Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
248 / 466


2013-08-22

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
XIX Maraton Solidarności, czyli mój maratoński debiut jako pacemaker (czytano: 481 razy)

 

To miał być mój debiut. Nie w samym maratonie oczywiście, ale jako… pacemaker, zwany potocznie zającem, czyli osoba, która równym tempem prowadzi grupę biegaczy na dany czas końcowy. Zaproponowano mi udział jako taka osoba i zgodziłem się prowadzić na czas 4:15 – przede wszystkim dlatego, że trójmiejskim w maratonie miał debiutować mój znajomy Janek, a on chciał biec akurat na ten czas, więc mogłem go mieć cały czas na oku :). Co prawda później Janek nagle zmienił zdanie i postanowił spróbować złamać cztery godziny. Byłem lekko zawiedziony, ale jednocześnie wiedziałem, że Janek jest dobrze przygotowany (w końcu miał dobrego trenera, hehe), więc raczej nie powinien mieć z tym problemu. Ja już jednak nie miałem możliwości zmiany czasu, więc musiałem już zostać przy swoim, który deklarowałem wcześniej. Na szczęście każda z grup pacemakerów biegła w parach, a ja miałem w swojej Agatę – byłą GT-owiczkę, czyli dobrą znajomą, a przede wszystkim świetną biegaczkę, więc o dobre towarzystwo się nie obawiałem. Bałem się natomiast czegoś innego, przez co byłem bardziej zdenerwowany niż przed debiutem maratońskim. Najbardziej obawiałem się, że… nie uda mi się utrzymać zakładanego tempa, czyli w tym przypadku około 6:02/km. Ktoś powie, że przecież to bardzo wolno, ale właśnie w tym tkwił problem. Próbowałem już wcześniej biegać w takim tempie, ale mimo wielu prób nie udawało mi się, bo ciągle nieświadomie przyspieszałem. Ostatni trening przed samym maratonem zaliczyłem ze średnim tempem 5:45 i uważałem, że dla mnie już wolniej chyba nie da się biegać. Co prawda z moją Madzią potrafiłem biec jeszcze wolniej, ale były to maksymalnie 5-kilometrowe odcinki, a tu trzeba było trzymać równe tempo ponad osiem razy dłużej. Dyscyplina i samozaparcie miały mieć więc tu olbrzymie znaczenie, a z tym mogło być różnie. Bałem się również tego, czy moje ścięgno czasem nie da o sobie znać bądź czy też czasem nie nabawię się kolejnej kontuzji. No i miałem też obawy, czy po tak sporej przerwie – równiutkie dwa lata, bo ostatni raz biegłem w maratonie w 2011 roku i to był też ten trójmiejski – dam radę zwyczajnie przebiec ten dystans. Różnie przecież mogło się zdarzyć. Ja co prawda miałem zaliczone już siedem królewskich dystansów, ale jak mówi stara biegowa prawda: każdy maraton jest inny. Nawet tak powolny mógł sprawić – paradoksalnie – spore problemy. Tu w dodatku tempo miało być cały czas równe i choć bym nie wiem, jak wielką miał ochotę, to nie mogłem sobie pozwolić na choć krótkie zatrzymanie się, odpoczynek i zebranie nowych sił. Dodatkowa presja tego, że liczyła na mnie duża liczba osób, które będą biec w naszej grupie, też robiła swoje.
Jednak im bliżej było startu, tym byłem spokojniejszy i wiedziałem, że jednak dam radę. Nawet mimo faktu, że sama Agata nie do końca wierzyła w moje zapewnienia – w sumie jednak jej się nie dziwię, bo na jej miejscu też bym się mnie obawiał :). Ale od tego biegliśmy w parach, by ona powstrzymywała mnie przed nadmiernym szarżowaniem – i na odwrót. A jak już by to się zdarzyło, to ważne, by nie działo się zbyt często. Byłem jednak pewien: na pewno damy radę! :)
Jeszcze kilka dni przed zawodami źle się czułem, dopadło mnie lekkie przeziębienie i ból zatok, dodatkowo narzekałem na lekko naciągnięte plecy. Na szczęście w dniu startu obudziłem się jak nowo narodzony i – co również ważne – porządnie wyspany. Troszkę tylko zestresowany, ale raczej samym oczekiwaniem na moment startu niż samym biegiem. Kilka minut przed ósmą z Jankiem witamy się na peronie SKM i ruszamy do Gdyni. Z kolejki podmiejskiej wychodzi wraz z nami kilkadziesiąt osób, większość ubrana w biegowe ciuchy – tak więc już chyba wszyscy mieszkańcy wokół dobrze wiedzą, co niebawem wydarzy się w okolicy. Witam się z wieloma, naprawdę wieloma znajomymi, a przede wszystkim z innymi pacemakerami. Atmosfera jest wesoła, luźna, rozmawiamy oczywiście o czekającym nas zadaniu, nie brakuje dowcipnych uszczypliwości, ale to wszystko ma nas odpowiednio zmobilizować. Przebieram się, zakładam czapeczkę, w której biegłem w poprzednim Maratonie Solidarności, naklejam plasterki na sutki i w końcu nakładam specjalną koszulkę z informacją, że jestem pacemakerem. Dzień wcześniej – dosłownie w ostatniej chwili – robię sobie na niej dodatkowy nadruk z moją biegową ksywką i logo mojej grupy biegowej (a co, niech wszyscy wiedzą czyim dumnym jestem reprezentantem, yeah!). Dostajemy baloniki, dzięki którym będziemy bardziej widoczni na trasie. Nasze są pomarańczowe. Przyczepiamy je do koszulek. Fajnie łopoczą na wietrze. W końcu robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Nie ukrywam, jestem ogromnie podekscytowany i… dumny. Tak, to my, Wielkie Zajce i Pani Zajączek, z nami na pewno nie zginiecie :).
Zostaje kilka minut do startu, a ja rozgrzewając się czuję, że piecze mnie i drażni jeden z palców stopy. Zdejmuję skarpetkę i widzę dosyć duże otarcie. Wiem, że jeśli coś z tym nie zrobię, to po kilkunastu kilometrach ta rana będzie bolała jak diabli i może pokrzyżować całe moje plany. Co robić? Plasterka już sobie nie załatwię. Wpadam na pomysł, by wykorzystać jeden z plastrów z piersi. Nie chcę w ciemno zgadywać, ale chyba to uratowało mi życie. Gdy kilka dni później na treningu zapominam okleić sobie tego palca, to po kilku kilometrach mam już dość. Co prawda, w zamian za to już na mecie mój jeden sutek – ten bez plastra – jest poocierany i obolały, ale to mała cena za to, co mogło się stać potem w czasie biegu. Głupio byłoby przez taką błahostkę zejść z trasy.
Coraz więcej osób ustawia się wokół mnie i Agaty, potwierdzając, że biegną na czas, na który prowadzimy. Jest tu kilku znajomych, ale nie wiem, czy przez to będzie nam łatwiej czy czasem nie zwiększy to presji. Ostatnie luźne rozmowy, uwagi, życzenia szczęścia, przybijanie "piątek".
Nagle słyszymy sygnał startu. Zaskoczyło mnie to, więc z niewielkim poślizgiem wciskam start w Garminie. Ruszamy podekscytowani. Witaj, nowa przygodo! Niemal od razu zerkamy na zegarki, bo musimy wziąć poprawkę na to, że biegniemy na czas brutto, a mamy kilkudziesięciometrową stratę od miejsca, gdzie zaczynaliśmy bieg a linią startu. Takie patrzenie na zegarki będzie najczęściej wykonywaną przez nas czynnością przez cały bieg. Pierwszy kilometr jest tylko odrobinę wolniejszy od koniecznego tempa. Kolejne to próby wyrównania do potrzebnego nam czasu. Czasem się udaje, czasem nie, ale tempo jest jednak w miarę równe, oscylujące między 5:57, a 6:05, czyli mieszczące się w ramach granicy. W końcu chwytam rytm i już jest dobrze, w dodatku mimo tak spokojnego dla mnie biegu czas mija mi bardzo szybko. Na 10km mam czas 1:00:12, czyli wręcz idealny. Na 12km trasy czekają moi rodzice, brat, znajomi i oczywiście żona z synkiem. Mam tylko moment – ach, naprawdę bardzo krótko! – by przywitać się z nimi, chwycić pomarańcza i biegnę dalej. Po drodze do centrum Gdańska macha do mnie jeszcze kilku znajomych – części nawet się nie spodziewałem, ale przez to moja radość jest większa.
Półmetek osiągamy z półminutowym zapasem. Jest jak najbardziej dobrze, a grupa czuje się fantastycznie. Przy Dworcu Głównym wita nas taki obrazek – zatrzymane samochody, a przede wszystkim tramwaje, których jest… kilkanaście. Stoją, byśmy my mogli przeciąć ulicę. Jesteśmy pewni, że niemal wszyscy w nich psioczą na nas, biegaczy, i przeklinają naszą niezrozumiałą fanaberię. A może jednak znajdzie się wśród nich ktoś, kogo wprawimy w zachwyt, zafascynujemy i przekonamy do biegania, kto wie? Może za rok sam tak będzie blokował ruch? Dobiegamy na Starówkę, a w końcu kierujemy się w kierunku Westerplatte. Tu powinno być najgorzej, bo ta długa prosta wcześniej bardzo mi się dłużyła, ale – o dziwo – czas do nawrotu zleciał wyjątkowo szybko. W międzyczasie plączą nam się z Agatą baloniki, i po sporych problemach z ich rozwiązaniem, mój się w końcu zrywa z koszulki, ale na szczęście trzyma się splątany z balonami mej współtowarzyszki. Kolejne długie próby z rozplątywaniem przynoszą efekty, ale od teraz trzymam balonik w ręku – choćby nie wiadomo co się działo, za nic się go nie pozbędę :). Wracając z powrotem z Westerplatte mamy możliwość obserwowania innych i widzimy zarówno osoby, które bez większych oznak zmęczenia, z uśmiechem na twarzy, systematycznie pokonują trasę, ale też niestety bardzo wykończonych zawodników, którzy z pewnością chcieliby już zakończyć tę mordęgę. Wśród nich jest też mój kolega, który leży na ziemi, a znajomi masują mu nogi. W końcu sami doganiamy też osoby, które bardzo dobrze znamy osobiście, a które niestety przeliczyły się z siłami. Dodajemy im otuchy i próbujemy zdopingować do wykrzesania z siebie jeszcze odrobiny sił. Nasza grupa powoli też się kurczy. Część osób odpada ze zmęczenia, z przewartościowania własnych możliwości, część jednak przyspiesza, by być wcześniej niż nasz czas. Na około 38km i na mnie przychodzi maleńki kryzys. Nie chodzi o słynną ścianę, czy nawet chęć zatrzymania się, ale po prostu łapią mnie małe skurcze łydek. Na szczęście szybko w końcu mijają. Do końca jest już coraz bliżej i – dziwne bardzo, bo wcześniej bywało na odwrót – te kilometry wcale mi się nie dłużą, a ostatnie dwa to już w ogóle zlatują jak z bicza. Z powrotem meldujemy się na Starówce, ostatni zakręt, w końcu ostatnia prosta ulicą Długą, pełnej oklaskujących nas kibiców i jest już meta, którą samotnie – bo grupa całkiem się rozpadła – mijamy z czasem 4:14:19. Czyli swój plan wykonaliśmy.
Na mecie czeka Madzia z Robertem oraz rodzice. Dostaję medal i liczne gratulacje od innych. Biorę jeszcze wózek z synkiem i na równoległej do mety ulicy czekam na ostatnich pacemakerów prowadzących na czas 4:30. Oni mają tylko jednego zawodnika ze sobą. Dołączam do nich i wspólnie kończymy bieg. Od momentu narodzin Roberta marzyłem o tym momencie – wspólnym minięciu mety maratonu. W końcu je zrealizowałem. Jestem przeszczęśliwy, chyba bardziej niż w momencie mego debiutu maratońskiego.

Cały bieg i cała ta otoczka z trzymaniem tempa, to fajne doświadczenie, które… z pewnością kiedyś powtórzę :). Tak jak pisałem na początku, trochę się tego obawiałem, ale udało się zrealizować plan bez większych problemów. Jak widać, niepotrzebnie się wcześniej tak wszystkim martwiłem, bo jak trzeba, to można się odpowiednio zmobilizować i trzymać twardo zakładanego planu. Osoby, które prowadziliśmy, dziękowały nam za dobrze wykonaną robotę, więc myślę, że spisaliśmy się dobrze i jako debiutanci w tej roli mogliśmy mieć powody do zadowolenia. Cieszę się też, że nie miałem problemów fizycznych, bo choć kilka razy ścięgno mnie zaswędziało, to nie było bólu, momentów zwątpienia, czy chęci zatrzymania się. Widać, problemy z różnymi urazami, które dawniej były moją zmorą, mam chyba za sobą. Dzień po maratonie co prawda nóżki mnie lekko bolały, ale już dwa później podczas spokojnego roztrenowania samopoczucie miałem dobre, bez żadnych zakwasów czy małego nawet bólu.

Dziękuję wszystkim kibicom, rodzinie, przyjaciołom, znajomym i innym za doping na trasie, trzymanie kciuków, ciepłe słowa i wiarę w końcowy sukces. To także Was sukces. Gratuluję wszystkim startującym, zarówno tym biegnącym po raz kolejny na królewskim dystansie, jak i tym, dla których był to debiut – każdy z Was jest zwycięzcą! Oddzielne podziękowania należą się Agacie – bez jej współpracy nie byłoby tak łatwo. Mimo wcześniejszych obaw, myślę, że tworzyliśmy niezły tandem. Za wszelkie uniedogodnienia i problemy przepraszam. Trema debiutanta i presja tłumu zrobiły swoje :).

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Piotr Fitek (2013-08-23,12:28): ładnie pobiegłeś :)
(2013-08-23,14:54): polecam bieganie z wózkiem (dziecięcym). Wózek spowalnia. A poza tym bardzo fajny tekst ;) gratulacje.
E LOB (2013-08-23,21:21): He, he za rok też lecisz. Mam nadzieję, że to będzie już inny maraton.







 Ostatnio zalogowani
zbig
19:15
Mariusz11
19:11
maratonczyk
19:11
pvlpl
19:03
TomekSz
18:54
keemun
18:30
tete
18:29
Namor 13
18:29
agotfryd
18:24
Admin
18:17
belk
18:13
marz
17:45
Tadek 56
17:29
paweł71
17:28
arturgadecki
17:24
kostekmar
17:13
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |