Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
259 / 475


2013-10-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
II Bieg Oliwski, czyli Oliwa rulez :) (czytano: 542 razy)

 

Zeszłoroczne zawody zorganizowane przez Radę Osiedla Oliwa wspominam niezwykle mile. Pamiętam, że cieszyłem się, iż w końcu powstała impreza niejako na moim podwórku. Trasa była wtedy cudna i wiodła też blisko mojej działki, przez co udało się mojej rodzinie, relaksującej się wówczas właśnie tam, choć trochę mi pokibicować. Wtedy wracałem po kontuzji związanej z przeciążeniem ścięgna Achillesa, dopiero od miesiąca trenowałem i mozolnie odbudowywałem formę, więc czas wówczas nie był ważny, choć ostatecznie okazało się, że pobiegłem bardzo przyzwoicie, jak na poziom przygotowania. I mimo iż wczoraj uczestniczyłem w zawodach w Sopocie i trochę odczuwałem zmęczenie, to liczyłem więc na to samo także dziś – w końcu trzeba było się pokazać z jak najlepszej strony na swojej dzielnicy ;).
Niestety nie udało się... Mało tego: to była prawdziwa katastrofa! Trasa okazała się całkiem inna: prawie sama przełajowa, po leśnych ścieżkach, z licznym podbiegami, a tego wszystkiego bardzo nie cierpię! No i całkiem daleko od mojej działki, gdzie rodzice z niecierpliwością mnie znów wyczekiwali – ale to akurat było najmniej istotne. Już od startu – gdy przekonałem się, że pobiegniemy inaczej niż poprzednio, w dodatku po leśnych górkach – nie mogłem się odnaleźć, nie mogłem w ogóle chwycić swego rytmu, będąc wciąż zaskoczonym, wręcz oszukanym. W dodatku nie sądziłem, że będzie aż tak ciężko. Dawno już żaden bieg nie dał mi tak w kość, już znacznie lepiej czułem się na biegu górskim KasiArek z lipca, a tam przecież byłem przekonany, że osiągnąłem wyżyny zwątpienia, zmęczenia i bólu. Okazało się jednak, że można mieć już wszystkiego dosyć po zaledwie… jednym kilometrze, a przecież czekało mnie w sumie aż 12km biegu! To też niesamowicie siadło mi na psychice. A gdy zrobiliśmy jedną małą pętlę i wróciliśmy na miejsce startu, bardzo żałowałem, że nie wybrałem opcji krótszej, czyli 5-kilometrowej, bo miałbym już tę torturę za sobą – i świadomość, że czeka mnie jeszcze ponad dwa razy tyle biegania niemal zmusiła mnie do poddania się i zakończenia biegu. Nie poddałem się jednak i jakoś dalej dawałem radę – musiałem dać! – choć było naprawdę ciężko, z każdym kilometrem coraz ciężej. Bieg dłużył mi się niemiłosiernie, męczyłem się niesamowicie, jakbym jechał na chrzczonym paliwie – niby do przodu, ale z kłopotami, bo silnik krztusił się, będąc niemal na granicy zgaśnięcia. Najbardziej dały mi w kość podbiegi. Jeszcze kilka pierwszych pokonałem biegiem i to nawet w miarę szybko jak na moje samopoczucie – chyba tylko po to, by je mieć jak najszybciej za sobą – ale gdy w pewnym momencie zacząłem odczuwać ból w achillesie, musiałem zwolnić. Na kolejnym jednak, gdy byłem już niemal przekonany, że znów zerwałem ścięgno, bo tak cholernie mocno zabolało, powiedziałem sobie: dość i przeszedłem do marszu. Sądzę jednak, że i bez bólu w nodze musiałbym się też zatrzymać – byłem aż tak wypompowany! Na szczęście dla mnie okazało się, że to był koniec podbiegów i do końca było już płasko. Co nie znaczy, że łatwiej i przyjemniej. Niby przyspieszyłem, niby ból trochę zelżał, ale czułem te wcześniejsze trudy, oj czułem – nogi miałem jak z waty, oddychałem jak jakiś... napalony małolat, a pot zalewał mi oczy. W końcu jednak ujrzałem upragnioną metę. Zwykle w tym momencie dostaję dodatkowego zapału i przepięknie, a przynajmniej przyzwoicie, finiszuję. Tym razem jednak nie miałem siły i na końcówce wyprzedziło mnie jeszcze kilka osób, które wyglądały jakby bieg nie sprawił im żadnych trudności – na świeżości i z uśmiechami od ucha do ucha. Podejrzewam, że ja z kolei mogłem posłużyć za żywą antyreklamę hasła: bieg to sama frajda i przyjemność ;). Dla mnie to było po prostu o jedną pętlę za dużo – albo wczoraj w Sopocie, albo dziś w Oliwie właśnie. Później, już odpoczywając w domu, czułem się jak... po maratonie, a może jeszcze gorzej. Normalnie wręcz zdychałem, serio! Nad udziałem w przyszłym roku muszę się poważnie zastanowić, a przynajmniej albo wybrać krótszy dystans albo odpowiednio się przygotować, a już na pewno nie brać udziału w innych zawodach dzień wcześniej.
Jednak sama atmosfera przed- i pobiegowa – tu już było wszystko jak rok temu, a nawet jeszcze lepiej. Po prostu rewelacja. Był bogaty pakiet biegowy od sponsora głównego, dr Oetkera, było losowanie nagród, gdzie niemal każdy coś wygrał, była zupka, była kawa, był fantastycznie wykonany drewniany medal dla wszystkich, były przepiękne pucharki dla poszczególnych kategorii i przeogromne – wręcz wazy na zupę ;) – puchary dla zwycięzców w kategorii open. A mieliśmy to wszystko przecież za darmo! Oliwa rulez! :). Całość atmosfery to był wręcz piknik, a osoba prowadząca imprezę ponownie była nie do podrobienia, bo nawijała przez mikrofon aż miło ;). Trzeba jeszcze na koniec dodać, że spotkaliśmy się w niedzielę również z innego ważnego powodu – za każdego uczestnika biegu sponsor zadeklarował określoną kwotę finansową na pomoc dla 19-letniego Kamila, który zachorował na białaczkę.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
marczy
15:26
VaderSWDN
15:09
macius73
14:51
fit_ania
14:32
hajfi1971
14:30
Raffaello conti
14:11
lemo-51
13:55
Ghost Manitou
13:55
pawlo
13:40
kostekmar
13:39
luluazu
13:23
biegacz54
13:03
lukasz_luk
12:45
StaryCop
12:42
waldekstepien@wp.pl
12:38
42.195
12:26
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |