2013-10-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| III Bieg Doliną Raduni (Straszyn-Juszkowo), czyli ja wiedziałem, że tak będzie :). (czytano: 348 razy)
Uwielbiam podejmować decyzję co do udziału w zawodach dosłownie na ostatnią chwilę. Tak było z tym biegiem. Szykując się w piątek wieczorem do spania doszedłem do wniosku, że ostatnio długo rano sypiam, a potem za każdym razem żałuję, że łatwo marnuję piękne przedpołudnia, tak więc tym razem postanowiłem się zmobilizować i wstać znacznie wcześniej niż przez ostatnie dni. A pomóc mi w tym miał udział w zawodach. Przeglądając zawody w kalendarzu biegów, wstępnie planowałem pojawić się na gdańskim Parkrunie, ale ostatecznie wylądowałem w... Straszynie na Jesiennym III Biegu Doliną Raduni. Wiadomo: na miejsce startu było znacznie dalej, to i pobudka miała być znacznie wcześniejsza :). Poza tym Parkrun mam co tydzień, a w Straszynie nigdy jeszcze nie biegałem. Poza tym będąc dzieckiem często tam bywałem u rodziny, a już z kolei z Juszkowem, gdzie mieściła się meta, miałem naprawdę liczne wspomnienia – była to więc też niejako podróż lekko sentymentalna :).
Poranna pobudka przekonała mnie, że przez ostatnie dni chyba za bardzo przyzwyczaiłem organizm do dłuższego wylegiwania się w łóżku, bo wstałem bardzo niewyspany, w dodatku z kiepskim samopoczuciem, bo z lekkim przeziębieniem i zapaleniem gardła, które dokuczały mi już od jakiegoś czasu. Na zdrowy rozum powinienem zostać w łóżku i dać sobie spokój. Jednak nałóg biegania po raz kolejny okazał się silniejszy, ale cytując pewnego klasyka: "ja wiedziałem, że tak będzie" :).
Gdy w końcu dotarłem ma miejsce startu, spotkało mnie miłe zaskoczenie, gdy uzmysłowiłem sobie, że ja już tu kiedyś byłem, mało tego: nawet raz biegałem! Ponad trzy lata temu kolega z naszej grupy biegowej w tym samym dokładnie miejscu zorganizował start kameralnego biegu na orientację po najbliższej okolicy. Ha, lubię takie niespodzianki! Swoją drogą: dobrze byłoby powrócić do takich imprez, bo to świetna zabawa.
Przed startem miałem trochę problemów z zostawieniem plecaka z ciuchami w depozycie. Początkowo w ogóle go nie przewidziano, ale ostatecznie można było zostawić rzeczy w autobusie, który będzie czekał na mecie w Juszkowie. Uff, kamień spadł mi z serca, bo myślałem, że będę musiał biec z plecakiem na plecach. Co prawda, nie byłoby to dla mnie problemem, ale zawsze jest to jakieś nieudogodnienie. Żeby jednak nie było tak łatwo, okazało się, że autobus stał kilkaset metrów od miejsca startu, na… szczycie dosyć stromego wzniesienia. Musiałem więc drałować pod tą górę, a tam kierowca mówi, że oczywiście będzie jechał do Juszkowa, ale… znacznie później niż my będziemy na mecie. Nie uśmiechało mi się czekanie spoconym na suche ciuchy, tym bardziej, że byłem przeziębiony, więc plecaka nie zostawiłem, ale od razu zasygnalizowałem organizatorowi problem. Ten wielce zdziwiony skontaktował się z kierowcą, po czym zakomunikował, żeby się nie martwic, bo autobus jednak rusza od razu po starcie, więc w Juszkowie będzie przed wszystkimi zawodnikami. No to ja z powrotem wbijam się na górę, w nogach mocno odczuwając te podejście. Trochę mocy tam zostawiłem, ale nic to – czeka mnie przecież tylko 5km (w końcu wyszło 5.1km), więc nie powinno być źle. Okazało się jednak, że później też już nie było łatwiej. Pierwszy problem to… liczne dzieciaki, które też startowały w biegu. Większość z nich oczywiście ruszyła na tzw. hurrra, by po kilkuset metrach zwolnić, często już do marszu, skutecznie tarasując, i tak już wąską samą w sobie, drogę. A ta w początkowej fazie była dodatkowo wymagająca, bo leśna i przełajowa, z lekkimi podbiegami i zbiegami. Stąd ten początek wyszedł kiepski. Później, gdy już wybiegliśmy z lasku na drogę asfaltową zrobiło się co prawda trochę luźniej, ale nadal nie było mi wcale łatwiej. Zorientowałem się, że ja w ogóle nie mam powera, że mogę biec tylko do pewnego tempa, a potem następowała blokada i zwyczajnie nie dawałem rady bardziej przyspieszyć. I przeszkodą wcale nie były wciąż liczne podbiegi, bo na zbiegach – gdzie przecież powinienem grzać na maksa – miałem to samo. Przez całą trasę męczyłem się niesamowicie. A już na 4km dobił mnie kompletnie … zbieg po schodach – co prawda średnio długi, ale niezbyt stromy. Tam wyprzedziło mnie dobre dziesięć osób, które nie zważając na nic na łeb, na szyję pokonywały w pełnym pędzie po 3-4 stopnie naraz, a ja ostrożnie stawiałem każdy krok, niemal przechodząc do marszu. Potem co prawda na osłodę był w miarę miły odcinek brzegiem jeziorka z naprawdę fajnym widoczkiem, ale dla zachowania równowagi za chwilę czekał ciężki finisz pod górkę. A przynajmniej sądziłem, że to już finisz, bo zmylił mnie widniejący na szczycie napis meta, a okazało się, że trzeba było jeszcze zrobić kółeczko po stadionie i dopiero kończył się bieg. To już dobiło mnie kompletnie. Jakoś jednak udało się w miarę przyzwoicie ukończyć zmagania, choć nie było tak miło, lekko i przyjemnie, co widać dobitnie na zdjęciu z przekraczania linii mety :). A i końcowy czas 24:07 ze średnim tempem 4:44 także był dowodem, że ten bieg był dla mnie ciężkim doświadczeniem i żadnym usprawiedliwieniem było dla mnie złe samopoczucie, bo już nieraz biegałem znacznie szybciej, będąc nie do końca zdrowy. A tu byłem naprawdę wypompowany na maksa i długo dochodziłem do siebie. Potem jednak rodzinna atmosfera całej imprezy, medal, koszulka, losowanie drobnych fantów, zupka, kiełbaska i herbatka – to wszystko razem bardzo poprawiło mi nastrój. To była naprawdę fajna impreza, ale myślę jednak, że następnym razem zwyczajnie... pozostanę dłużej w łóżku :). Choć znając życie z pewnością kiedyś – i tu także pozwolę sobie sparafrazować klasyczne zdanie – "I’ll be back to Straszyn" :).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |