Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
246 / 476


2013-07-24

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
1 Crss Mrthn, czyli... bieganie boli :) (czytano: 606 razy)

 

Czy bieganie może boleć? Może, bo już nie raz i nie dwa się o tym przekonałem. Ale czy może bardzo boleć? Po niedzielnym crossie zorganizowanym przez KasiArki mogłem już tego uczucia również w pełni doświadczyć. 1 Crs Mrthn (Pierwszy Jubileuszowy Maraton Człowieka, Który Się Wkręcił), bo o tej imprezie mowa, to w moim mniemaniu miała być fajna i spokojna impreza, na której chciałem sobie pobiec całkowicie treningowo. W planach absolutnie nie było bicia rekordów, miał być czas w okolicach 2.00-2.10, po prostu miła (!) niedzielna wycieczka biegowa, troszkę tylko mocniejsza niż zwykle. No i faktycznie było miło i fajnie, ale tylko… przy odbiorze numerów startowych, licznych pogawędkach ze znajomymi przed startem i początkiem biegu, gdy biegliśmy jeszcze po asfalcie. Potem nastrój zaczął mi się powoli zmieniać, z każdym kilometrem na coraz bardziej gorszy i zrezygnowany, gdy okazało się, że trasa jest bardzo, ale to naprawdę bardzo wymagająca. Już słowo "cross" w nazwie imprezy powinno dać mi do myślenia, ale jakoś nie zwróciłem na to szczególnej uwagi. Po prostu ucieszyłem się, że w naszej okolicy, a szczególnie w okolicy, po której często przecież biegam, ma miejsce kolejny bieg, w dodatku jeszcze darmowy, więc dla zapalonego biegacza decyzja mogła być tylko jedna. Decyzja, którą zapamiętam na długo…
Gdy przybywam na miejsce, na starcie jest już sporo ludzi, w większości sami znajomi, daje się wyczuć nastrój radosnego wyczekiwania na nową imprezę, humory dopisują, jest wesoło i w ogóle piknik na całego. Organizator tłumaczy nam trasę, która będziemy wiodła niebieskim i zielonym szlakiem. No w porządku, coś tam o nich słyszałem, ogólnie że takowe są, ale jak dokładnie wyglądają, jaki prezentują poziom trudności – dla mnie to wielka niewiadoma. O, słodka ignorancjo!... W końcu nadchodzi moment startu i prawie setka podekscytowanych biegaczy rusza pobiegać sobie po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym – większość chyba nie zdająca sobie sprawy, co tak naprawdę na nich czeka…
Już na początku wielkie zaskoczenie. Spodziewałem się, że pierwszy odcinek pobiegniemy całkiem inaczej, znacznie dłużej po asfalcie, trasą, którą zwykle biegam w niedzielę – a tu po 1,5km niespodziewanie skręcamy nagle w las, krótki podbieg, bardzo gwałtowny zbieg w dół – kątem oka łapię jeszcze moją działkę – a potem… ostro pod górę. Co jest grane? Ja chcę dalej asfalt. Ale po chwili się uspokajam. Może to tylko tak przez chwile, może zaraz znowu wybiegniemy z lasu z powrotem na drogę? Ale gdzie tam! W dodatku to był dopiero początek, zaledwie maleńki ułamek tego, co nas będzie czekać w dalszej części biegu, szczególnie w jego drugiej połowie. Najpierw poruszaliśmy się wspomnianym niebieskim szlakiem, poprzez Matemblewo, do ulicy Słowackiego, którą przecięliśmy tunelem dla zwierząt i tu jeszcze nie było tak źle, bo coś podobnego przeżyłem w Sobieszewie – jest co prawda ciężko, ale da się jeszcze przeżyć. Dopiero od nawrotu w punkcie odżywczym, czyli około na 9km i wbiciu się na zielony szlak zaczął się prawdziwy hardcore. To już nie był cross, to był już zdecydowanie bieg górski. Liczne podbiegi, naprawdę baaaaaaaaaardzo liczne, a niektóre wręcz niemal... pionowe. W niektórych momentach czułem się niczym himalaista. Gdy tylko pokonałem kolejne wzniesienie, prosiłem w duchu, żeby ten podbieg był już ostatnim, bo ile można biec pod górę, a tu przede mną – niespodzianka! – kolejna masakryczna górka, z reguły jeszcze dłuższa i stroma od poprzedniczki. A zbiegów – co dziwne – mniej. Zresztą na nich też było bardzo ciężko i tam zamiast przyspieszać, a przynajmniej odpocząć, szło mi tylko odrobinę lepiej niż na podbiegach. W dodatku na zbiegach też trzeba było uważać, bo nie raz omal nie potknąłem się, dosłownie w ostatniej chwili unikając bolesnego stoczenia się w dół. Raz jednak zaliczyłem klasyczną glebę, ale na szczęście miało to miejsce na płaskim terenie. Jednak i tak zabolało to mocno, oj zabolało. Trzeba też było skupić się na wypatrywaniu strzałek z kierunkiem biegu umieszczonych na drzewach, a nie było to łatwe, gdy trzeba było jeszcze patrzeć uważnie pod nogi. Okazało się, że kilka osób mimo wszystko zgubiło się, dodając sobie dodatkowej drogi. Mi jednak jakoś udawało się nie gubić trasy, co więcej – nawet kilka osób udało mi się w ostatniej chwili zawrócić ze źle wybranej drogi. No i mój największy błąd – niepotrzebnie wziąłem ze sobą… aparat fotograficzny. Pomyślałem sobie, że popstrykam fotki zawodnikom na trasie, będzie super pamiątka, ogólnie koleżeńsko, fajnie, gitowo i na pełnym luzie. Już po pierwszych kilometrach nawet nie myślałem o pstrykaniu zdjęć, po kolejnych paru miałem ochotę wyrzucić aparat w cholerę, bo ciążył mi w ręku jakby ważył kilka kilo, poza tym bardzo utrudniał mi przebijanie się po krzakach, przeskakiwanie licznych konarów, zwalonych pni, omijanie przeszkód i innych niespodzianek utrudniających bieganie, no i przede wszystkim wspinania się na te stromizny. A gdy zaliczyłem wspomniany już wyżej upadek, aparat poleciał chyba z 10 metrów w przód – i cud, że go nie zgubiłem. Nawet przeszło mi przez myśl, żeby zostawić go gdzieś w charakterystycznym miejscu, a potem po niego wrócić, ale byłaby mała szansa, że później odnajdę ten punkt – zresztą świadomość, że musiałbym potem raz jeszcze pokonać tę drogę, skutecznie wybiła mi ten pomysł z głowy. No i tłukłem się dzielnie z cyfrówką w ręku. Najlepiej oczywiście biegło się po płaskim – tam naprawdę dostawałem kopa i przyspieszałem na maksa – ale tego było akurat jak na lekarstwo. Wszędzie tylko pagórki, górki, góry, Tatry normalnie :). Jeszcze do 15km jakoś udawało mi się w miarę przyzwoicie wbiegać na te wszystkie wzniesienia, ale potem już zwyczajnie sobie odpuszczałem i spokojnie maszerowałem pod górę – wierzcie, tu nawet kozica górska dałaby sobie spokój :). Zresztą robili tak wszyscy, których widziałem przede mną. A najbardziej we znaki dał się szczególnie pewien odcinek – było to pomiędzy 17 a 18 km – gdy jeden za drugim wyrastały nowe wzniesienia, po których dosłownie wpełzałem na szczyt, bo inaczej się po prostu nie dało. Czas tego kilometra to... 12:54, a to dosadnie mówi o skali trudności. Potem było już tylko odrobinę lepiej, nadal jednak górzysto, a ja już coraz bardziej opadałem z sił, poruszałem się coraz wolniej, z coraz mniejszym entuzjazmem, z myślą, żeby na mecie zamordować organizatorów. I jeszcze ta pogoda – normalni ludzie w tym czasie opalają się na plaży :). Brakowało mi powoli energii, zaczęło się kręcić w głowie. Marzyłem o łyku wody, o kęsie czegoś maleńkiego do jedzenia, co doda mi sił. Jeden punkt odżywczy to było stanowczo za mało, szczególnie w tej drugiej, znacznie trudniejszej części. Cieszę się jednak, że przez cały bieg nie zatrzymałem się ani razu, że nie odpoczywałem w miejscu, ale nieustannie parłem do przodu, trochę biegnąc, trochę maszerując. W końcu jednak został mi już tylko ostatni kilometr – najłatwiejszy z wszystkich, bo już lekko z górki. Wstąpiła we mnie nowa energia – poczułem się jak koń, który wywąchał wodę – i wyskoczyłem jak z procy, notując najszybsze tempo w całym biegu. I w końcu jest meta. Dawno żaden widok mnie tak nie uszczęśliwił. Gdy tylko się zatrzymałem, od razu poczułem cały ten wysiłek, który włożyłem w ten bieg. Byłem bardzo zmęczony, ale gdy chwile później na mej szyi zawisł niepowtarzalny imienny medal, poczułem euforię, radość i dumę. A już zimny browar po biegu całkowicie wymazał z mej pamięci trudy biegu. Nie przepadam za piwem, ale te wypiłem z największą rozkoszą :). Czas końcowy to 2:19:13, choć jeszcze na 7km optymistycznie zakładałem, że spokojnie dobiegnę w 2:05. Na połówce jeszcze mieściłem się w planie, ale potem już tylko zmieniałem końcowe zamierzenia, realistycznie oceniając swoje szanse. Z każdym kolejnych kilometrem musiałem korygować plany, najpierw na 2:07, potem na 2:10, następnie na 2:15, w końcu jednak dałem sobie spokój z zamierzeniami, wiedząc, że sukcesem będzie w ogóle dotarcie do mety. Jednak gdy dzień później podano wyniki – wielkie zaskoczenie. Okazało się, że bieg ukończyłem 22 na 92 startujących. Czyli ogólnie naprawdę nieźle. Tylko jedna osoba przebiegła trasę poniżej 2 godzin, reszta osiągnęła metę między 2:05 a 3:56. Warto też dodać, że 5 osób zdecydowało się przebiec… maraton, czyli jeszcze raz tę samą pętlę! Tam zwycięzca – potem okazało się, że to był jego debiut w maratonie w ogóle! – osiągnął czas poniżej 4:45, wyprzedając drugą i trzecią osobę aż o 35 minut. To budzi podziw i szacunek. W tych zawodach jednak każdy był zwycięzcą, niezależnie od czasu, bo to były naprawdę wyczerpujące kilometry. Do tej pory brałem udział w ponad stu zawodach, ale ten bieg dał mi najbardziej w kość i na pewno zapamiętam go na długo. Wcale nie trzeba jeździć na południe Polski, by pobyć w górach, bo okazuje się, że nad morzem też takie mamy. Od niedzieli też oficjalnie nienawidzę zielonego i niebieskiego szlaku :). Choć opis może tego tak nie oddaje, ale to była naprawdę prawdziwa rzeźnia. I – tak jak pisałem na początku – dowód na to, że bieganie czasem boli, naprawdę bardzo, bardzo, bardzo, bardzo boli :). Najbardziej dostało się mojemu ścięgnu Achillesa, choć na szczęście już dzień później wszystko było w porządku. Zakwasy oczywiście są, największe mam na udach i… tyłku, boli też lekko, gdy schodzę po schodach :). Jednak dzięki temu satysfakcja z ukończenia tego trudnego biegu jest większa. Mało tego – już teraz nie mogę się doczekać na kolejne takie bieganie :).

I na koniec jeszcze taka refleksja – już coraz bliżej jest do Maratonu Solidarności, a ja zamiast zmniejszać obciążenia, z każdymi zawodami dokładam sobie skalę trudności: wcześniej było trudne Sobieszewo, potem ciężkie Kretowiny, a teraz jeszcze bardziej wymagający Gdańsk. Jeśli stopień trudności nadal będzie wzrastał proporcjonalnie, to za tydzień powinienem już wziąć już udział w… typowym biegu górskim :).

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
Tatanka Yotanka
09:06
mario.s5
08:30
platat
08:24
kos 88
08:06
michu77
07:56
fit_ania
07:46
lukasz_luk
07:34
edgar24
07:33
dejwid13
07:31
42.195
06:56
jaro109
06:25
biegacz54
05:01
Jerzy Janow
03:11
olos88
23:56
velica
23:21
kubawsw
23:02
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |