2013-09-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Triatlon część praktyczna (czytano: 692 razy)
Bilans otwarcia
Biegam od kwietnia 2004 roku. Czasem więcej, czasem mniej, ale uważam, ze kilometry pozostają w organizmie. Ten rok biegowo przedstawia się następująco (w kilometrach): kwiecień 230, maj 223, czerwiec 201, lipiec 134, sierpień 161. Moim rowerem jest góral, Trek 4500, kupiony dwanaście lat temu. W czerwcu nie jeździłem w ogóle, w lipcu spędziłem na nim 17 godzin 19 minut, w sierpniu 11:32. Od 27 lipca do 31 sierpnia wypływałem 14 godzin 10 minut. Od 10 czerwca do trzeciego tygodnia lipca dużo grałem w tenisa, średnio można przyjąć cztery razy w tygodniu od półtorej do dwóch godzin. Wagi nie podam, BMI od marca stabilne, w granicach 26 – 26,5. Pod koniec lipca przebiegłem dychę w Lęborku w niecałe 47 minut, 15-go sierpnia wziąłem udział w Maratonie Solidarności, przebiegłem go bez przygód spokojnym, równym tempem w niecałe 3:54 (dlatego uważam, że kilometry w organizmie pozostają). Trenowałem pływanie sześć lat w szkole podstawowej, to też we mnie pozostało, kiedy pójdę na krótki basen po kilku czy kilkunastomiesięcznej absencji pływackiej zrobię 1500 metrów bez przerwy w około 27 minut (plus minus minuta). Ten rok, patrząc obiektywnie, jeśli chodzi o ilość ruchu, jest jednym z gorszych w ostatnich latach. Ostatnie dwa tygodnie sierpnia były odpoczynkowe, w pierwszym miałem paskudne przeziębienie, w drugim prawdę mówiąc nie chciało mi się specjalnie wychodzić z domu.
Logistyka
Połówka robiona samemu oznaczała, że mogę sobie wybrać dowolną trasę, taką jaką chcę. W grę wchodziły dwie trasy pływackie, zatoka w Gdyni koło restauracji Barracuda pod koniec bulwaru albo jezioro Zawiat. Zdecydowałem się na ten drugi wariant, ponieważ nie chciałem się kręcić w kółko, a z Gdyni musiałbym jakoś wyjechać. Zaplanowałem sobie trasę po Szwajcarii Kaszubskiej, na Wejherowo, Szemud, Strzepcz, Kartuzy, Przodkowo, Kielno, Koleczkowo i powrót do Gdyni. Wykorzystałem swojego Geonauta 500, zaplanowałem trasę przy pomocy MapMyRun i wgrałem plik gpx do urządzenia. Bieganie zaplanowałem koło domu, po mojej zwykłej trasie. Pierwsza strefa zmian była zaplanowana nad jeziorem, druga w domu. Założyłem, że trasa nie może być krótsza niż przepisowe 1900 metrów pływania, 90 km jazdy na rowerze i 21,1 km biegu. Zawiat ma nieco ponad 500 metrów, więc założyłem że popłynę dwukrotnie tam i z powrotem. Trasa rowerowa na MapMyRun miała mieć około 93 km, po wgraniu Geonaute pokazał 90,5. Biegowo najpierw mam podbieg, długość około 1700 metrów, potem trasa biegnie mniej więcej po płaskim, standardowa pętla ma 10 km.
Oczywiście nad Zawiat musiałem dojechać, założyłem że zrobię to rowerem, ale nie będę wliczał tego odcinka do jazdy. W końcu na linię startu na prawdziwych zawodach też trzeba jakoś dotrzeć. Moją odżywką było półtora litra rozrobionego kisielu, w butelce w koszyku rowerowym. Miałem też swojego Timexa jako stoper do pomiaru czasu.
Założenia czasowe – tak, miałem swoje. Odnośnie biegania - zakładałem, że nawet zmęczony po wysiłku powinienem dać radę zrobić to w około 2 godziny z małym haczkiem. Pływanie to jakieś 40 minut, rower – no cóż, Kaszuby są pofałdowane, ale założyłem, że w cztery godziny powinienem dać radę dojechać do domu. Plus kilkanaście minut na strefy zmian, w sumie myślałem, że powinienem się zmieścić w siedmiu godzinach.
O moim zamiarze nikt nie wiedział, nikt nie miał mi towarzyszyć. Dawało to pewne plusy, jak na przykład elastyczność na trasie, możliwość rezygnacji po cichu, gdyby moje sceptyczne ja miało jednak rację, a moja ocena realności zrobienia tego dystansu z marszu była zbyt optymistyczna. Z drugiej strony osoba obok dawałaby komfort i wsparcie, brak był wyzwaniem dla psyche.
No cóż, zdecydowanie jestem za stary na zrobienie wydarzenia na fejsie, jechanie ze smartfonem i umożliwienie znajomym bycia ze mną „w kontakcie” i „na bieżąco". Racja, byłoby trudno, ja przecież nawet nie mam smartfona.
Wykonanie
Po sobocie trochę bolały mnie jeszcze ramiona. Rano zjadłem jogurt z muesli, dżemem i miodem, parę kawałków upieczonego w sobotę chleba (również ze słodkościami), wypiłem kawę, w ostatniej chwili zdecydowałem się zabrać jeszcze kurtkę. Na szczęście, bo w niedzielę wiatr trochę dokazywał. Wyruszyłem z domu koło wpół do dziesiątej. Początkowo chciałem wystartować z pływaniem koło dziewiątej, ale zamarudziłem. Dobrze, że nigdzie mi się nie spieszyło. Nad jezioro dotarłem w niecałe 50 minut, droga ma 16 kilometrów, dwa podjazdy, jeden zjazd. Nad Zawiatem było puściutko, parę osób szykowało się do nurkowania kawałek dalej i tyle. Kąpieliska i ratownika już nie było, ciekawe czy w sobotę jeszcze urzędowali? Pewnie tak.
Wystartowałem oficjalnie koło 10:30. Rower został przypięty obok, szorty i buty zostały na pomoście, Timex na ręku, Geonaute schowany w rowerze. Wiatr tworzył krótką, niezbyt przyjemną falę, w jedną stronę płynęło się nieco trudniej, w drugą zaś całkiem komfortowo. Woda była wręcz bajeczna, dawno pod koniec sierpnia nie było tak ciepłej wody w jeziorze i w morzu jak w tym roku. Nie spodziewałem się tego. Płynąłem jak często to robię w koszulce.
Podczas drugiego kółka niebo się zachmurzyło. Przyznam się, że podczas pływania bardzo boję się burzy i piorunów. Kiedy niebo zasnuwają ciemne chmury zaczynam czuć się bardzo niekomfortowo. Na szczęście wiatr wyczyniał cuda, najpierw chmury zebrał, potem je nieco rozproszył. Podczas pierwszego kółka na pomoście widziałem jakieś trzy osoby, na koniec drugiego nie było już tam nikogo, pogoda je wypłoszyła. Pływanie zostało ukończone w 41"53".
Pierwsza strefa zmian zabrała mi znacznie więcej czasu, niż sądziłem. Odpiąłem rower, wyjąłem urządzenie, żeby szukało satelity, skorzystałem z tego, że nie było ludzi żeby zdjąć slipy pływackie i założyć same szorty, spokojnie założyłem skarpetki i buty. Wybrałem opcję na urządzeniu dotyczącą trasy i tutaj popełniłem błąd. Geonaute daje możliwość treningu albo po zadanej trasie, albo jako challenge. Wybrałem tę drugą opcję bo przegapiłem tę pierwszą, zresztą nie pomyślałem, że to będzie miało jakieś znaczenie. Miało zaś o tyle, że po dojechaniu do końca trasy – licząc kilometraż, nie patrząc na wskazania podawane przez GPS – zapis się skończył.
W każdym razie ubrany i przygotowany ruszyłem do miejsca startu odcinka rowerowego. Uruchomiłem GPS, kliknąłem stoper. I zmiana trwała 14"13".
Początek jazdy był całkiem przyjemny. Koszulka była wciąż wilgotna, lekko chłodziła. Po wyjeździe zza ściany lasu dostałem solidny boczny wiatr. Doszedłem do wniosku, że jednak włożę kurtkę i będę w niej jechał. Słońce przyjemnie grzało, ale wiatr robił swoje.
Dojechałem do skrętu na Wejherowo i ruszyłem na Szemud. Minąłem po drodze kilka grup kolarskich, co ciekawe wszyscy jechali w drugą stronę. Ja oczywiście wiem, że łatwiej jest spotkać kogoś jak się jedzie w przeciwną stronę niż w tę samą, ale jednak ja byłem na góralu, szosówka jest szybsza, a grupa daje dodatkowy handicap. No właśnie tak a propos grupy, wiedziałem jedno, że dyskwalifikacja za drafting to mi raczej nie grozi.
Geonaute niestety nie pokazuje (albo ja nie potrafiłem go tak ustawić) skrętu zanim się do niego nie dojdzie. Innymi słowy musiałem kilka razy hamować i wracać na właściwą trasę. W Szemudzie skręciłem w prawo na Częstkowo i dostałem mocny wmordewind. W tym momencie pomyślałem, że 22 – 24 km/h które optymistycznie zakładałem są absolutnie nierealne, że będę miał szczęście, jak wyrobię się na poziomie 18 km/h. Szybko przeliczyłem ile to oznacza, wyszło mi kilka razy pięć godzin, więc założyłem, że to chyba właściwy wynik tych działań.
Gościnna ziemia kaszubska kusiła mnie na tym fragmencie drogi jabłkami. Wyglądały tak zachęcająco ... Ewa by się skusiła i namówiła swojego Adama, a Artur miałby nie ulec pokusie? Stanąłem zatem, załatwiłem się i wsunąłem dwa czy trzy jabłka. Soczyste, twarde, poezja. Mój pierwszy punkt żywnościowy, koło dwudziestego kilometra. Pomyślałem sobie, że to kolejny plus samodzielnego wyboru drogi. Minęła mnie jakaś lokalna dziewoja na swoim holendrze, uśmiechnąłem się do niej wsuwając drugie jabłko, po czym ruszyłem dalej.
Wiatr wiał. Spojrzałem na GPS jadąc w dół, miałem 30 - 32 km/h. Z doświadczenia wiedziałem, że powinienem mieć na tym zjeździe koło 40-u. Czekałem na koniec jazdy w tym kierunku jak na zbawienie, było mi zimno. Założyłem kurtkę i jechałem dalej.
Po drodze przypomniałem sobie, że zapomniałem już, jak urokliwa jest Szwajcaria Kaszubska. No i że nie bez kozery nazywa się Szwajcarią. Miałem wrażenie, że droga wiedzie albo w górę albo w dół. Kiedy planowałem trasę na MapMyRun nie wyglądało to tak strasznie, napisy mówiły: start elevation 171 m, max elevation 242 m, gain 457 m. Przyznam się, że z ciekawością pomyślałem o chwili, kiedy wrócę do domu i spojrzę na cyferki, bo coś mi tutaj nie grało.
Przed Kartuzami miałem kryzys. Nie było bardzo strasznie, było za to męcząco i nużąco. Nie jechało mi się jakoś specjalnie rewelacyjnie, na szczęście nie było też jakoś bardzo źle. Obiecałem sobie, że sprawdzę dopiero w Kartuzach ile mam za, ile przed. Było tyle ile mi się wydawało, że powinno być, koło 60 kilometrów w nogach.
Droga Kartuzy – Przodkowo była fatalna. Ruch ogromny. Niewykluczone zresztą że nie był wcale aż tak wielki, w końcu to była droga trzycyfrowa, ale byłem już zmęczony, wcześniej jechałem drogami znacznie puściejszymi, nawet ta Chwaszczyno – Wejherowo była dzisiaj mało zmotoryzowana. To chyba było Grzybno, pojechałem tam na pałę. Byłem pewien, że mam skręcić, okazało się, że jednak nie. Ale nie chciałem już wracać na drogę o numerze 224, więc pojechałem prosto. Okazało się, że droga którą jadę jest w budowie. Skończył się asfalt, jechałem dalej. Chyba jak budują drogę to gdzieś ona musi prowadzić, prawda?
Nie wiem gdzie prowadziła. Wyjechałem – gdzieś. Geonaute pokazywał mi kierunek. Nie miałem do końca pojęcia o co mu właściwie chodzi, czy chce mnie zawrócić tam, gdzie skręciłem, czy też wyprowadzić na zaplanowany szlak w najbliższym miejscu. Nie wiedziałem i miałem to w nosie. Nie pamiętałem dokładnie tego fragmentu zaplanowanej trasy. Pomyślałem sobie, że najwyżej zrobię skrót. Wtedy, jak dojadę w okolice Koleczkowa i będę wiedział, ile mi brakuje, to dokręcę gdzieś w okolicy domu resztę. Jak będzie więcej – to najwyżej będzie, co tam. Jechałem polnymi drogami, wiatr jakby nieco zelżał, a może miałem go w plecy, nie wiem. Przeżyłem tam euforię. Miałem w nosie, czy jadę w dół, czy jadę pod górę. Obok drogi pasły się ciekawskie krowy, obok domów latały i darły się uwiązane burki, konie miały mnie kompletnie w nosie, ludzi nie było widać. Było mi po prostu wspaniale. Czułem że żyję, pełną piersią. Nie da się tego opowiedzieć, ale nie wątpię że każdy zna to uczucie z doświadczenia. Wiedziałem, że taka euforia nie będzie trwała wiecznie, ale pomyślałem sobie wtedy również, że zmęczenie jest w jakimś tam stopniu stanem umysłu. Pamiętam moją sunię, która wlokła się za mną z tyłu na nudnych wybieganiach, wiecznie po tych samych trasach. I jej nagłe ożywienie, kiedy pobiegliśmy w nowy teren, jak wysforowała się do przodu, jak zaczęła węszyć, rozglądać się, poznawać nowe. Nie było czasu na nudę i zmęczenie, coś się działo i absorbowało całkowicie głowę nie pozostawiając wolnego miejsca na nic innego. Tak było z nią wtedy, tak było ze mną teraz.
Pokombinowałem, raz źle skręciłem, pojechałem świetnym zjazdem przez las, trochę na wyczucie, trochę na wskazania GPS, aż w końcu wyjechałem na asfalt. Kawałek dalej było Przodkowo i wróciłem na zaplanowaną wcześniej trasę. Mniej więcej już kojarzyłem gdzie jestem. Potem Kielno, potem przez las do asfaltu na Koleczkowo, potem prosta droga do Gdyni. Na wysokości Rogulewa Geonaute skończył zapisywać trening. Osiągnął zaplanowaną ilość kilometrów, poinformował mnie, że przegrałem z wirtualnym przeciwnikiem i podziękował za współpracę. Myślałem, że mogę go jakoś przekonać, żeby dalej zapisywał przebytą drogę ale albo nie chciał, albo ja nie umiałem go o to poprosić. Nieważne, najwyżej ślad się tam skończy, doliczę resztę pomiarem przy pomocy MapMyRun i tyle.
Dotarłem do domu po 16. Jazda zabrała mi 4:56" 22", przejechałem nieco ponad 98 km. Załączam zrzut ekranu w Sportracku. Te przewyższenia według programu wcale nie były takie złe jak mi się wydawało – no cóż, może. Wartość ponad 100km to wariactwo elektroniki, do Rogulewa było nieco ponad 90 km.
II zmiana w domu zabrała mi 12"47". Wjazd na górę, przebranie się w ciuchy biegowe, toaleta, kurtka. Zapomniałem się napić z przygotowanej zapobiegliwie półlitrowej butelki pełnej rzadkiego kisielu, tamtą półtoralitrową skończyłem jakieś dwanaście kilometrów od Gdyni. Nawet nie czułem się najgorzej zbiegając po schodach, pamiętam, że byłem tym zdziwiony. Na dole Geonaute złapał od razu sygnał, więc ruszyliśmy. Najpierw podbieg, potem mniej więcej płasko. Mniej więcej, droga jednak jest falista. Początkowo chciałem zrobić dwie pętle po dziesięć kilometrów u góry. Potem pomyślałem sobie, że właściwie to po jaką cholerę? Przecież i tak muszę wrócić do domu, więc dlaczego nie mam skończyć obok niego, zbiegiem?
No i tak sobie biegłem. Było źle, tempo uparcie spadało. Czułem coraz cięższe nogi. W pewnym momencie, po godzinie i 57 minutach zacząłem iść. Zastanowiłem się wtedy, czy dam radę pobiec? Doszedłem do wniosku, że tak, szedłem gdzieś ze dwie, może trzy minuty i ruszyłem znowu, ale byłem już naprawdę wyczerpany. Wiedziałem, że dotrę, ale te ostatnie sześć kilometrów (w 48 minut) było najtrudniejsze z całej tej niedzielnej zabawy. Skończyłem ją pod domem, biegiem o długości 21,5 km w 2:24" 10".
Łącznie zrobienie wszystkiego zajęło mi 8 godzin 29 minut 25 sekund. Niedzielne osiem i pół godziny, zacząłem nad jeziorem około 10:30, skończyłem pod domem około 19. Znużenie było naprawdę spore, jak już się wykąpałem i usiadłem w fotelu, to podczas wstawania nogi atakowały mi ostre przenikliwe skurcze. Miałem coś podobnego wcześniej jeden jedyny raz, przy okazji Maratonu Solidarności parę lat temu. No i niespecjalnie chciało mi się jeść, dopiero po półtorej godzinie żołądek się jakoś rozruszał. Nawet na piwo nie miałem specjalnie wielkiej ochoty, bardzo mi natomiast pasował arbuz.
Prywatne wnioski
Mieszane. Z jednej strony darzę ogromnym szacunkiem ludzi, którzy mają w sobie dość determinacji, żeby solidnie potrenować i ostro wystartować, z tym, że ja zawsze podchodzę z rewerencją do ludzi ciężko trenujących. Z drugiej strony uważam, że moje przekonanie, że triatlonowa połówka nie jest jakimś kolosalnym wyzwaniem, że spokojnie jest w zasięgu większości biegaczy potwierdziło się. Naprawdę sądzę, że mówienie o osobach które ukończyły taki dystans "ludzie z żelaza" jest jednak nieco na wyrost. Pełny dystans, przynajmniej na chwilę obecną, wydaje mi się solidnym wyzwaniem, na chwilę obecną sądzę, że nie jest do zrobienia z marszu. Natomiast jego połowa - to trochę jak biegowa połówka wobec pełnego maratonu. To nie spacer, ale bez przesady, to nie jest coś niewyobrażalnego. Jeżeli pływacie, jeździcie na rowerze, biegacie od paru lat, to ukończenie tego dystansu jest w waszym zasięgu bez wielomiesięcznych przygotowań wymagających Bóg jeden wie czego.
Dla mnie ta udana niedziela miała jeszcze jeden plus – odczarowała w moich oczach zupełnie triatlon. Zeszło ze mnie ciśnienie. Wiem, że jeżeli będę chciał zrobić pełen Iron Man, to się przygotuję i go po prostu zrobię, ale już nie mam takiego parcia jakie miałem kiedyś. Czy na oficjalnych zawodach czy samemu, czy w ogóle – nie wiem. Się zobaczy.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2013-09-03,15:15): Gratulacje za pomysł i realizację, oraz oczywiście spisanie tego wszystkiego jacdzi (2013-09-04,07:14): Wierze w to, ze jesli zechcesz to juz w przyszlym roku zostaniesz IM. Trzeba jednak zainwestowac w rower szosowy. amd (2013-09-04,09:23): Panowie, dziękuję za gratulacje, ale drugim pobocznym celem, oprócz odczarowania triatlonu w oczach moich i obcych, było pokazanie na przykładzie, że własna inwencja i wyobraźnia jest czasem dobrym zamiennikiem i wytchnieniem od sformalizowanego startu :-) amd (2013-09-04,09:23): Jacek, a czy Ty w ogóle przeczytałeś pierwszą część? :-) tdrapella (2013-09-09,09:23): Pełnego Irona z marszu też da się zrobić. Udowodnil to dopiero co Miłosz Kamieniak z naszego TEAM"u. Popłyną w 2:20, pojechał na pożyczonej szosówce w sandałach na nogach(bo tak mi się najlepiej jeździ), potem pobiegł maraton poniżej 5h. Zamknął się w około 14,5h. Pomysł super. Podejrzewam, że jesli zdecydujesz się na start na pełnym dystancie, to lepiej Ci będzie zrobić to np w Borównie. Odpadnie Ci koncentrowanie się na wyborze trasy, co przy wielogodzinnym wysiłku może być pomocne i zawsze będzie ktoś kto doda Ci otuchy na trasie :) amd (2013-09-09,12:48): Dzięki, Tomek, za info o znajomym z Waszego klubu :-) To bardzo pozytywna informacja :-) Jest gdzieś może jakaś relacja? Z chęcią bym przeczytał. tdrapella (2013-09-09,13:40): Chyba nie pisał o tym na MP za dużo, ale na facebooku na jego profilu coś znajdziesz. Miłosz Kamieniak się nazywa. Tydzień po wystartował w Krynicy na 100km, ale dotarł tylko do 66km :) Czyli jednak ma jakieś granice :) Gerhard (2013-09-09,13:45): Akurat w tą samą, ostatnią wakacyjną niedziele miałem okazje pobiegać wokół kaszubskich jezior. Teren do treningu triatlonowego wymarzony. Niestety wtedy gdy Ty startowałeś - ja wsiadłem do samochodu i pojechałem w kierunku Rzeszowa.
|