2013-10-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Górska dycha nogami cepra (czytano: 3820 razy)
Dawno mnie nie wymęczył żaden bieg, tak jak to zrobił mój start w ostatnią sobotę. Jego skutki pomału mnie opuszczają, mam nadzieję że na dobre.
12 października odbyła się w Świeradowie, przełożona z sierpniowego kalendarza, górska dycha, zorganizowana przez moich znajomych z klubu Pro-run z Wrocławia, w barwach którego czasem biegam. Jako że termin pokrywał się z innymi atrakcyjnymi imprezami (Sobótczańska Dziesiątka, Przewietrz się na Olimpijskim, dycha w Rudnej k. Lubina), nie wróżyłem jej dużego powodzenia, obawiając się nawet, że przyciągnie zaledwie garstkę przypadkowych pasjonatów biegania. Na moje pytania znajomi odpowiadali że wybierają zdecydowanie Sobótkę. Jechałem więc trochę jako faworyt (w dodatku reprezentowałem klub organizatora), ale nie w smak mi było łatwe zwycięstwo, na co się zanosiło obserwując do końca listę startową. Ale mimo wszystko stres czułem - zawsze czuję, gdy wiem, że w danych zawodach mam szansę na walkę w kategorii open...
Czułem się dobrze przygotowany - ale raczej nie do biegu górskiego... Zrobiłem rekonesans na pętli biegu i poczułem że lekko na pewno nie będzie. Po maratonie wrocławskim wdrożyłem szybkie treningi, czasem po 2 mocne treningi szybkościowe w tygodniu, aby wykorzystać superkompensację i poprawić wyniki na dystansach krótszych, co mi się udało - pobiegłem bardzo dobrze w 2 biegach leśnych (6 i 8 km). Za to nie miałem ostatnio żadnej okazji do górskich treningów, ostatni raz w górach biegałem przy okazji Buffo Crossu w czeskich Teplicach, jeszcze przed maratonem wrocławskim, później wszystkie treningi były płaskie jak stół (nie licząc estakad wschodniej obwodnicy lub sesji podbiegów na Wzgórze Partyzantów)... Tak więc zapoznanie się z terenem przed biegiem nie nastrajało nazbyt optymistycznie do osiągnięcia dobrego czasu, o złamaniu 40 minut można było sobie tylko pomarzyć.
Cały bieg miał się odbyć na pętli ok. 3300 m, powtarzanej 3-krotnie. Początek na promenadzie przed uroczym Domem Zdrojowym. Prawie połowę pętli stanowił podbieg - najpierw zakosami po nierównych błotnistych i kamienistych ścieżkach leśnych, z niewielkim rowem do przeskoczenia i gdzieniegdzie schodkami, następnie po krótkim wypłaszczeniu na łące wspinał się prosto w górę dosyć stromo, by po ok. 500 m najcięższej wspinaczki przejść w szutrowy zbieg. Aby lekko nie było, zbieg raczej nie stanowił wytchnienia - bardzo stromo poprowadzony najpierw szutrem, następnie asfaltem, narażał kolana i stopy na bardzo duże obciążenia - karkołomne zbieganie z próbą ciągłego hamowania żeby nie skręcić nóg mocno dobijało nogi, co poczułem w kolejnych dniach po biegu... Końcówka to wbiegnięcie po schodkach na promenadę i ok. 100 m równego bruku, aż do kolejnej pętli.
Na miejsce przyjechałem z żoną, dzieciaki tym razem nie chciały nam towarzyszyć - wolały zostać z dziadkami. Od razu poszliśmy do biura zawodów, gdzie po wpłaceniu sympatycznego wpisowego - 10 zł (!!!) dostałem pakiet startowy z kosmetykami Tołpy i talonem na wyżywienie w jednym ze świeradowskich hoteli. Cena za ten naprawdę porządny pakiet była tak atrakcyjna, że skusiła również moją żonę, która przyjechała zupełnie nieprzygotowana - nie planowała startować. Dodatkowo urok miejsca i atrakcyjność trasy sprawiły, że skorzystała z oferty sklepów na głównej ulicy i za 40 zł skomponowała „awaryjny” biegowy ekwipunek: tenisówki (!) i spodenki. Koszulkę miała, więc mogła wystartować.
Stopniowo promenada przed Domem Zdrojowym zaczęła się wypełniać uczestnikami, nie sprawdziły się moje obawy zbytniej „kameralności” biegu, szału frekwencyjnego wprawdzie nie było, ale jednak zebrało się 80 osób - skromnie liczyłem na maks. 50. Razem z moją żoną było 8 osób startujących jako zawodnicy Pro-run z Wrocławia. Wśród uczestników dojrzałem kilku „wyjadaczy” górskich, więc zapowiadało się, że poziom imprezy będzie odpowiedni, nie będzie to żaden „FruitRun”. Moja nadzieja na zwycięstwo została w pewnym momencie stłumiona - na starcie zameldował się Darek Kruczkowski ze Szklarskiej Poręby, jeden z czołowych polskich „górali”, pozostało teraz już tylko walczyć o jak najlepszy czas...
Po wspólnej rozgrzewce i kilku przemowach „oficjeli” stanęliśmy w końcu na linii startu i mogliśmy ruszyć. Swoim zwyczajem wskoczyłem na czoło biegu, za mną Darek i kilku mocniejszych uczestników, i w mig oderwaliśmy się od pozostałych biegaczy - na początku nie było to trudne, impet „natarcia” powstrzymały dopiero podbiegi w lesie. Pierwszą część podbiegu pokonaliśmy dosyć mocnym tempem, jednak czułem, że nie pociągnę z przodu za długo i puściłem Darka, który z niezwykłą lekkością pobiegł do przodu. Na razie byłem 2., kawałek za mną napierał mocno - zwłaszcza na stromej części podbiegu - kolejny zawodnik (jak się potem okazało, dobry triatlonista z Jeleniej Góry, Jakub Kulesza), za nim w niewielkiej odległości 2 następnych, nie zrażających się trudną trasą. Na chwilę wyklarowała się 5-osobowa czołówka, z oddalającym się mocno Darkiem Kruczkowskim. Mniej więcej w połowie stromej części podbiegu zaatakował Kuba i wyprzedził mnie, ja z kolei nie miałem sił i nie chciałem na 1 pętli ryzykować szarpania miejsca, więc nie podjąłem od razu kontry. Od kiedy biegam w górach, moją bronią był zawsze bardzo mocny podbieg (urywałem się pogoni), traciłem z kolei na zbiegach, nie umiejąc rozwinąć dużych prędkości - tym razem podbiegi wychodziły mi bardzo słabo, męczyłem się okrutnie (po prostu treningowe braki - nie można dobrze biegać po górach nie biegając w górach)... Tak więc zostałem wyprzedzony i bezsilnie mogłem tylko obserwować ucieczkę kolegi. Spadłem na 3. miejsce, tymczasem za mną napierało mocno 2 zawodników, więc moja pozycja była nadal zagrożona. Po wbiegnięciu na szczyt zaczął się zbieg najpierw szutrową drogą, potem asfaltem. W momencie zmiany nachylenia poczułem bardzo dziwne wrażenie - nagła zmiana intensywności, niby teraz zaczyna się „lżej” - bo z górki, a tętno tak wali jakby miało mi wybić dziurę, płuca za małe żeby skutecznie nabrać powietrza... Musiałem lekko zwolnić aby wyrównać oddech, na szczęście trwało to bardzo krótko i mogłem w końcu przyspieszyć. Zbieg był niesamowity - puściłem nogi w szalonym pędzie nie zważając na ryzyko kontuzji, garmin momentami pokazywał tempo poniżej 3 minut (w sumie 2 razy udało się zrobić 1 km w 3 minuty z maleńkim hakiem, a raz zejść na 2:55), moi rywale zostali daleko w tyle... Znowu stało się inaczej niż zazwyczaj - moją bronią tym razem stał się zbieg (przypuszczam że dzięki mocnym treningom na płaskim miałem sporą moc do szybkiego biegu, organizm potraktował te zawody jak trening interwałowy 3x1,6 km z przerwą w podbiegach). Jeszcze wskoczyć po schodach na promenadę, gdzie stali dopingujący widzowie, szybki rytm do linii pomiaru czasu okrążenia i wbieg na kolejną pętlę. Drugie okrążenie zacząłem podbiegiem w dosyć ślimaczym tempie, dobiegli do mnie i cały czas wisieli na plecach dwaj ścigający mnie zawodnicy, nie widziałem już niestety przed sobą Darka i Kuby, uciekli na dobre. Teraz zacząłem się obawiać, że zostanę wyprzedzony, że stanie się to na podbiegu, wystarczająco daleko z kolei od zbiegu i nie będę już w stanie odzyskać swojej pozycji... Zmobilizowałem się do walki, starając się utrzymywać tempo, w końcu zbieg - walka z oddechem i szaleńczy bieg w dół, pocieszając się że już tylko 1 raz trzeba pobiec pętlę... Ostatnie okrążenie - byłem już tak zmordowany, że ledwo przeskoczyłem rów, a tymczasem pościg znowu wchodził mi na plecy - chłopaki jednak zdecydowanie lepiej podbiegali ode mnie, to co zyskałem zbiegając, traciłem rozrzutnie podczas podbiegania. Wydawało mi się, że zaraz mi rozerwie uda, że wypluję płuca, wyskoczy serce - każde okrążenie pokonywało ok. 170 m różnicy wzniesień na długości trasy ok. 1500 m, z czego 500 m było bardzo strome - jak czytałem przed biegiem o profilu trasy, nie wydawał mi się tak trudny jak w rzeczywistości... W końcu ostatkiem sił, nie przerywając ani na moment biegu, wdarłem się na szczyt odpierając kolejny atak kolegów i zacząłem szybki zbieg - teraz już wiedziałem, że mnie nie dogonią, nie odbiorą 3. miejsca. Na zakrętach upewniałem się, czy jestem bezpieczny, ale nie zwalniałem ani na moment, schody na promenadę pokonałem lotem, po czym sprint na ostatniej prostej i radość ogromna z sukcesu - jestem na podium!!! Czas - 43:30, Kuba przede mną - 43:00, Darek - 41:38. Byłem bardzo zadowolony z rezultatu, tuż po mnie, zaledwie 10 s wpadł kolejny zawodnik - znakomity Edward Baczewski z Wałbrzycha (który niedawno wyprzedził mnie w biegu na Wielką Sowę, ale tuż przed metą ostrym sprintem odebrałem mu pozycję i 3. miejsce w Mistrzostwach Dolnego Śląska), chwilę po nim ostatni z piątki, najmłodszy - Piotr Skowron. Oglądając później czasy poszczególnych okrążeń mogłem się cieszyć, że bieg miał ich tylko 3 - pan Edward każde z okrążeń, oprócz pierwszego, przebiegł szybciej ode mnie, realnie więc zagrażał mojej pozycji. Dawno nie miałem takiego biegu, gdzie będąc faworytem musiałem ostro walczyć o utrzymanie 3. miejsca, zazwyczaj na biegach lokalnych uciekałem w czołówce i dalej rozgrywaliśmy między sobą pojedynki.
Po dobiegnięciu na metę i krótkim ochłonięciu, pobrałem medal oraz wodę i ruszyłem w przeciwną stronę po żonę. Kończyła akurat 2 okrążenie i pozostała jej ostatnia pętla, na którą nie miała już sił. Biegła już prawie godzinę, zaczęły się skurcze w nogach, więc na podbiegu przeszła do marszu. Starałem się zachęcać do biegu, a zwłaszcza utrzymania pozycji - z tyłu biegła jeszcze 1 dziewczyna, myśleliśmy że już ostatnia. Po ciężkim podejściu - o biegu nie było raczej już mowy - zaczęliśmy zbieg, żona dawała radę na asfalcie mimo biegu w tenisówkach - bałem się że stłucze sobie stopy albo uszkodzi kolana. Tuż przed metą, na schodach na promenadę pojawił się silny skurcz i Kasia upadła na stopnie, nie mogąc zrobić kroku. Z tyłu nadbiegała dziewczyna, która na zbiegu została jakieś 100 m za nami, ale Kasia nie była w stanie ruszać nogami, w końcu jakimś ogromnym wysiłkiem ruszyła, promenadę pokonała „nożycując” i nie dała sobie odebrać lokaty - ostatecznie była 76. z czasem 1:21:43, a bieg ukończyło 80 osób.
Po biegu mogliśmy sobie wszyscy pogratulować i pogadać o trasie - jak ciężka była. Darek Kruczkowski stwierdził wprost, że nie będzie już tu biegał, jeśli nie poprowadzą inaczej zbiegu - tak jak jest teraz zbytnio naraża nogi nas zbyteczne przeciążenia. Wszyscy zgodnie orzekli, że bieg był niesamowicie trudny. Trudy biegu na szczęście zostały wspaniale nagrodzone - za zajęcie 3. miejsca w open otrzymałem torbę z dużą ilością kosmetyków Tołpy - skorzystała na tym cała moja rodzina (wartość tych kosmetyków wraz z zawartością z naszych pakietów startowych to lekko licząc z 300 zł), i nie były to wątpliwej jakości kremy o bardzo krótkiej przydatności do użycia, jakimi na kilku imprezach raczył nas Men’s Lab... Po ceremonii nagradzania odbyło się losowanie, ale tym razem nie mieliśmy szczęścia i ani tablet, ani pobyt w hotelu nie stały się nasze... Udaliśmy się więc na posiłek regeneracyjny w hotelu, oddalonym ok. 1,5-2 km od Domu Zdrojowego. Po przebyciu 4-5 km w końcu tam dotarliśmy (zmyliły nas tablice, mające ułatwić przemieszczanie się), uczestnicy pomału opuszczali już hotel. Posiłek był wydawany na zewnątrz, na szczęście pogoda była odpowiednia. Dostaliśmy całkiem dobre jedzenie - ryż z sosem śmietanowym z kurczaka i chińskich grzybów, na przekąskę grzanki z masłem czosnkowym. Dodatkowo mogliśmy skorzystać z całkiem sporej dokładki - przygotowali posiłek dla dwukrotnie liczniejszej rzeszy uczestników. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy ze znajomymi i wróciliśmy pod Dom Zdrojowy, gdzie zaparkowaliśmy. Jeszcze kawa i szarlotka w fajnej knajpce w Domu Zdrojowym i powrót do dziadków, gdzie czekały stęsknione dzieciaki...
A następnego dnia...
Ból w nogach, całkowity brak sił, sprężystości. Po wyjściu z auta czułem się jak robot. W poniedziałek to samo, do tego odrętwienie, ból tyłka, bóle mięśni grzbietowych i brzusznych. Bóle zaczęły mijać we wtorek, starałem się je rozbijać lekką gimnastyką z rozciąganiem. Ale zmęczenie było potworne. Chyba nawet maraton wrocławski tak mnie ostatnio nie zmęczył mięśniowo... Zakładałem, że biegać będę dopiero w środę, aby delikatnie przywrócić sprawność. Zacząłem od delikatnego rozbiegania - ok. 10 km w 1 zakresie (tempo ok. 4:30/km). Na początku czułem nieprzyjemny ból pod prawym kolanem (z tyłu) i takie jakby prądy promieniujące na prawą łydkę - miałem wrażenie, że nie ustoję na tej nodze. W miarę rozbiegania bóle zaczęły zanikać i mogłem nieco podkręcać tempo (choć starałem się nie biec za szybko - miało być spokojnie, na wyczucie luzu). Rozbieganie się udało, czułem zmęczenie, ale nie było tragedii. Następnego dnia spróbowałem już szybciej - najpierw 2 km spokojnie, potem od razu przejście - 5 km w tempie poniżej 4:00, zróżnicowany teren (starałem się wybierać nierówności, piach, podbiegi na wały, trawniki), następnie 5 km spokojnie - i tutaj poczułem niesamowity relaks... Biegłem w zasadzie w 2 zakresie, a czułem, jakby mi stawy ktoś nasmarował... Pod koniec jeszcze 5 żwawych przebieżek i chyba mogę śmiało patrzeć na niedzielny start w lubińskiej dyszce.
Wnioski...
Biegi górskie fajne są. Wciągają, są inne niż płaskie dystanse. Ta różnorodność przebiegu trasy, konieczność stosowania różnego rodzaju kroków, zmiana rytmu. Są bardzo siłowe (podbieg), ale również szybkościowe (zbieg), wymagają niesamowitej wytrzymałości. Za każdym razem gdy biegnę, atakują mnie myśli, że to nie dla mnie, że za trudne, ale udaje się je przegnać. Kontakt z przyrodą, niesamowite krajobrazy, a wewnątrz siebie satysfakcja ze zmagań z samym sobą oraz otoczeniem - to są niektóre atuty górskich imprez. Fajna jest też ich kameralność, oraz to, że większość uczestników to nie są przypadkowe osoby, które przyszły sobie pobiegać, bo to modne. Każdy bieg górski daje mi znacznie większą satysfakcję z udziału, wrzyna się głęboko w pamięć.
W tym roku byłem już na kilku górskich biegach, sporo też trenowałem w górach przed maratonami w Krakowie i Wrocławiu. W przyszłym roku chcę częściej biegać w górach, kosztem imprez „płaskich”. Dlatego np. rezygnuję z udziału w 2 Nocnym Półmaratonie Wrocławskim na rzecz Biegu na Wielką Sowę (który w 2014 roku zyskał rangę Mistrzostw Europy) - oba biegi 14.06.2014. I częściej planuję polować na biegi górskie w Czechach - tanio, sympatycznie, bezpretensjonalnie - ale trzeba ostro walczyć, południowi sąsiedzi są w tej dziedzinie potęgą...
Jest tylko jedna wada biegów górskich. Aby biegać dobrze, trzeba trenować w górach, a tego niestety nie mogę sobie zapewnić codziennie...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu grzes_u (2013-10-18,13:16): Benek, ja też w tym roku trochę się przekierowałem na biegi górskie, ale raczje dłuższe:) I są niesamowite. W przyszłym roku będzie tego dużo więcej. Chętnie coś bym u Czechów w górkach też pobiegał - jest gdzieś jakiś kalendarz???
|