2013-06-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| I Półmaraton Wyspy Sobieszewskiej, czyli dobrze czasem dać sobie w kość :) (czytano: 372 razy)
Na Wyspę Sobieszewską wybrałem się, tradycyjnie już, ze znajomym. Dla Janka miał być to oficjalny debiut w półmaratonie i mimo, że wcześniej zdarzyło mu się już biegać ten dystans, to jednak wiadomo, że trening a zawody to dwie całkiem odmienne sprawy. Nasz plan minimum zakładał zmieszczenie się w dwóch godzinach, ale o to byłem raczej pewien, więc nieśmiało nastawialiśmy się na plan maksimum, czyli próbę zbliżenia się do 1:50 – choć Janek zastrzegł, że gdyby się nie udało, to nic złego się nie stanie.
Ogólnie nie za bardzo lubię zającować, a już szczególnie na dłuższych biegach. Moje tempo jest z reguły nierówne, bo mnie zawsze ciągnie do przodu, za bardzo wyrywam się, a potem denerwuję, gdy muszę zwolnić, choć wiem, że mógłbym biec szybciej. Miałem tak właśnie w Sobieszewie przez kilka pierwszych kilometrów, gdy zaczęliśmy zdecydowanie za szybko, ale – jak się potem okazało – chyba dzięki temu udało się nam zrealizować plan z naprawdę sporą nawiązką.
Pierwsze zaskoczenie tuż po starcie – nie spodziewałem się takiego profilu trasy. Wiedziałem, że ma to być bieg po lesie, ale to była raczej kilkukilometrowa przełajówka i wymagająca walka z licznymi podbiegami, wertepami, konarami, dziurami, grząskim piaskiem i innymi utrudnieniami. Dopiero w dalszej części trasa się wyrównała, ale tam z kolei trzeba było uważać na betonowe podkłady z dziurami. Nie powiem, trochę poczułem w nogach to wszystko, a świadomość, że czeka nas jeszcze jedno takie kółko, nie poprawiła mi nastroju. Jedynie czas z połowy dystansu, 55:13, dawał pewność, że plan minimum będzie wykonany, choć mogło się tak zdarzyć, że ponowna walka z trudnym terenem w czasie drugiego okrążenia, a szczególnie tych pierwszych jego kilometrów, może w pewnym momencie całkowicie pozbawić sił. Co prawda Janek zapewniał mnie, że czuję się dobrze, ale nie brzmiało to do końca szczerze. Ja też nie za bardzo cieszyłem się na te kolejne podbiegi i piasek, ale trzeba było się z tym uporać. Co dziwne jednak, od tego momentu zamiast zwalniać, zacząłem nagle przyspieszać, jakbym dostał dodatkowego kopa. A gdy dotarło do mnie, że już nikt nas nie wyprzedza, za to my mijamy jedną osobę za drugą – to już w ogóle było wielkie zaskoczenie. W dodatku czas dawał nam nadzieję na pobicie 1:50, ale trzeba było jeszcze utrzymać to tempo. Na szczęście znowu zaczęła się ta łatwiejsza część, a dodatkowo mobilizowali nas co rusz mijani przez nas biegacze. Gdy do mety pozostało 3km, mogłem śmiało zakomunikować Jankowi, że plan maksimum na pewno zostanie pobity z nawiązką, ale o ile – zależało już tylko od nas. Oczywiście od tego momentu bieg dłużył mi się niemiłosiernie, zaczęło też powoli wychodzić zmęczenie, ale nóżki nadal uparcie parły do przodu – i to tak, że już na ostatnim podbiegu do mety znowu bez problemu wyprzedziliśmy parę osób. Ostatecznie bieg ukończyliśmy z czasem 1:48:24, co bardzo ucieszyło Janka, bo nawet nie marzył mu się taki rezultat. Nie ma za co, Johnny, duża butla pepsi za to wystarczy :). Ja w sumie też byłem zadowolony, bo utwierdziłem się w przekonaniu, że moja zwyżka formy ostatnimi czasy nie była dziełem przypadku – a przecież nie biegłem w Sobieszewie na maksimum swoich możliwości. Co prawda, nie ukrywam, że trasa dała się trochę we znaki, ale mimo wszystko czułem się naprawdę wyśmienicie. Cieszę się też z tego, że drugą część biegu pokonaliśmy aż o ponad dwie minuty lepiej od pierwszej (dokładny czas to 53:11) i że już tylko wyprzedzaliśmy innych, samemu nie będąc przez nikogo prześcigniętym – w sumie "łyknęliśmy" tak dobre 40-50 osób. Nie powiem – naprawdę fajne uczucie :).
P.S. Na koniec wspomnę jeszcze o organizacji, bo za nią oberwało się organizatorom od innych, oj mocno oberwało. Czy słusznie? Mimo wielu niedociągnięć, nie było aż tak bardzo źle. Trzeba pamiętać, że to była pierwsza edycja i wierzę, że odpowiednie osoby wyciągną wnioski i z kolejnymi latami będzie tylko lepiej. Tym bardziej, że w okolicy Trójmiasta nie ma żadnych półmaratonów. Mi się podobało, bo miło jest tak czasem dać sobie w kość, poćwiczyć przy okazji siłę biegową i wytrzymałość, bo przecież płaskich biegów ulicznych mamy dużo, a takich konkretnych i wymagających przełajowych jest naprawdę niewiele.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |