2013-09-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mama biega (czytano: 918 razy)
To był zakręcony dzień!
Ze względu na przeziębienie odpuściłem sobie ściganie w Grójcu, ale z samych zawodów nie zrezygnowałem. Mało tego - żeby mój start miał jakiś „głębszy” sens – umówiłem się, że pobiegnę tam razem z moją mamą w jej tempie i pomogę złamać, albo przynajmniej zbliżyć się do poziomu 60 min na dystansie 10. km.
Mama debiutowała w zawodach biegowych w kwietniu tego roku (na swoje 60-te urodziny dostała ode mnie pakiet startowy i tak to się zaczęło). Od tamtego czasu regularnie, raz w miesiącu startuje w jakimś biegu, ale najlepszy wynik: 1:03:28 nabiegała właśnie w debiucie.
W dniu grójeckiej imprezy, w „moim” parku odbywały się również testy butów biegowych. Swoją drogą – ciekawa inicjatywa jednego z czołowych producentów. Początek testów zaplanowany był na 11.00 (i miał potrwać 2 godziny). Grójec startował o 14:30. Trochę się obawiałem, że nie zdążę na zawody, ale postanowiłem zaryzykować i wziąć udział w testach. Testy miały charakter treningu połączonego z możliwością sprawdzenia różnych modeli. Dostępne były buty trailowe, startowe, ze wsparciem, bez wsparcia. Biegaliśmy po trawie i po asfalcie, po górkach i po płaskim.
Było fajnie, ale niestety trochę się przeciągnęło… O 13:20 urwałem się, nie czekając do końca treningu.
Do Grójca dojechaliśmy o 14:15. Kilka minut upłynęło na poszukiwaniu biura zawodów i miejsca do parkowania, a kilka kolejnych na dotarcie (a konkretnie dobiegnięcie) do biura. Gdy byliśmy na miejscu okazało się, że w biurze nie ma już biura ;) No tak, przecież do startu zostały zaledwie 3 minuty. Na szczęście trafiliśmy na bardzo sympatyczne i wyrozumiałe panie, które wydały nam jakieś chipy, które akurat były pod ręką (na odszukanie naszych nie było już szans), pomogły przypiąć numery i pokazały, gdzie jest linia startu – a do niej było jeszcze ze 150 m. Gdy wybiegliśmy z biura – wyścig właśnie startował. W sprinterskim tempie popędziliśmy na start. Do bramki startowej dobiegliśmy ponad 40 s po strzale startera (szkoda, że rejestrowany był tylko czas brutto).
Od samego początku mama „rzuciła się” do odrabiania straty. Wyrwała dziarsko do przodu goniąc peleton co sił w nogach. Ale od czego moje doświadczenie… ;) Ostudziłem jej zapęd, przypomniałem, że nasza współpraca polega na tym, że ona ma biec cały czas za mną i ustabilizowałem tempo na nieco powyżej 6 min/km.
Dystans do ostatnich zawodników z peletonu powoli, ale systematycznie malał. Po pierwszym kilometrze nie mieliśmy już ostatniego miejsca :) i mimo, że nie daliśmy rady utrzymać się w początkowym tempie – stopniowo „łykaliśmy” kolejnych zawodników. Bieg rozgrywany był na 5. pętlach. Za każdym razem, gdy przebiegaliśmy przez strefę mety, spiker relacjonujący wydarzenia na trasie był lekko skonfundowany: widział przed sobą kobietę, a w rozpisce miał faceta (to dla tego, że nie mieliśmy swoich numerów – mea culpa!). Szkoda, bo fajnie komentował i nawet zorientował się, że ktoś tu dla kogoś robi za pace makera ;)
Nie udało się złamać 60 min, ale życiówkę zrobiliśmy: 1:01:17 wg mojego zegarka (1:01:58 brutto). Jako, że w kategorii K-60 nie mieliśmy konkurencji – wybiegaliśmy sobie 1. miejsce. I znowu szkoda, że przez tę spóźnioną rejestrację nie było podium – mea maxima culpa! (dopiero po zawodach, wyprostowaliśmy ten temat z Organizatorem i mama dostała puchar i super nagrodę – karton soku jabłkowego (Grójec jabłkami stoi ;) Najlepsze jest jednak to, że mama cały czas dopytuje mnie o kolejne zawody. Chce startować… Trochę gorzej jest z treningami – po prostu od czasu do czasu wychodzi pobiegać sobie. Staram się podpowiadać jej jak powinny wyglądać treningi: że interwały, przebieżki i inne takie – ale na razie nie wie o czym ja do niej rozmawiam i widać trochę się tego boi. Ale… kropla drąży skałę!
Ogromnie podobała mi się ta impreza. Teraz muszę wyszukać jakiś zawodów na październik i o ile nie będą kolidowały z moimi treningami, to ponownie przymierzę się do złamania 60 min (tym razem już się nie spóźnię).
PS. W tym całym pośpiechu nie wyłączyłem świateł w samochodzie i po skończonej imprezie okazało się, że akumulator jest padnięty. Na koniec musieliśmy jeszcze czekać na pomoc drogową… Dzień zakręcony, ale udany :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |