Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
257 / 475


2013-10-06

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
CRSS Górska Połówka, czyli nie wchodzi się dwa razy… do tego samego lasu :) (czytano: 397 razy)

 

Bardzo dawno temu pewien niezwykle mądry gość, Heraklit z Efezu stwierdził, że "nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki". Co prawda wiele ludzi myli sens tej wypowiedzi, sądząc, że chodzi tu o to, żeby powtórnie nie popełniać tego samego błędu, a tak naprawdę gościu miał na myśli coś zupełnie innego (odsyłam do stosownej strony z wytłumaczeniem: http://obcyjezykpolski.strefa.pl/?md=archive&id=294), ale akurat dla moich potrzeb pozwolę sobie zastosować porównanie, które najczęściej – choć ponownie powtórzę: błędnie! – jest stosowane, bo pasuje ono do sytuacji, którą chcę opisać, jak ulał. A żeby już w całości oddać charakter tego, co czekało na mnie i działo się w niedzielę, powinienem raczej napisać, że "nie wchodzi się dwa razy... do tego samego lasu" :).
Poprzednie zawody organizowane przez KasiArki (swoją drogą, początkowo sądziłem, że to grupa zrzeszająca same... kobiety – sorki, ale nazwa jest niejednoznaczna), mające miejsce w wakacje, wspominam... hmm... z bardzo mieszanymi uczuciami Były tam euforia, zwątpienie, złość, wściekłość, ale już po wszystkim wielka radocha. Ale i tak to wszystko przebiły ból i zmęczenie. Ten bieg naprawdę dał mi w kość i długo go potem jeszcze wspominałem. Żeby się nie powtarzać – bliższe szczegóły tutaj: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44%22).
Każdy normalny człowiek, mający w pamięci to, co działo się w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym w wakacje, poważnie zastanowiłby się nad powtórnym udziałem w podobnej imprezie. A jeśli dodać do tego, że organizatorzy ostrzegli, że ma być... jeszcze trudniej niż za pierwszym razem – z pewnością popukałby się w czoło i dałby sobie spokój, wybierając w zamian coś bardziej spokojnego, np. zabawy ze wściekłym psem :). Ale już nie raz i nie dwa dawałem przykład, że biegacze są nieźle trzepnięci i że stuprocentowo zaliczam się do tego grona. Po prostu musiałem tu być, nieważne co by się działo i jakbym się czuł. A żeby było śmieszniej – moje samopoczucie faktycznie nie było rewelacyjne. Byłem mocno przeziębiony, z ostrym zapaleniem gardła, przez co brzmiałem jak zdarta płyta. W dodatku ledwie dzień wcześniej śmigałem przecież w Straszynie-Juszkowie, więc absolutnie nie miałem – tak potrzebnej przecież na tej trudnej trasie – świeżości. I do pełnego kompletu był jeszcze jeden powód, żeby być może powinienem sobie to bieganie odpuścić. Od jakiegoś czasu znów miałem problemy ze ścięgnem Achillesa, największe przy bieganiu po większych górkach, a lekarz przy jednej z wizyt stwierdził, że lepiej byłoby dla mnie odpuścić sobie intensywniejsze bieganie, szczególnie przełajowe, bo wówczas ścięgno najbardziej to odczuje. Oczywiście wziąłem sobie słowa lekarza głęboko do serca, ale... tylko do niedzielnego startu. Czy wspominałem już, że jestem nienormalny? :)
A już na poważnie – wiedząc, co mnie ma czekać i że faktycznie mogę mieć problemy na trasie, tym razem postanowiłem zaasekurować się kijkami, więc pożyczyłem takowe od znajomego. No i oczywiście miało nie być biegania na maksa, żadnego katowania się, żadnych wariactw, trzeba było wziąć pod rozwagę mój stan zdrowia oraz moją nogę. I bez tego zapowiadało się na naprawdę ciężką przeprawę. I faktycznie tak było.
Słowa organizatorów co do trudności trasy nie były przesadzone, przynajmniej na początku. Kilkaset metrów startu honorowego, delikatnie acz ciągle pod górkę, a potem po wbiegnięciu do lasu od razu baaaaaaardzo ostry podbieg. Podobnie było w lipcu, ale tym razem nie zaskoczyło mnie to, bo wiedziałem, czego się mogę spodziewać. Poprzednio na te wszystkie górki, przynajmniej do któregoś tam kilometra, wbiegałem, a tym razem od razu z tego zrezygnowałem i tylko szybkim marszem wchodziłem na szczyt. Po pierwsze bałem się o nogę, a po drugie naprawdę ciężko mi się oddychało, przeziębienie robiło swoje. Już po tym pierwszym podejściu czułem się wypompowany, a nos był całkiem zapchany. No i faktycznie, wchodząc na górę ścięgno swędziało i kłuło, przy schodzeniu również odczuwałem lekki dyskomfort. Kijki bardzo mi tutaj pomogły, ułatwiając te wszystkie trudne wejścia, przede wszystkim skutecznie odciążając ścięgno – podejrzewam, że bez nich na którymś tam podejściu nie dałbym rady już iść/biec/maszerować, nie sycząc jednocześnie z bólu. Z zejściami już było znacznie gorzej, ale nie z powodów fizycznych, ale... braku prędkości. Ja już tak mam, że przy schodzeniu zwalniam tak, że chyba ślimak miałby szansę mnie wyprzedzić, a przynajmniej trzymałby równy dystans :). Wszyscy inni z tych wszystkich górek zbiegali jak po płaskim, a ja powolutku, ostrożnie kroczek po kroczku, schodziłem w dół. A że tych zbiegów było sporo, to trochę czasu na nich straciłem. Na szczęście pomiędzy górkami było też trochę odcinków płaskich (w przeciwieństwie do pierwszej edycji, gdzie po jednym stromym podejściu czekało już następne, zwykle... jeszcze większe), więc tutaj wyrównywałem straty. I tak było na zmianę. Tak się wczułem w to wszystko, że nie zauważyłem punktu odżywczego w połowie okrążenia – dopiero później na zdjęciach zauważyłem, że w ogóle taki był :). Ogółem całość wychodziła w miarę przyzwoita, choć nie były to oszałamiające prędkości. Na pewno jednak – wbrew wcześniejszym zapowiedziom – było łatwiej niż w pierwszej edycji, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Ostatnie 3km to już naprawdę łatwizna, bo tu już w większości było płasko, a potem nawet z górki, więc tu w końcu mogłem się rozpędzić – i to było to uczucie, na które z utęsknieniem czekałem. Ja jednak zdecydowanie jestem entuzjastą biegania po równym terenie! W końcu wybiegam z lasu, dokładnie na wprost mojej działki, a tam czekają moi rodzice, ale nie z dopingiem i oklaskami, a z... ochrzanem. "Miałeś nie biegać z chorym gardłem, już my sobie potem porozmawiamy" :). Uśmiecham się, wręcz szczerze zęby. Nienormalny, pamiętacie? Oczywiście później żadnej rozmowy nie było, w końcu jestem już dorosły, co więcej - nawet były gratulacje :). Jeszcze kilkaset metrów bieg asfaltem w dół, tu już zasuwam i wyprzedzam kilka osób, które na wcześniejszych górkach mijały mnie bez problemu. Przebiegam koło kuźni wodnej, gdzie akurat odbywał się zjazd zabytkowych samochodów, ale nie mam czasu podziwiać wypasionych maszyn, bo pędzę na całego, a przynajmniej na tyle, ile mam sił w nogach. W końcu widać punkt odżywczy, zwiastujący zakończenie jednej pętli, czyli połowy dystansu. Pora na szybkie podsumowanie i jeszcze szybszą decyzję. Zacząć drugie okrążenie czy jednak już teraz zakończyć bieg? Trochę tak chyba nie wypada. Jednak moja nóżka mocno odczuła te wszystkie górki, więc postanowiłem, że drugiej pętli nie będę zaliczał, bo jednak zdrowie jest ważniejsze i lepiej nie kusić losu. Potem co prawda – gdy kolejni biegacze zaczynali kolejne okrążenie, a później zmęczeni, ale uradowani je kończyli – przez moment przyszedł żal, że jednak nie zdecydowałem się podjąć próby, ale trwało to tylko chwilę. Cieszyłem się, że wziąłem udział choćby częściowo w tej wspaniałej imprezie, bo przecież na zdrowy rozum powinienem był zostać w domu, kurując się w łóżku. Jeszcze po samym biegu czułem się trochę osłabiony, nos i zatoki bolały oraz kaszlałem raz po raz, ale już dzień później czułem się... wyśmienicie, przynajmniej w nogach nie odczuwałem żadnego bólu, żadnego zmęczenia, żadnych zakwasów. Może dlatego, że mimo wszystko całą trasę pokonałem spokojnie, że na górki nie wbiegałem, a wchodziłem. I jak wspominałem wcześniej – trasa jednak chyba była łatwiejsza. Może to też dlatego, że od początku mieliśmy trudniejszą część, a potem już było łatwiej, ale może to tylko moje odczucie, bo przecież stawiłem jej czoła tylko w połowie. Nie wiem, jakbym reagował na te kolejne górki, czy nie miałbym już w pewnym momencie dość. Pewnie tak. I szczerze podziwiam tych kilkunastu śmiałków, co zdecydowali się zaliczyć maraton. Szacunek, terminatorzy!
Kolejne przełajowo-górskie bieganie za mną. I po raz kolejny nie czuję się do końca usatysfakcjonowany. Poprzednio przeżyłem szok, że bieganie potrafi być tak ciężkie i bolesne. Teraz też nie było to tak do końca prawdziwe ściganie. Co prawda, wiem, że ze względu na wszystkie okoliczności dałem z siebie dużo, ale jednocześnie trochę się ograniczałem i asekurowałem, stąd mam pewien niedosyt. Zespół KasiArek już zapowiedział, że szykuje następną podobną imprezę, tym razem... zimą. I już nie mogę się na nią doczekać, może w końcu tym razem będę w pełni zadowolony? Jak mówi inne znane powiedzenie: "do trzech razy sztuka"!

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
akaen
11:27
jaro kociewie
11:18
Arasvolvo
11:07
marczy
11:03
Admin
10:43
rlebioda
10:42
uro69
10:41
Bartuś
10:31
Gapiński Łukasz
10:27
arturM
09:59
dejwid13
09:58
Wojciech
09:57
smszpyrka
09:43
Gaśnica
09:40
bobparis
09:37
marcoair
09:32
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |