2013-06-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieszczady po raz pierwszy i rzeźnicki deser. Część II (czytano: 1822 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.flickr.com/photos/9434858@N03/
Mimo pesymistycznych prognoz pogodowych czwartek znów przywitał nas ładną pogodą. Po porannej mszy na przedpołudnie zaplanowaliśmy przejazd Bieszczadzką Kolejką Wąskotorową na trasie Majdan – Przysłup – Majdan. Głównie ze względu na dzieci i muszę stwiedzić, że w moim odczuciu nie było to zbyt dużą atrakcją. Sama kolejka tak, wsiadanie i wysiadanie, ruszanie, ale dla dzieci w zupełności wystarczyłaby trasa z Majdan do Cisnej. Zwłaszcza te mniejsze dość szybko się znudziły, widoki w tym miejscu nie zachwycały, a kolejka wlokła się niemiłosiernie godzinę w jedną, potem 40min postoju w miejscu gdzie jedyną atrakcją był wędzony pstrąg i piwko, a potem godzina powrotu. Choć było miło, to żałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy się zamiast tego zwiedzić rezerwatu Siwe Wiry.
Dla mnie i Radka przyszedł czas na zweryfikowanie się w biurze zawodów i odebranie pakietów startowych. Biegaczy było już w Cisnej co nie miara. Miałem wrażenie, że Radziu zna tam chyba z połowę obecnych, a wszyscy znali jego. No ale precież Radka znają wszyscy! Wspaniała serdeczna atmosfera. Pełno osób z naszego TEAM’u. Spotkaliśmy Anię Arseniuk (jestem jej fanem i pod wielkim wrażeniem jej biegania) , Marka z Agatą (Marku, dlaczego Agata jeszcze nie jest w naszym TEAM’ie?) a potem silną ekipę Benka z Kamilem, Tarziego z Miłoszem i Smolnego. Jednak spora ekipa nas tam była. Siedliśmy na chwilę z Anią przy stoliku, gdy ni stąd ni z owąd zerwał się wiatr, poprzewracał parasole i zaczęło padać. No tak, pomyślałem. Zbliża się start no to musi padać, no bo jakżeby tak inaczej. W sumie byłem na to przygotowany. Wiedziałem, że na Rzeźniku bardzo często pada i specjalnie się tym nie przejąłem, ale powoli niepokój zaczął się wkradać do mojego umysłu. Starałem się nie pokazywać tego po sobie, ale myślami widziałem się już zmaltretowanego gdzieś na trasie.
Powrót do naszej kwatery, pakowanie rzeczy na przepaki. Bardzo mi tu pomogło doświadczenie Radka i jego spokój. Widzieliśmy gości którzy na przepaki szykowali takie ilości mukstur, żeli i batonów, że możnaby spokojnie otworzyć mały sklepik. Idziemy z workami na odprawę. Teraz już nie będzie poprawki. Co zostało w workach tam już zostanie i choćbym chciał jednak zmienić buty już w Cisnej do Smereka i tak będę musiał już teraz dojść w tych ze startu. To samo dotyczy dodatkowej kurtki deszczowej... Niech się dzieje wola nieba... Odprawa. Mirek straszy burzami na połoninach. Może po innych to spływa, ale nie po mnie. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko, w końcu to Rzeźnik – wiem o tym, ale czy od razu musi być hardcore?
Wracamy na kwaterę. Na kolację makaron łazanki z jogurtem. Zagryzam to jeszcze kiszonym ogórkiem. Magda i Iza patrzą na tą miksturę z nieukrywanym obrzydzeniem i lekką obawą. Kładziemy dzieci spać a ja kładę się niewiele po nich. Na dobranoc tulę Olgę i pełen przejęcia mówię jej o swoich obawach przed biegiem. Pytam się jej: „Jak myslisz, czy dam radę to przebiec?” Objęła mnie, uśmiechnęła się do mnie tak, jak to tylko ona potrafi i z tak niezahwianą wiarą, niedopuszczającą najmniejszej wątpliwości, jakby dziwiąca się moim myślom, powiedziała tylko „Na pewno!” Tak jakbym pytał ją czy uda mi się dojść na piechotę do jej przedszkola... Tą jej reakcję zapamiętam do końca życia, bardzo mi pomogła i wzruszyła mnie do głębi... Natychmiast opuściły mnie wszelkie wątpliwości, jakbym zrzucił ze swych barków ciężki plecak i spokojny położyłem się spać. Od tej pory ani razu myśli zwątpienia nie zagościły w moim umyśle, a ja czułem wewnętrzny spokój.
Wczesna pobudka o 1:15. Radek wygląda przez okno na ganek. Nie pada. Zjadamy resztę makaronu, Miłosz zaoferował się, że podwiezie nas te 2km do Cisnej gdzie przesiądziemy się do autobusów. Wychodzimy przed dom i okazuje się że ganek na który wcześniej wyjrzał Radek jest pod daszkiem i dlatego był suchy. Na dworze mocno pada, żeby nie powiedzieć leje. Jestem wdzięczny Miłoszowi, że dzięki jego uprzejmości nie przemokniemy już przed startem. Przesiadamy się do autobusu. Dookoła pełno podobnych do nas wariatów co nie mogą spać w środku nocy i po deszczu włóczą się z czołówkami i jeszcze półsenni pakują się do długiego ciągu autobusów. Ruszamy w kierunku Komańczy. Po jakiś czterdziestu minutach zauważam, że kierowca wyłączył wycieraczki. Przestało padać! Wysiadamy, zrzucamy ostatnie wierzchnie nakrycia. W okół nas faluje kolorowy tłum, w tle bębny. Jest dobrze. Czuję to! Nie może być inaczej! Ostatnie fotki, spotkanie z Leszkiem, Markiem i Agą, ustawiamy się niemal na samym końcu i chwilę później zaczynamy. Kolorowy wąż błyska światłami czołówek i faluje w biegu. Zwłaszcza na podbiegach wygląda to niesamowicie. W głowie jak mantrę powtarzam plan ułożony przez Radka: „2:30, 2:20, 3:50, 3:30” To nasze zakładane czasy na poszczególnych odcinkach do Berehów. Ostatni przez Caryńską Radek szacował na dwie godziny. Celujemy w wynik między 14,5 a 15 godzin, ale nie przywiązujemy do tego zbytniej wagi. Byleby nie zacząć za mocno. Ukończenie w limicie będzie moim wielkim sukcesem.
Bardzo szybko robi się widno. Praktycznie obyłoby się dziś zupełnie bez czołówek. Radek cały czas nawija. Tu zagada do kogoś, tam coś opowie. Jest miło i nie pada! Tłum jakby nieco zrzedł. Widoki cudne, las taki świeży i uśpiony. Pokonujemy pierwsze strumienie i zbliżamy się do Jeziorek Duszatyńskich. Są piękne i jakby takie uśpione. Nie drzemy do przodu za mocno. Trzymamy się planu. I tak jest chyba ciut szybciej niż zakładaliśmy. Robimy sobie zdjęcia i zaczyna się podejście na Chryszczatą. Do Żebraka docieramy zgodnie z planem. Coś wypijamy i dalej w drogę, praktycznie bez zatrzymywania. Szlak faluje. Tam gdzie się da biegniemy, pod górę spokojnie idziemy. Radziu cały czas nawija, ja chyba też. Trasa nam ucieka, a czas się nie dłuży. Uświadamiam sobie, że normalni ludzie jeszcze przewracają się na drugi bok, a my mamy już za sobą 25km trasy i czujemy, że tu właśnie jest nasze miejsce i nasz czas. Wyraźnie się zarysowuje, że Radziu dużo lepiej ode mnie zbiega, ja natomiast lepiej czuję się na podejściach. Przed samą Cisną zbiegamy po błocie po trasie wyciągu. Czepiam się jak mogę okolicznych krzaków. Kilku odważnych puszcza się środkiem błotnistej rynny. Kilka sekund i już są na dole. No ja tak nie potrafię, albo się zwyczajnie boję konsekwencji skręcenia stopy na 30-tym kilometrze. Jeden ze zbiegających wyznaje, że mają kolce. To zmienia trochę postać rzeczy.
W Cisnej pierwszy przepak. Spodziewamy się tu spotkać moją rodzinkę i Izę z Miłoszem, ale ich nigdzie nie ma. Na przepaku wszystko sprawnie, ładuję do plecaka koszulkę na krótki rękaw, skarperki (na wszelki wypadek) i nowe snikersy. Spotykamy Miłosza z Tarzim. Tarzi jak świergolątko, natomiast Miłosz wygląda na skrajnie wykończonego. Martwimy się o niego, czy da radę do końca. W ostatniej chwili zorientowałem się, że moja czapka została w worku, a worek już oddaliśmy wolentariuszom. Próbujemy go odszukać, ale wszystkie worki takie same i po zmarnowanych pięciu minutach postanawiamy nie szukać dalej. Wychodzimy z Orlika na tory kolejki i spotykamy tu czakających na nas Magdę z dzieciakami i Izę. Niestety przyszli ciut za późno, Olga z Miłoszem są w innym miejscu i nie zobaczyliśmy ich. Wielka szkoda. Jeszcze w przypływie wisielczego humoru kładziemy głowy na tory kolejki i lecimy dalej.
Zaczyna się ostre i błotniste podejście na Małe Jasło. Stromizna jest naprawdę duża. Radek zaczyna mnie hamować, bym tak nie parł do przodu. Tu widzę u Radka dużą zmianę. Nagle zamilkł. Widzę, że podejście sprawia mu dużo wysiłku. Już teraz nie pamiętam dokładnie czy to było na tym czy na innym podejściu, ale widząc jego chwilowy kryzys zaczynam teraz ja nawijać i opowiadać jakieś dowcipy. Idziemy blisko siebie. Czasem puszczam Radka przodem czasem wyrywam się na trochę do przodu, by po chwili zaczekać na niego. Generalnie zapewniam go, że wynik nie jest najważniejszy, że czasu mamy sporo i że do limitów mamy dużo czasu. Bardzo odpoczywam na tych podejściach, ale na zbiegach dostaję w kość.
Zdaję sobie sprawę czemu tak jest. Wprawdzie po górach wcześniej nie biegałem, ale od małego chodziliśmy z Tatą po górach. Najczęściej z nartami na plecach, w butach narciarskich, przez kopny śnieg. Tatry polskie i słowackie, Karkonosze, Beskid Wysoki i Żywiecki, Góry Sowie, rajdy tarzańskie, kiedy to zdobywaliśmy prawie wszystkie szczyty i przełącze w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. W myślach wróciłem do tych wszystkich wspaniałych wycieczek z Tatą i przeżylem to jeszcze raz. Żelazne Wrota, Barania Przełęcz o wschodzie słońsa, Kozi Wierch, Krywań i wiele, wiele innych. Poczułem jakby Tata się tu ze mną wspinał koło mnie. Tak, wchodzenie i to z obciążeniem w śniegu po pas mam we krwi, więc teraz jest mi łatwo. Natomiast na górze po prostu zakładałem narty i zbiegów żadnych nie było. Po za tym mam obecnie olbrzymie braki treningowe. Marzec – zero treningu, kwiecień – tyle co nic. Zacząłem po świętach Wielkanocnych. W maju przebiegłem zaledwie 80km łącznie przed Reźnikiem plus to wyjście z dziećmi w środę przed biegiem. Patrząc na wszystko z perspektywy czasu, jestem przekonany, że gdyby nie to hamowanie Radka na podejściach, gdyby nie to że wtedy odpoczywałem, to wszystko mogłoby się skończyć bardzo brutalnie gdzieś na trasie. A tak nie miałem na trasie żadnego kryzysu.
Uzupełniam węglowodany snickersem, kończy się podejście na Małe Jasło, Radziu powstał jak feniks z popiołów. Znów uśmiechnięty i rozmowny. Mijamy Okrąglik. Radek cały czas przestrzega przed jeszcze jednym trudnym podejściem na Fereczatą, a potem będzie już „wąwóz” i osławiona Droga Mirka. Czy to już to podejście? Nie, to jeszcze nie to. Może to? Nie, To też jeszcze nie to. Nagle szlak się ostro pochyla w dół. Odbija w lewo i zaczyna się wąwóz. A więc Fereczata nie była taka straszna jak ją Radek malował :). Ten zbieg daje mi się ostro we znaki. Mięśnie palą, pełna koncentracja i błyskawiczne decyzje gdzie postawić stopę. Do drogi Mirka dobiegam cały zgrzany. Chwila odpoczynku w szybkim marszu. Doganiają nas Tarzi z Miłoszem. Widać, że Miłosz trochę odżył, ale upodlony jest już niemiłosiernie. Zdaje mi się, że go Tarzi za mocno pociągnął na początku. Chwilę biegniemy razem. Raz oni nas wyprzedzają raz my ich. Biegniemy wymyślonym na prędce galloway’em. Ku mojemu zaskoczeniu odrobiliśmy wszystkie straty z podejścia na Jasło i na przepak w Smereku docieramy z kilkoma minutami nadróbki. Czułem, że zaczynam się robić głodny. Zjadłem dwie bułki z dżemem (trochę gumowate, ale pyszne) uzupełniłem camelbaga wodą i doładowałem snickersów do plecaka. Szybka zmiana koszulki na lżejszą i świeżą i byłem gotowy do drogi. Postanowiłem n awszelki wypadek nie siadać i nie zmieniać butów już do końca biegu. Adidasy Kanadia, które kupiłem dwa lata temu z tlącą się nieśmiało myślą właśnie o błotnistych trasach Biegu Rzeźnika , sprawdziły się doskonale. Trochę się obawiałem jak będzie po 50km biegu, czy noga mi nie spuchnie i czy nie okażą się wtedy za małe, ale było ok. Ja też się czułem nadal bardzo dobrze. Zmęczenie powoli narastało, ale było pod kontrolą. Podejście na Smerek zajęlo nam 1:20. Teraz zaczęła się chyba ta najpiekniejsza część Bieszczad. Po wejściu na połoninę rozpostarły się w okół nas fantastyczne widoki. Spotykaliśmy coraz więcej turystów. Większość z nich gorąco nam dopingowała. To było bardzo pomocne. Dziękowałem im za to że tu są i nas przy okazji wspierają. Kiedy ktoś przed nami krzyknął „zrobić miejsce dla rzeźników!” zrobiło mi się bardzo miło. Jeszcze nie rzeźnik, ale nie mogło się już nie udać. Ten fragment trasy już znałem ze środowej wycieczki. Kilkaset metrów przed Chatką Puchatka przeżyliśmy fantastyczne spotkanie z tym samym jeleniem, którego obserwowaliśmy z większej odległości dwa dni wcześniej. Teraz stał dosłownie 4m od ścieżki. Dumny i piękny. Przeżycie bezcenne!
Teraz trudny zbieg do Berehów, ale po trudniejszym odcinku schodów lecę już uskrzydlony myślą, że zaraz zobaczę moją rodzinkę. Mam nadzieję, że tu będą i że tym razem zobaczę też Olgę. Wiem, że to dla niej ważne tak samo jak dla mnie, by ich wszystkich zobaczyć. Pierwszy pojawia się Miłosz. Już wiem że są i że się zobaczymy. Gęba mi się cieszy, ściskam wszystkich serdecznie, przybijam piątki . Za sobą mamy 12 godzin biegu i 68 kilometrów w nogach. Nie czuję dużego zmęczenia. Nie dzięki ich obecności i czuję się naładowany pozytywną energią przed Caryńską. Jeszcze by się chciało zostać trochę dłużej, ale trzeba dokończyc dzieła. Za metą będzie na to czas.
Zaczynamy podejście. Radek znów markotnieje. O tej Caryńskiej wspominał juz kilka razy na trasie. Ale idzie dobrze. Powoli, ale caly czas na przód. Dołącza się do nas jedna para. Idziemy wspólnie, gadamy, odwracamy uwagę od trudów podejścia. Na szczyt docieramy po 1:04. Jest dobrze. Zaczyna się ostatni długi zbieg. Tu zmęczenie daje mi się dość mocno we znaki. Wspieram się kijkami przy zeskochach, staram się odciążyć w ten sposób kolana i zabezpieczyć przed skręceniem czegoś na sam koniec. Szczerze to już od jakiegoś czasu myślę o tym by się trochę oszczędzać, mając na uwadze drogę powrotną do Szwecji, którą chcąc nie chcąc muszę rozpocząć już w sobotę. Muszę być sprawny. W pamięci mam mój pierwszy bieg przełajowy w 2009 roku gdzie w końcówce brzydko skręciłem sobie stopę. Teraz pełna koncentracja do końca. Radziu leci jak świergolątko, teraz ja trochę hamuję. Wyprzedza nas gość, który zachęca do przyspieszenia by złamać 14 godzin. Jest na to szansa, ale mnie nie zależy na tym. Czas jaki mamy jest spełnieniem moich najśmielszych marzeń biorąc pod uwagę mój trening przed tym biegiem. Nie robi mi różnicy czy czas będzie 13:59 czy 14:02. Wyprzedza nas jeszcze jedna para mieszana. Radek stara się mnie zmotywować, mówiąc że ma ambicję, aby już żadna para nas do mety nie wyprzedziła. Po chwili słyszymy za sobą szybko zbliżające się głosy. Radziu ogląda się za nas i mówi: „no może po za nimi”, spogląda na mnie i dodaje „i jeszcze maks dwie pary”. Strasznie mnie tym rozbawił. Jednakże do mety już nas nikt nie wyprzedził. Nasz oficjalny czas to 14:04:48 i jak się okazało potem 167 miejsce. A wydawało mi się, że jesteśmy gdzieś pod koniec trzeciej setki startujących par.
Drogocenny gliniany medal (dla mnie droższy od srebra czy złota) zawisł na naszych szyjach. Olga wskoczyła mi na ręce, podeszła Magda z Hubertem, Basią, Izą i Miłoszem. Jestem bardzo szczęśliwy. Że się udało, że oni tu są, że dane mi było pokonać tą trasę w tak fantastycznym towarzystwie Radka, który idealnie rozplanował tempo biegu i hamował i motywował mnie tam gdzie było trzeba. Zsumowane czasy z naszej rozpiski dają czas łączny 14h10min. Do tego nalezało doliczyć czas na przepaki i punkty odżywcze. Nasz czas łączny do wynik lepszy od zakładanego i to zasługa Radka i jego idealnego planu. Też jestem zdania, że w tym biegu jedną z kluczowych rzeczy w ostatecznym sukcesie jest odpowiednie dobranie się partnerów i ich wzajemna odpowiedzialność za siebie i wspieranie się. Niestety spotkaliśmy sporo par w których jednemu z zawodników sił brakowało, a drugi czy druga zostawiali ją czy jego samego na trasie. Tu jeszcze wspomnę o Tarzim który mimo dużo lepszej formy od Miłosza i mimo zbyt silnego początku nie zostawił go na trasie i razem ukończyli ten bieg. Podziwiam cierpliwość Tomka, jak i samozaparcie Miłosza.
Radku, z tego miejsca dziękuję Ci jeszcze raz za ten wspólny bieg, który już głęboko wrył się w moją pamięć.
PS. To już nie o biegu. Część rzeczy udało mi się już popakować w piątek wieczorem, gdyż spodziewałem się większych problemów dnia następnego. W drodze powrotnej miałem jeszcze nadzieję odwiedzić z niecka z nacka Gabę w Rudawie. Tknięty impulsem, jednak zadzwoniłem (ok, po prostu nie pamiętałem adresu) ale dowiedziałem się, że jej niestety nie było w tym czasie w domu. Zmodyfikowaliśmy plany odwiedzając za to Kraków i robiąc mojej siostrze „potop szwedzki” ale jakoś to chyba przeżyła. Zapakowaliśmy dzieciarnię ponownie do samochodu i śpiącą dowieźliśmy przed północą do Torunia. Bardzo obawiałem się tej drogi ze względu na dzieci jak i moje pobiegowe zmęczenie, które na szczęscie nie okazało się przeszkodą. W niedzielę wieczorem będąc już na promie do Szwecji zostawiliśmy dzieci w kabinie pod opieką elektronicznej niani, a sami udaliśmy się na dyskotekę. Nawet daliśmy radę zatańczyć jive’a.
Zakochaliśmy się w Bieszczadach i mam nadzieję, że za rok tam powrócimy, ale tym razem na dłużej.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marysieńka (2013-06-14,15:51): Odpowiedniego dobrania partnera na ten bieg to podstawa sukcesu, ale równie ważne żeby oboje mieli jednakowe oczekiwania, żeby ambicje jednego nie były dużo wyższe od możliwości drugiego....wielkie gratki RZEŹNIKU :)) Truskawa (2013-06-14,18:27): Krysia i Radziu to najlepsi komapni na Rzeźnika. Zazdroszczę Ci Tomek tej przygody. Zazdroszczę mimo, że zdaję sobie sprawę z tego jak niskie jest to uczucie. Ale też cieszę się, że Wam się udało czego serdecznie gratuluję. Szkoda mi, że nie udało mi się spędzić tych paru dni z Wami ale jeszcze jesteśmy młodzi i wierzę, że sporo jeszcze przed nami. :) Olga jest super dzieciakiem. :) michu77 (2013-06-15,00:11): ech... też miałem być w tym roku na Rzeźniku! Gratuluję wyniku!!! ;) ddrapella (2013-06-15,04:49): Z wielkim przejęciem doczytałem do końca, Tomku. Bardzo podoba mi się Twój opis i przybliżenie postaci Radka. Szkoda, że RZEŹNIK jest tylko w parach, bo po ambitniejszym przygotowaniu chętnie dołączyłbym do tak zgranego zespołu, jaki stworzyliście i bliżej poznał Radka - może kiedyś weźmiemy Radka w żleby (czytaj do "piątki")? Morizonki za opis i przygodę w moich ulubionych górach. jacdzi (2013-06-15,08:13): Partne... Dlatego niestety nie sprobowalem Rzeznika. Nie chce kogos zawiesc, boje sie ze ktos moze przeze mnie zaprzepascic swoja prace shadoke (2013-06-15,08:43): Po przeczytaniu martwi mnie jedna rzecz...Nie będzie części trzeciej...:( GRATULACJE! Wspaniały debiut, cudowna opowieść, bajka:) mamusiajakubaijasia (2013-06-15,10:50): A widzisz! Na rekolekcjach wtedy z Piotrkiem byłam, i z nich bym nie zrezygnowała, ale żałuję, że nie mogliśmy się spotkać. Nota bene nie wiedziałam, ze uwzględniliście mnie w swoich planach. Dziękuję :) A relacja - jak zawsze - świetna! marek100384 (2013-06-15,21:29): Tomku, Raz,może 2 razy rozmawiałem z Agatą o przynależności do Naszego TEAM,u,ale jakoś nie dokańczaliśmy tematu :) choć tak po cichu napiszę,że chciałaby ;) w końcu PaniDoktor się przyda w drużynie ;) tdrapella (2013-06-16,11:20): Marysiu, zgadzam sie z Toba w 100%!! tdrapella (2013-06-16,11:24): Iza, tez wszystkim zazdroscilem tego biegu i tej przygody. Jestem pewien, ze Twoje marzenie spelni sie tak jak moje. I mam nadzieje, ze nie poddasz przeciwnosciom, bo ty silna i zawzieta kobieta jestes :) tdrapella (2013-06-16,11:26): Michal, co sie odwlecze to nie uciecze. Teraz tylko trzeba zdazyc zaprowadzi sie na za rok :) tdrapella (2013-06-16,11:29): Tato, tak jak Ci juz mowilem, sprawiloby mi wielka radosc pokonac ta trase razem z Toba. Pamietasz jeszcze nasze wbiegniecie do Chocholowskiej po calodziennej wycieczce z mala Gosia? tdrapella (2013-06-16,11:32): Jacku, taka obawa bedzie zawsze, ale warto sprobowac. Motywacja jest olbrzymia. Nie rezygnuj z tego marzenia! tdrapella (2013-06-16,11:33): Iwonko, mam nadzieje, ze kolejne czesci beda! Za rok i za nastepne lata ;) tdrapella (2013-06-16,12:05): Gaba, mam nadzieje, ze jeszcze uda nam sie was odwiedzic. No i mam nadzieje kiedys zawitac na rudawskim ognisku :) tdrapella (2013-06-16,12:07): Marku, to tak po cichu napisze, ze my tez bysmy chcieli :) moze kiedys dolaczy do nas moja zona? Tez jest pania doktor :) Kedar Letre (2013-06-20,21:32): Jak wspaniale jeszcze raz przebiec sobie Rzeźnika:) ja to mam szczęście do partnerów:) Najpierw Krysia, potem Dybol, Trebi no i w końcu Ty Tomku. Sama śmietanka. To była czysta przyjemność spędzić te 14 godz. w Twoim towarzystwie. Było wspaniale. Wazelina wylewa się uszami , ale co mam pisać jak tak właśnie było. W sumie to i tak się powstrzymuję, aby Ci się w głowie nie przewróciło:)A w naszej lokalnej prasie napisali dzisiaj- pisząc o BR , że ....." Radek zmienił partnera"...... tdrapella (2013-06-20,23:50): Jakby na to nie patrzec to jest to prawda niezaprzeczalna!! ;) ddrapella (2013-06-21,17:24): Jasne Tomku, że pamiętam, ale tamtej kondycji to już pewnie nie odbuduję, choć ostatnio (jak na warunki statkowe) się nie obijam. Póki co zapisałem się z marszu na SZAGĘ TR150 start o północy 19.07 w Zaniemyślu pod Poznaniem
|