2013-06-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Od Żebraka do Ustrzyk, czyli historia gaśnięcia (czytano: 358 razy)
Żebraka zostawiliśmy dość szybko, nie było co marudzić. Ruszyliśmy chybcikiem na Jaworne i Wołosań. Było dobrze. Było coraz jaśniej, słońce wyszło. Czego chcieć więcej? No, może tylko mniejszego błota pod nogami, ale wszystkiego mieć nie można. W końcu dotarliśmy do ostatniego zbiegu w kierunku Cisnej. Pamiętałem z ubiegłego roku, że końcówka jest "przewspaniała". Być może czekała nas jazda na czterech literach pod wyciągiem. Rzeczywistość okazała się jeszcze ciekawsza. Błotko!!! Jacek, jako wytrawny narciarz, poradził sobie z tym kawałkiem bardzo łatwo. Zakos w lewo, w prawo, z palców na pięty i uciekł mi skubaniec. A ja? Na szczęście były jeszcze gałęzie, ale i tak zaliczyłem dwa razy glebę. Mój styl zbiegania przypominał bardziej walkę o życie. Ale udało się! Dobiegliśmy do Orlika w 5 godzin i mogliśmy chwilkę odpocząć, przepakować się, coś zjeść, wziąć kijki i ruszyć dalej. Przed nami był najdłuższy etap. My wbiegaliśmy, a Mirek ruszał dalej. Tak samo Pati. Po Piotrku i Tomku nie było już śladu. To musiała być niezła "dzida". Od razu przypomniały mi się ostatnie przygotowania chłopaków z Kuźnika, uwieńczone na słynnym w niektórych kręgach filmie poglądowym, gdzie główną role grał Tomek. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy w kierunku małego Jasła. Dobrze pamiętałem ubiegły rok, kiedy już na początku wejścia odechciało mi się dalszej drogi i dopiero po namowach Izy ruszyłem. Tym razem poszło lepiej. Nie było to zabójcze tempo, ale brnąłem niczym koń pociągowy. Wolno bo wolno, ale ciągle do przodu. Do mustanga było mi zdecydowanie daleko. Do tego doszedł debiut w posługiwaniu się kijkami. Dla mnie zupełna nowość. Szybko pożałowałem, że nie wziąłem kilku lekcji. Dopiero Jacek wytłumaczył mi z grubsza, o co w tym wszystkim chodzi, bo nie jestem Justyną, która właśnie zjeżdża z małego wzniesienia. Nie wiem jak dla Jaca, ale dla mnie był to dobry kawałek. Tylko kilka razy przystanąłem, ot tak dla "nabrania ducha". 14km przed przepakiem czekał na nas Wasyl. Cyknął kilka fotek. I po raz kolejny,ze "szrekową" cierpliwością odpowiedział na "osiołowe" pytanie: Daleko jeszcze?" Tylko 14km. Sam zbieg na Drogę Mirka był szybki. W końcu było przed nami trochę płaskiego. Cóż z tego. Moja głowa już zaczęła kombinować. Po co biegnąć? Przecież można iść. Zdążymy. To tylko kawałek i jesteśmy. Tu zamarudziłem trochę i dziwię się Jackowi, że nie przyłożył mi "festkopa" i nie pogonił. W końcu zmusiłem się do biegu i dotarliśmy w dość dobrej formie pod Smerek. przed nami była chwila odpoczynku na drugim przepaku. Pepsi, jak ona smakuje po blisko 60km zmagania się z trasą. Jaka smaczna jest bułka z szynką. Delicje! Ale my tu gadu gadu, a Smerek czeka. Zostało uzupełnić bukłak i ruszyć dalej. Kumpel wykonał jeszcze telefon do domu informując syna, ze żyje i ma zamiar w całości wrócić do domu i ruszyliśmy na kolejny kawałek trasy. Na Smerek! i nadal ani śladu chłopaków. Czyżby Piotrek i Tomek celowali w wersję hard? Na szczyt weszliśmy z mozołem. Widoki były piękne, ale ja już czułem, że coś zaczyna się psuć. maszynista jeszcze chciał jak najszybciej przeć do przodu, ale coś złego zaczęło się dziać z parowozikiem. Tam, gdzie można było podciągnąć, ja marudziłem. Przestałem walczyć o wynik. Walczyłem o metę. Powtórzyła się historia z ubiegłego roku, gdzie najwięcej czasu straciłem za Smerekiem. a przecież na Połoninach można najwięcej ugrać. Zbiegliśmy, lub raczej szybko zeszliśmy na ostatni wodopój i zostało nam do przebycia "tylko" kilka kilometrów. Została "tylko" Caryńska. I tu popełniłem chyba największy błąd podczas zawodów. Nic nie zjadłem, tylko wypiłem sobie Tigera. Odbiło mi się to czkawką bardzo szybko. Ci, którzy odsłuchali już nowy hymn Rzeźnika, znają fragment o tej "piekielnej" górze. To tak, jakby ktoś opisał moje zmagania. Caryńska, eh Caryńska! Krok za krokiem. Mozolnie do góry. Ślimaczym tempem, ale jednak do przodu. W końcu szczyt! Z tego jednak chleba nie będzie. Nie ma szans na rekord. Zmiana planów. Musimy zmieścić się w limicie. Ze szczytu, już nie chybcikiem, ruszyliśmy do mety. Marzyło mi się jeszcze przyspieszenie na zbiegu, ale w praktyce zostało to tylko w marzeniach. Jaco zapewne mógł i miał siłę i chęci. Ja nie. W końcu wybiegliśmy z lasu i ostatnie kilkaset kilometrów przetruchtaliśmy. przebiegliśmy mostek i ukończyliśmy Rzeźnika. Ukończyliśmy Rzeźnika! Nic, tylko się cieszyć. Cieszyłem się, ale ... nie tak do końca. Bo marzyło mi się więcej... Na mecie czekali już chłopaki. Tomek z Piotrkiem ograli nas na czterdzieści kilka minut. Brawo! Nie było jednak czasu na dyskusje. Szybko wskoczyliśmy w autobus i po kilkudziesięciu minutach byliśmy w Cisnej. Na miejscu odebraliśmy najpierw nasze tobołki z rzeczami z przepaków i udaliśmy się do hotelu. Nogi bolały. Musiały! W końcu za nami było blisko 80km. Po godzinie przeznaczonej na toaletę i pozbieranie się ruszyliśmy na zakończenie imprezy. Na miejscu najlepsi już odbierali pamiątki. My usiedliśmy sobie grzecznie na ławeczce. Dołączyła do nas Katarzyna z rodzinka i kilkoma znajomymi. Czas mijał szybko na rozmowie o ... bieganiu i degustowaniu miejscowych delicji. Nawodnienie, to podstawa. Czas szybko mijał, bo umilała go Wiewiórka na Drzewie. Około 23 byliśmy już w hotelu. Trochę ogarnęliśmy się, bo czekał nas poranny wyjazd i dość szybko padłem jak kawka.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Andrzej7 (2013-06-04,21:35): Wojtku za rok będzie tylko lepiej!!!
Zostały w pamięci wspaniałe widoki z trasy Rzeźnika.
Za rok powalczymy o jeszcze lepsze czasy;) Mijagi (2013-06-04,21:37): Andrzej, jasne! W końcu wszyscy jesteśmy zwycięzcami! Tak jest w regulaminie. michu77 (2013-06-04,21:59): ...ale Wam zazdroszczę... nawet sobie z tego nie zdawałem sprawy ;p Mijagi (2013-06-04,22:01): Michu, zbliża się XI Bieg Rzeźnika... paulo (2013-06-05,08:35): Przepiękne osiągnięcie i jeszcze w tak cudownych terenach. Gratuluję Wojtku. Mijagi (2013-06-05,08:39): Wielkie dzięki. I mówię: warto... Patriszja11 (2013-06-06,16:26): Od samych wspomnień tego co się dzieje z człowiekiem po 60km już mnie boli i nie wiem czy zwykły śmiertelnik jest w stanie się na takie zmęczenie dobrze przygotować (bez biegania treningowo podobnych dystansów) dlatego nic sobie nie umniejszaj świetna robota Wojtek! Podziwiam Twoją wolę walki ja ze swojej strony po Rzeźniku zastanawiam się poważnie czy w ogóle dam radę ugryźć 7 dolin a Ty już planujesz następny start za rok coś niesamowitego jest prawdziwym twardzielem. Mijagi (2013-06-06,19:04): Pati dzięki. Ja już tak mam, taki wariat jestem.
|