istnieć
byłam tylko ja i droga
Do 21km nie działo się właściwie nic szczególnego
trasa była dość płaska więc
biegłam dokładnie takim samym tempem
jak dwa tygodnie wcześniej na maratonie warszawskim
aż oczom moim ukazał się znajomy Peacemaker na 3:45
w pierwszej chwili myślałam nawet że
to jakieś deja vu
ale kilometry mijały a on nie znikał
mało tego zaczęliśmy rozmawiać
i wtedy zdałam sobie sprawę że znów tracę oddech
Przeczuwałam w kościach
że czeka mnie powtórka z rozrywki
i w efekcie moje tempo będzie miało tendencję spadkową.
Tymczasem na horyzoncie zaczynały się właśnie pojawiać pierwsze podbiegi.
Po 25km asfaltu o niczym nie marzyłam
tak mocno jak pobiegać po górach
ale zanim zdążyły się pojawić
już miałam dość
to nie wróżyło zbyt dobrze.
Musiałam się pożegnać z Pacemakerem
i wyobrażeniem o własnej formie
Wydawało mi się że ponad miesiąc po setce
nie mam nic na swoją obronę
lecz musiałam spojrzeć prawdzie w oczy
po biegu 7 dolin wciąż miałam w nogach i w głowie zbyt duży ciężar
by móc się od niego uwolnić i po prostu biec z wiatrem.
Czułam że tamten start odcisnął się piętnem na mojej głowie
i zaczęłam wątpić we własne siły
biegnąc na resztkach wody
we mgle
poza zasięgiem połączenia gps
jak poza granicami wyobraźni
przed sobą wyraźnie widząc jedynie DNF
byłam znów tylko ja i mój ból
36 kilometr trwał wiecznie
miałam wrażenie że jestem zupełnie sama
ze swoim wysiłkiem
jak Syzyf ze swoim kamieniem
i że tak samo blisko mam do mety
jak do stoczenia się w otchłań bez dna.
Jakimś cudem biegłam dalej choć ze łzami w oczach
aż w końcu mgła ustąpiła
góry zniknęły
i znów zaczęłam widzieć dobrze
Przede mną rysowała się meta
nagle to co niemożliwe jeszcze przed chwilą wnet stało się realne
Czas się dla mnie zatrzymał
i choć w tle wiwatował tłum
ja byłam tam sama
i czułam że tak miało być
w tamtej chwili poczułam się tak jakby udało mi się dokończyć coś ważnego
coś czego nie zrobiłam na biegu 7 dolin
w tamtej chwili po raz pierwszy od dawna
ogarnęła mnie jedność myśli i uczuć
łzy stanęły mi w oczach
ale akurat Wasyl zaczął robić mi zdjęcia
więc zatrzymałam gdzieś się gdzieś
pomiędzy radością i smutkiem
z przejmującym uczuciem ulgi
a jednocześnie z niedosytem jakby wciąż czegoś mi brakowało.
A jednak meta
twarady krawężnik
na którym zastygłam na dłuższą chwilę
przekonywał moje ciało i umysł że to już koniec
nie muszę nigdzie biec z niczym walczyć
jestem bezpieczna
udało się tak po prostu jak dziesiątki razy wcześniej.
Tak trwałam dłuższą chwilą
a potem wróciłam do szarej codzienności.
Rzut oka na listę z wynikami
i czwarte w kategorii
ktoś skomentował
- brawo otarłaś się o podium
lecz w tamtej chwili ja wiedziałam tylko
żę kamień znów spadł
wyruszyłam w drogę powrotną ze spuszczoną głową
i dziwny smutek powrócił.
Lekarstwo na niego znałam tylko jedno
kolejny bieg.
Półmaraton kampinoski zapraszał mnie z otwartymi ramionami
i kusił swą oczywistością
Jako trzecia zawodniczka w roku ubiegłym
miałam zagwarantowany pakiet startowy
i grzechem wydawało się go nie wykorzystać.
Moja przyjaciółka od niepamiętnych czasów
od lat wegetarianka od niedawna weganka
zapisała się tam na swój pierwszy tak duży bieg
i poprosiła mnie o wsparcie.
Nie mogłam przecież odmówić.
Na miejscu okazało się że jestem rozpoznawalna
otrzymałam imienny numer startowy
przypinając go czułam jak drżą mi ręce
i choć było zimno wiedziałam
że przyczyną nie jest temperatura
lecz lęk
że znów mogę zawieść
wszystkich wokół
i samą siebie.
Pognałam co sił w nogach
i tyle mnie widziała moja przyjaciółka na trasie.
Choć z pozoru byłam jak znikający punkt
tak naprawdę dla rywalek
nie stanowilam żadnego zagrożenia
właściwie wszystko co trzeba było zrobić
aby mnie pokonać na tym biegu to biec za mną i wyczekać moment
aż odetnie mi zasilanie.
Tak też się stało gdzieś pomiędzy 13 a 14 km
choć biegłam co sił w płucach i w nogach
z trudem łapiąc oddech
zamiast przesuwać się w stawce do przodu zaczęłam tracić
mój Sunnto bezlitośnie obnażał
spadające z każdą chwilą
tempo na kilometr
które leciało na łeb na szyję jak tętno konającego człowieka
straciłam 5 pozycję
a później 6, 7, 8 i kolejne
aż w końcu zupełnie przestałam się liczyć w stawce kobiet
Ostatnie 3km człapałam
nie mogąc się doczekać finału tej niezbyt fajnej dla mnie zabawy.
Patrzyłam jak wyprzedzają mnie kolejne konkurentki
nie byłam w stanie ich ścigać
mogłam tylko odprowadzać je wzrokiem na finiszu
mimo tego
za metą i tak padłam pół żywa
zgięta w pół dłuższą chwilę wsłuchiwałam się w swój ciężki oddech
Nie podnosząc się zdjęłam imienny numer startowy
i schowałam go do kieszeni.
Było mi wstyd za samą siebie
Znów zawaliłam sprawę
i to tylko i wyłącznie z własnej winy.
Jeżeli w ogóle ten bieg był potrzebny
to chyba właśnie po to aby odbyć mógł się następny
pomyślałam nakręcając własny kierat cierpienia...
Obudziłam się dziś z zadyszką
spocząć nie mogę.
przede mną kolejny
najbardziej absurdalny bieg
który najmocniej przybliża mnie do Syzyfa
i chyba bardziej niż tego że polegnę pod ciężarem kamienia
boję się dyskwalifikacji we własnej głowie
która odbiera wiarę
i przygniata do ziemi ducha.
10 Maraton Komandosa
z plecakiem 10kg
to będzie mój 100 start w zawodach
Fajerwerków jednak nie będzie
bo jak sądzę liczby nie będą miały w nim większego znaczenia
najtrudniej będzie mi nauczyć się od nowa liczyć na samą siebie.
W zeszłym roku nie było mnie na starcie
w tym roku obawiam się czy stanę na mecie.
I tak dręcząc się do nieprzytomności i o tym wszystkim rozmyślając
wchodzę na maratony i czytam:
"wydłużone limity czasowe w biegu 7 dolin".
Skłamałabym mówiąc że to wskrzesiło we mnie złamanego ducha
lecz coś we mnie drgnęło
nieoczekiwanie
całkiem bez wysiłku
spadła na mnie siła
zatriumfowało to o co walczyłam
odnalazłam swój happy end
i mój ciąg dalszy
w micie o losach Syzyfa.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Namorek (2013-10-25,21:09): Jesteś bardzo dobra i silna w biegach . Lecz myślę że zbyt dużo startów , zbyt mało czasu na regenerację dało w pełni o sobie znać. Nie jesteśmy z żelaza - poprostu jesteśmy tylko ludźmi . Inek (2013-10-26,15:58): Wprawdzie z pewnym opóżnieniem, ale to dobrze, że "Krynica" uznała swoje błedy, najważniejsze jednak, że Ty Patrycja, w ramach swoich przekonań robisz tak dużo, a czasem nawet więcej!!! Patriszja11 (2013-10-26,20:51): Dziękuję Inku, a co do Krynicy to rzeczywiście kamień spadł mi z serca, czasu się już nie zawróci, ale dzięki tej decyzji inni biegacze mają większą szansę na to że nie podzielą moich emocji i nie będzie ich po tym biegu prześladował zapis DNF. Honda (2013-11-01,23:32): Dla mnie i tak jesteś niezwyciężona! Podziwiam każdy Twój start i zaparcie ducha. Mnie też prześladuje wciąż jeden start, który nie potrafi ulecieć w mej pamięci i w najbardziej kryzysowych chwilach na biegu, on daje o sobie znać, a wtedy wszystko pęka jak bańka mydlana... wierzę jednak w to, że będę kiedyś potrafiła odgonić te złe myśli od siebie i myśleć o tym, co jest tu i teraz, bo to jest właśnie najważniejsze. Życzę powodzenia na Komandosie, a potem dużo odpoczynku, bo wykonałaś kawał ogromnej roboty :) Pozdrawiam gorąco.
|