2013-07-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| I Maraton Benedyktyński - 27 lipca 2013 (czytano: 1048 razy)
I Maraton Benedyktyński – 27 lipca 2013
Jako, że czuję się jeszcze małym gepardziątkiem, stawiającym pierwsze, nieśmiałe i często koślawe kroki na biegowych arenach, przedmaratońska adrenalina dopadła mnie już oczywiście na dzień przed startem, dzięki czemu w sobotę 27 lipca Anno Domini 2013 wstałem blisko półtorej godziny przed budzikiem (budzik – 5:30, ja – 4:15, 1:0 dla mnie).
Pierwsze, zaspane spojrzenie za okno nie pozwoliło mi jeszcze o tak wczesnej porze przewidzieć jaki żar z nieba będzie lał się już niebawem, wstałem więc w tej nieświadomości w bardzo dobrym humorze, pełen nadziei na nowe rekordy i wbiegnięcie na metę z gracją sarenki. O tym w jakim stopniu zbliżyłem się do tych oczekiwań, nieco później :)
Szybki prysznic, do ręki torba spakowana poprzedniego wieczoru i wyruszam na podbój szos. Do Przemyśla dojechałem za uprzejmością i w miłym towarzystwie Piotra i Janusza (wielkie dzięki chłopaki), odebrałem pakiet startowy, pozachwycałem się koszulką (tak mi się podoba, że mierzyłem w domu już z 5 razy), odwiedziłem zwyczajowe w takich sytuacjach, ustronne miejsce i pełen optymizmu podbiegłem do miejsca startu. Sygnał do biegu rozległ się za pośrednictwem siostry przełożonej i rywalizacja rozpoczęła się na dobre. W tym momencie już wiedzieliśmy, że pogoda będzie bardziej plażowa niż biegowa, ale oczywiście ja jak to ja, nie posłuchałem rad bardziej doświadczonych i mądrzejszych kolegów, że absolutnie ani trasa ani pogoda nie sprzyja ustanawianiu życiówki, ale po krótkiej zadumie na pierwszych metrach znalazłem grupkę prowadzoną na 4 godziny i z dziką jak na siebie energią za tą grupką pognałem. Prowadził nas Janusz Kos, z którym przebiegłem chyba mniej więcej ok. połowy trasy kiedy to dowiedziałem się na żywym (czy raczej ledwie żywym) własnym organizmie, że trzeba było się słuchać na początku i ruszyć spokojnie po to, by ewentualnie potem przyspieszyć, a nie na odwrót :) Januszowi i innym zawodnikom z którymi biegłem w grupie chciałem bardzo podziękować, bo miałem niezwykle miłe towarzystwo, natomiast słońce i pofałdowana trasa (no i pewnie brak odpowiedniego przygotowania) spowodowało, że w pewnym momencie zacząłem słabnąć. Piłem na trasie bardzo dużo, uważałem na utratę płynów, ale nie uratowało mnie to przed skurczami mięśni – te najbardziej dokuczliwe były od ok. 30 km. Na ciągły bieg nie miałem już sił, musiałem się zatem posiłkować marszem. Energii i wiary dodawali kibice i wolontariusze przy punktach z wodą – zresztą o nich należałoby napisać chyba odrębny poemat, bo z takim przyjęciem nie spotkałem się jeszcze nigdzie :) Nie będzie też przytykiem w stronę organizatorów, ale opisem życzliwości ludzi to co napiszę teraz – otóż bardziej nawet niż wszystkie izotoniki i banany na punktach smakowała mi woda prosto ze studni, którą pewien starszy pan serwował mi prosto z wiadra – po prostu poezja :)
Wracając do samego biegu – pierwszą połowę trasy pokonałem w ok. 1:55, a metę minąłem z czasem blisko 4:30 – sami widzicie jakie było to drugie pół :) Niestety oprócz wytrenowania uważam teraz, że zabrakło mi przede wszystkim pokory wobec dystansu. Mając w pamięci maratoński debiut z maja i dobre samopoczucie na całości trasy wziąłem za pewnik, że teraz nie może być inaczej – jak to bywa życie weryfikuje nasze plany i mój zweryfikowało dając mi niezłą nauczkę na przyszłość :) Niniejszym ślubuję uroczyście (jesteście świadkami), że każdy następny maraton potraktuję z należytym szacunkiem i jak ktoś bardziej doświadczony będzie mi coś podpowiadał, to będę słuchał uważniej niż wczoraj :)
Pisałem już o czasie na mecie, napisać też wypada kilka słów o niej samej – nie muszę zapewne dodawać, że gracja sarenki, którą sobie wymarzyłem, zmieniła się w grację przypominającą zupełnie inne zwierzę – jakąś krzyżówkę leniwca z osłem :) Ale za to co poczułem odbierając medal – bezcenne. Już z medalem znalazłem też swoje nowe ulubione miejsce w Jarosławiu – schodki w cieniu jakieś 30 metrów od mety – nie siedziałem nigdy na wygodniejszym fotelu czy sofie niż ten kawałek kamienia :)
Dzisiaj, dzień po biegu, uważam że medal który wczoraj przywiozłem do domu, oprócz tego, że najładniejszy, jest zdecydowanie najważniejszym medalem w mojej skromnej kolekcji, bo żadnego nie wywalczyłem większą ilością potu i energii. To była na pewno też najbardziej wymagając z tras, na których dotychczas było mi dane walczyć o wynik, ale tym większą mam satysfakcję z jej ukończenia. Atmosfera tego biegu też jak dla mnie mogłaby być wzorcem dla wszystkich pozostałych.
To wszystko o czym pisałem nie byłoby możliwe bez ogromu pracy wielu ludzi, w tym pewnie wielu takich, których nazwisk nigdy nie poznamy. Swoje słowa podzięki składam dla nich wszystkich na ręce organizatorów, którzy mam nadzieję w przyszłym roku nie dadzą nam odpocząć końcem lipca :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |