2013-07-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| XV Bieg O Kryształową Perłę Jeziora Narie, czyli Lekki Kuksaniec Od Teściowej :) (czytano: 519 razy)
Do Kretowin planowałem wybrać się już od kilku lat, ale zawsze coś stawało mi na drodze – albo brak czasu, albo kontuzja, albo – raz się tak zdarzyło, muszę to szczerze przyznać – obawa przed dystansem. Bo 33km to niespotykany kilometraż na zawodach biegowych, w dodatku dystans bardzo wymagający, bo brakuje mu już niewiele do maratonu. W końcu jednak nadarzyła się dobra okazja, by w końcu zmierzyć się z trasą wokół Jeziora Narie – po prostu postanowiłem potraktować ją jako długie wybieganie przed Maratonem Solidarności. Chciałem się również przekonać, czy po ostatnich kontuzjach – najpierw ścięgna Achillesa, a potem palca nogi – uda mi się pokonać dłuższy dystans bez bólu i problemów. O tym, że będzie to niezapomniane wybieganie, w dodatku wybieganie równe niemal wysiłkowi w maratonie – przekonałem się już na mecie. Co prawda, czytałem na różnych forach i stronach internetowych, że to zawody bardzo wymagające, bo trasa to w przeważającej części górki i podbiegi, że wcale nie jest tak łatwo i przyjemnie, że trzeba szykować się na naprawdę duży wysiłek – ale wydawało mi się, że inni może zwyczajnie trochę koloryzują i przesadzają, że przecież nie może być aż tak źle. I faktycznie – może nie było aż tak tragicznie, ale faktem jest, że to była najcięższa trasa, z jaką dotychczas zmierzyłem się, biegając.
Do Kretowin wybrałem się, tradycyjnie już, ze znajomym Jankiem. On również będzie za pięć tygodni startował w Maratonie Solidarności, w dodatku będzie to jego debiut na królewskim dystansie, a dotychczas najdłuższym jego biegiem był półmaraton, stąd była to dobra okazja, by w końcu choć w pewnym stopniu zdał sobie sprawę, co to znaczy jeszcze dłuższe bieganie – wciąż jednak krótsze od maratonu. Już będąc na miejscu, głosy innych biegaczy, utwierdzają mnie w przekonaniu, że bieg jest faktycznie bardzo wymagający, a już do myślenia daje informacja, że pierwsza część biegu jest naprawdę trudna, a druga… jeszcze trudniejsza. Żeby tego było mało, dowiedzieliśmy się też, że gdzieś w połowie trasy czeka na nas niezwykle stromy podbieg zwany Zemstą Teściowej – nazwa mówiąca sama za siebie, nieprawdaż? Nie powiem – jakoś zapał mi zmalał, ale świadomość, że inni wokół również podchodzą do całego tego wyzwania z respektem, jakoś dodawała otuchy. Poza tym towarzystwo Janka gwarantowało, że jakby na trasie miało dziać się coś złego, nie będę sam – i na odwrót. Nasze plany zakładały zmieszczenie się w 3 godzinach, czyli miało to być tempo około 5:27 na kilometr. Teoretycznie bezproblemowe, wręcz treningowe, ale nie wiadomo, czy po którymś tam kilometrze zwyczajnie nie padniemy zemdleni w wycieńczenia. Bo po tym wszystkim, co usłyszeliśmy wcześniej, też musieliśmy się z tym liczyć – tym bardziej, że we wcześniejszych edycjach biegu zdarzały się takie przypadki. Co więcej, jak się okazało potem – w tej również miało to miejsce…
W końcu nadchodzi moment startu. Z podekscytowaniem ruszam z wraz z 300 innych biegaczy z terenu ośrodka wypoczynkowego, by osobiście przekonać się, czy diabeł jest taki straszny, jak go malują. Już po kilkuset metrach mam jasną odpowiedź: pierwszy podbieg. Oczywiście pokonujemy go bez problemu. Potem przez chwilę jest płasko i znów wzniesienie, znów płasko i znów podbieg. I tak… kilkanaście razy. Każdy kolejny pokonuję z coraz mniejszym zapałem, przynajmniej w głowie. To naprawdę dobijało, gdy zdobyłeś kolejną górkę, licząc w duchu, żeby ta była już w końcu ostatnią, a tu – niespodzianka! – za chwilę czeka już następna, z reguły… jeszcze bardziej stroma. A najgorsze było to, że miałeś cały ten podbieg przed sobą i zdawałeś sobie sprawę, jak długie czeka cię wspinanie, marząc jednocześnie o tym, by być już na jego szczycie. Najbardziej we znaki dały się nam w sumie dwa bardzo długie podbiegi, które naprawdę dały w kość. Po drugim z nich na asfalcie napisano informację, że to był pikuś w porównaniu z czekającą tam z przodu Zemstą Teściowej. To zdecydowanie nie poprawiało nastroju. W końcu na 16km widzimy znak drogowy z informacją o 10% nachyleniu drogi, a na asfalcie wielki napis informujący o początku Zemsty. No to podświadomie szykuję się na ciężką walkę. Jednak ledwo się wszystko zaczęło, a tu nagle… koniec, w dodatku bez porównania z wcześniejszym, zdecydowanie trudniejszym, podbiegiem. Ktoś mocno przesadził z nazwą – to był raczej ledwie Lekki Kuksaniec Od Teściowej :).
W końcu zbiegamy z asfaltu i wbiegamy na podłoże terenowe. Zdecydowanie wolę już biegać w tym piachu, byleby nie było już tych górek. Ale gdzie tam – po chwilowym płaskim początku znów czeka na mnie bieganie góra-dół-góra-dół, tym razem jeszcze dodatkowo w pełnym słońcu. Czuję się jak na pustyni, wszędzie jest pył, a żar wprost leje się z nieba i zaczynam żałować, że nie wziąłem ze sobą czapeczki z daszkiem, bo w głowie powoli zaczyna mi się robić słabo. Na szczęście na całej trasie rozmieszczonych jest kilka punktów odświeżania z wodą, gąbkami, bananami i kostkami cukru, ale dodatkowo pomocą służą również okoliczni mieszkańcy – m. in. na równo 20km z jeden z nich czeka na nas z wężem ogrodowym, więc z miłą chęcią oblewam się dosłownie cały chłodną ożywczą wodą. Fantastyczne uczucie, które pomaga przegonić na jakiś czas osłabienie. Zaczynamy wymijać osoby, które już nie biegną, ale spacerują. Sporo ich, a to przecież dopiero 2/3 biegu. Nagle czuję w nodze ból przy pięcie. O nie – ścięgno! Na szczęście to fałszywy alarm, po prostu musiałem źle stanąć, w tym piasku o to nie trudno. Uff… W końcu na 24km i mnie dopada małe zniechęcenie, mam ochotę choć na chwilę się zatrzymać, by troszkę ulżyć organizmowi. Jednak ostatecznie daję sobie ultimatum, że dobiegnę do następnego punktu z wodą, tam odświeżę się, porządnie napoję i zobaczę jak się będę czuł. Jak będzie źle, to nic na siłę – maszerowanie to żadna ujma w tych warunkach. Na szczęście kolejny prysznic z lodowatą wręcz wodą o(t)rzeźwia mnie na tyle, że zasuwam dalej z nową energią. W końcu piasek się kończy i znów wbiegamy na asfalt. Co za ulga. Już wiem, że dam radę, choćby nie wiadomo, co się działo i nawet ostatni już podbieg na wiadukt nie robi na mnie wrażenia. Zaczynam powoli przyspieszać, choć Janek wolałby raczej zwolnić, ale dzielnie się mnie trzyma. Z każdym kolejnym kilometrem jest mi coraz lepiej, biegnę coraz swobodniej i na pełnym luzie, ale nadal szybko. Kilometr przed metą widzimy na poboczu zemdlonego zawodnika, którego próbują ocucić inni. Ostatni zbieg, zakręt i długa prosta w kierunku mety. Finisz mam mocny, udaje mi się minąć jeszcze kilka osób i w końcu koniec! Najważniejsze, że z uśmiechem na twarzy. Gdy jednak już się zatrzymałem, od razu poczułem cały ten wysiłek, który włożyłem. Nogi bolą, mięśnie drżą, mam liczne otarcia, czuję się tak, jakbym ukończył maraton. Janek też wygląda niewiele lepiej. Te ostatnie kilometry dały mu się najbardziej we znaki. Jesteśmy naprawdę zmordowani, ale szczęśliwi. Tym bardziej, że czas 2:48:01 jest o wiele lepszym niż oczekiwaliśmy. Co prawda później okazuje się, że trasa ma jednak około 32 km, ale mimo wszystko i tak obiegliśmy jezioro Narie szybciej niż zakładaliśmy. Cieszymy się też że udało nam się pokonać całą trasę bez zatrzymywania się, oczywiście poza momentami w punktach odświeżania, choć to były dosłownie kilkusekundowe przystanki. Ścięgno też mnie nie boli, a to też bardzo ważne. Na mecie czekają na nas pyszne arbuzy – prawdziwa ambrozja dla ciała i duszy! – oraz piękna kryształowa perła – przede wszystkim dla tych dwóch rzeczy warto było tak się męczyć :). Oglądam jeszcze i oklaskuję innych biegaczy, jedni wbiegają na metę na pełnej szybkości, inni mijają końcową linię marszem. Wszyscy jednak są zwycięzcami, każdy z osobna zasłużył na szacunek i podziw, bo wierzcie, że to był naprawdę duży wysiłek Wcale nie trzeba jeździć na południe Polski, by poczuć się jak na Rzeźniku. Tego jednak nie da się opisać słowami, to trzeba po prostu samemu przeżyć. Choć na mecie zarzekałem się, że jestem tu pierwszy i ostatni raz, to słowa dotrzymuję jednak tylko do następnego dnia, gdy całe zmęczenie mi już przechodzi. Już teraz wiem, że bieg wokół jeziora Narie na pewno znajdzie się w przyszłorocznym kalendarzu imprez :). Może nawet przyjadę z rodziną na kilka dni, by najpierw trochę się zrelaksować pod domkiem, popluskać w jeziorze, następnie po raz kolejny rzucić mu wyzwanie, obiegając je, po czym porządnie odpocząć, już w spokoju podziwiając powód tego całego zamieszania. Bo tak naprawdę na trasie jezioro Narie widziałem może w sumie ze trzy razy i to tylko przez chwilę. No ale w sumie przecież do Kretowin nie przybyłem, by podziwiać niewątpliwie śliczne widoki, ale przede wszystkim, by biegać. I zrobiłem to tak, że na pewno zapamiętam te wybieganie do końca życia.
P.S. 18km na trasie był moim 1000km w tym roku :).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |