2013-06-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| "Battle for the sun" - czyli z motyką na słońce (czytano: 636 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.youtube.com/watch?v=PCXRLrZpX-4
I przyjdzie ten dzień
gdy wytoczę batalię o słońce
od świtu do zmierzchu będę biec
i nie spocznę dopóki tego nie skończę
***
Podczas gdy ja tak
śnię o wielkim biegu
Mój Towarzysz Tortury
ma zupełnie inne skojarzenia
z mającym nas czekać lada chwila wysiłkiem
- to będzie raczej "badyl for de san"
czyli w wolnym tłumaczeniu
z motyką na słońce :-)
rozbraja mnie Moja Szybsza Nie Tylko Biegowa Połowa
Cieszę się jednak że dzień przed biegiem
chociaż On trzyma fason
i nie traci poczucia humoru
Bo mi od kilku dni
coraz mocniej zaczynają
ciarki chodzić po plecach.
Wraz z kolejnymi organizacyjnymi czynnościami
X Bieg Rzeźnika
z odległego marzenia
staje się dla mnie do bólu realnym wydarzeniem
którego konsekwencje jak sądzę
na zawsze zmienią mój obraz samej siebie.
Jedno jest pewne
31 05 2013
albo po raz pierwszy zejdę z trasy
albo zostanę ultramaratonką.
***
Zaczęło się.
Klamka zapadła.
Samochód ruszył.
Jadąc i rozmyślając
coraz dalej na południe
patrzę jak wypiętrzają się góry
zarówno te za szybą
jak i te w mojej głowie.
Gorączka przedstartowa
mnie nie opuszcza
powietrze staje się ciężkie
w końcu emocje osiągają apogeum
w swym wzroście
coś pęka w niebie
i tak w strugach ulewnego deszczu
zbliżamy się wielkimi krokami do Cisnej.
Na szczęście po dotarciu na miejsce wychodzi słońce
Od tej chwili czas pracuje już jednak tylko na naszą niekorzyść.
Pora zacząć działać
Wiemy doskonale że im szybciej
uporamy się z wszystkim co wydaje się nieważne
lecz jest niezbędne
tym więcej z tej nocy urwiemy na sen.
Kolejka do biura zawodów nie jest na szczęście
zbyt duża,
stojąc w niej dodatkowo zostajemy zagadani
przez studenta wydziału lekarskiego
Uniwersytetu Medycznego w Łodzi
Okazuje się że wraz z grupą kolegów
przyjechał on zrobić badania na ultramaratończykach
które opublikowane zostaną w medycznym czasopiśmie.
Dostajemy propozycję nie do odrzucenia
wszystkie nasze wyniki dostaniemy bowiem bezpłatnie
drogą mailową.
Mając w pamięci deklarację przebadania się przy najbliższej okazji
podejmuję jedyną słuszną decyzję
i po obiorze pakietu startowego
udaję się wraz z moją Szybszą Nie Tylko Biegową Polową
w kolejną kolejkę.
Po wypełnieniu obszernej i bardzo szczegółowej ankiety
dotyczącej zdrowia
przebieganych dystansów
i osiąganych wyników
z pełnym zaufaniem
oddajemy się w ręce niedoszłych lekarzy
zapoznając się z procedurą
której ważnym punktem jest wyrażenie zgody na oddanie krwi przed i po biegu
celem oznaczenia z niej markerów chorób serca
i stopnia degeneracji chrząstek stawowych po wysiłku.
Uznaję że okazja zrobienia takich badań za darmo
może się już nie trafić
zgadzam się więc na wszystko.
Szybko i sprawnie
kręcący się wokół mnie ludzie
pobierają mi krew
mierzą ciśnienie
poziom wody w organizmie
oraz wykonują EKG
- nie pamiętam kiedy je ostatnio robiłam
myślę sobie
i utwierdzam się w przekonaniu że podjęłam dobrą decyzję.
Po badaniach pozostaje nam jeszcze tylko
coś zjeść
i możemy kierować się już w stronę Komańczy
gdzie mamy zaplanowany nocleg.
Na miejscu okazuje się
że pokój załatwiony na ostatnią chwilę
jest strzałem w dziesiątkę
do punktu startu będziemy mieć jedyne 150m :-)
Co za ulga móc spać choć te 20min dłużej.
Leżąc w łóżku
długo przewracam się z boku na bok
wsłuchując się w równy rytm
padającego za oknem deszczu
wreszcie tonę w poduszce
i usypiam snem nieprzytomnego.
***
Budzik nastawiony na 2:50
wyrywa mnie
z zaledwie przed chwilą osiągniętego stanu błogości
dając znak by ruszać w drogę.
Zwlekam się posłusznie z łóżka
i nastawiam wodę na kawę.
Po dwudziestu minutach
oboje jesteśmy zwarci i gotowi do wyjścia
Moja Szybsza Nie Tylko Biegowa Połowa
postanawia uwiecznić tę chwilę
zdjęciem które jest ostatnią
rzeczą jaką robimy przed wyjściem.
Fotografia niczym z kartoteki kryminalnej
będzie teraz ostatnim śladem naszego istnienia.
Od tej chwili
przynajmniej do czasu aż pierwsi turyści
pojawią się nad ranem na szlaku
tylko pozostali uczestnicy biegu
będą świadkami naszego cierpienia
na które skazujemy się sami
w ten wiosenny długi weekend.
Otwieram drzwi do wyjścia
i zaczerpuję wilgotnego
pachnącego lasem powietrza
Włączamy jedyną czołówkę jaką mamy
i ruszamy w dół w stronę startu
skąd coraz głośniej słychać
dźwięk bębenków " Wiewiórki na drzewie"
w powietrzu daje się odczuć napięcie
pełnych nadziei i obaw
skazanych na siebie odtąd par.
Niebo zaczyna szarzeć
Wyruszamy więc lekkim truchtem
w stronę szlaku
wokół kibicuje nam budząca się do życia
bieszczadzka przyroda
i wiwatujący tłum złożony z rodzin biegaczy
który swą wielkością
zawstydziłby nie jeden bieg
w bardziej uczęszczanym miejscu i o popularniejszej godzinie.
Nasz start w X Biegu Rzeźnika staje się faktem.
***
Wydawać by się mogło że na pierwszych kilometrach
tak długiego biegu
nie może wydarzyć się nic ciekawego
jednak to przeświadczenie okazuje się mylne.
Nie mija bowiem 15min
gdy zaczynam odczuwać coś dziwnego
Choć deszcz już dawno przestał padać
czuję kropelki skapujące mi z pleców na nogi
Dotykam miejsca w którym pojawia się problem
i szybko zdaję sobie sprawę
że ciecz jest lepka
co oznaczać może tylko jedno
Vitargo wylewa się właśnie
z Camelbaka na moje plecy!
Jak to się mogło stać czy źle dokręciłam
nakrętkę worka jak napełniałam go płynem?
Zatrzymuję się by to sprawdzić
i szybko okazuje się że na dnie worka jest mała dziura
która stanowi źródło problemu.
- Nie martw się
mówi Moja Szybsza Nie Tylko Biegowa Połowa
- wylej to wszystko i schowaj do plecaka pusty worek
będziemy pili z mojego do przepaków starczy na pewno.
I tak oto dziwnym zrządzeniem losu
mój partner okazał się być
mi niezbędny do przeżycia tego biegu już na samym jego starcie.
Zdając sobie z tego sprawę
staram się nie popadać jednak w panikę
skupiona na zadaniu
kontroluję równe nie za szybkie tempo
w okolicach 6min/km
póki w miarę płaski asfaltowy dobieg do szlaku na to pozwala.
Wkrótce zgodnie z oczekiwaniami
asfalt się kończy
i mamy szansę przekonać się
z czym przyjdzie się nam dziś mierzyć.
W lesie wita nas
błotnista mazista breja która
chyba bardziej przeszkadza na zbiegach niż
w pokonywaniu kolejnych na razie łagodnych górek.
Duszatyń tonie we mgle
otulając nas chłodną mgiełką
im wyżej i bliżej na Chryszczatą
tym więcej kropli potu pojawia się na moim czole
a to przecież dopiero początek zabawy.
Postanawiam więc zdjąć bluzę z długim rękawem
chowam ją do plecaka
i odtąd biegnę już tylko w koszulce i kurtce
Moja Szybsza Połowa
również ma na sobie ten wariant
niestety nie z wyboru lecz z konieczności
gdyż nadgorliwie postanowiłam spakować Jego bluzę do przepaku w Cisnej
co było naszą pierwszą kością niezgody przed biegiem.
Teraz jednak chyba się na mnie już nie złości
widzę że dobrze mu się biegnie
narzucając całkiem niezłe tempo.
Na efekty pracy w tandemie nie trzeba długo czekać
punkt kontrolny na Żebraku
bez większego wysiłku
zaliczamy w 2:38
co daje nam prawie 45min zapasu do ustalonego tu na 3h15min limitu.
Jest nieźle myślę sobie
oby tak dalej.
Nie marudzimy zbyt długo
uzupełniamy płyny
i dalej w drogę.
Kolejny etap
to wejście na Jaworne,
wdrapanie się na Wołosań
i z Berestu zbieg do Cisnej.
Widząc pierwsze objawy mojego zmęczenia
związanego zapewne nie tylko z tempem
ale i z wyruszeniem na trasę bez śniadania
Moja Szybsza Połowa
postanawia uraczyć mnie tabletką
guarany.
- weź to bez marudzenia
albo ja w Cisnej schodzę z trasy
słyszę i nie wierzę własnym uszom.
Złoszczę się tym bardziej że czuję się całkiem nieźle
Dla świętego spokoju
połykam jednak cholerną pigułkę niezgody
i przez kolejne kilometry zaczynam żałować tej decyzji.
Zamiast wrażenia wypicia kawy bez efektów ubocznych
mam wrażenie że zaraz zwymiotuję.
Brniemy dalej ramię w ramię
w wymownym milczeniu.
Ponieważ nadal nie czuję się zbyt dobrze
przypominam sobie o marsie zjedzonym kiedyś
na podejściu na Śnieżkę który uratował mi życie
i wyjmuję batonika z kieszeni.
Po kilku kęsach
zaczynam czuć przypływ energii
i coraz lepiej wychodzą mi kolejne podejścia pod górę.
To jest to czego mi było trzeba.
Wołosań nie stanowi już dla mnie żadnego problemu
Po energetycznym zastrzyku
Drugi etap szybko zbliża się ku końcowi.
Właśnie oczom moim ukazuje się stromy zbieg
z Berestu do Cisnej
na którym w dzisiejszych śliskich warunkach
można się całkiem solidnie wyłożyć
i polecieć na łeb na szyję
koncentruję się więc
na wszystkich kamieniach które są w moim zasięgu
dodatkowo chwytając się gałęzi.
Skutkuje
udaje mi się bezpiecznie i w miarę szybko znaleźć na dole.
Dobieg na przepak do do Cisnej
w porannym słońcu
to czysta przyjemność.
Przebiegamy przez matę pomiarową
gdy zegar wskazuje 4h54min
Na 32km mamy więc już godzinę i 20minut zapasu.
Tym razem jednak zamierzamy
skorzystać z postoju.
Zjadamy po kanapce
zatapiamy topór wojenny
Ja zmieniam koszulkę
a Moja szybsza Nie Tylko Biegowa Połowa
zmienia buty
co nie jest wcale takie proste gdyż
trzeba przepiąć zapiętego na plastikowe wąsy chipa.
Po krótkiej chwili udaje się jednak znaleźć
osobę odpowiedzialną za obcinanie zapięcia
i już jesteśmy gotowi do dalszej podróży.
Z przepaku wybiegamy bez kijków
bo w gorączce przedstartowej
źle doczytałam regulamin
i wydawało mi się że nie można ich mieć na całej trasie.
Z drugiej jednak strony wiem
że kijki wcale nie musiałaby nam pomóc
a mogłyby nawet przeszkadzać w biegu
jak to miało miejsce na Wilczych Groniach.
Nie mając wyboru
paradoksalnie jest nam łatwiej
Zamiast się zastanawiać nad taktyką
na dzień dobry na podbiegu
ostro bierzemy się do pracy.
Na efekty nie trzeba długo czekać
zgrabnymi krótkimi kroczkami pod górę
wyprzedzamy wyposażonych w dodatkowe
akcesoria towarzyszy niedoli.
Niestety mój achilles
przypomina mi o sobie
na większych stromiznach
gdy stawiam stopę dociskając piętę w dół
czuję więc że muszę nieco spuścić z tonu
jeżeli chcę ukończyć Rzeźnika na dwóch nogach.
Ostatecznie podejście pod Małe Jasło
kosztuje nas niemałą ilość wysiłku.
Pomimo tego wciąż utrzymujemy się na powierzchni
Wszędzie gdzie jest płasko i z górki
biegniemy
a pod górę maszerujemy szybkim krokiem.
Trzeci najdłuższy etap trasy
ciągnie się jednak w nieskończoność
pokonujemy jedną górkę
a przed nami wyrasta następna.
Zaczynam odczuwać już dystans w nogach
a kolejnego przepaku nie widać i nie widać.
Wraz z granicą 7 godziną biegu
przekraczam granicę tego co znane
pod względem czasu spędzonego kiedykolwiek na trasie
Nadchodzi więc mój kolejny kryzys
Tym razem ulokowany w psychice
która dobija świadomość informacją
o ilości pozostałych do mety kilometrów.
Staram się więc nie przeliczać już nic w głowie
nie rokować czy mieścimy się w limicie
po prostu biegnę
z Moją Szybszą Biegową Połową
która nadaje mi tempo
słucham jego oddechu
uspokajających odgłosów przyrody
Moja mp free pozostaje uśpiona
gdzieś głęboko w kieszeni plecaka
i nawet nie mam ochoty po nią sięgnąć.
Tymczasem sznureczek biegaczy jadących z nami na tym samym wózku
przerzedza się z każdą godziną,
ludzie pozostali obok nas na trasie
zaczynają być coraz bardziej ludzcy
zresztą pewnie podobnie jak my choć tego nie widzimy.
Pojawiają się grymasy zmęczenia na twarzach
padają pierwsze przekleństwa
od czasu do czasu poprzeplatane
resztkami poczucia humoru.
Zaczynamy czuć ten bieg wszystkimi zmysłami
i ma to nawet swój urok.
Gdzieś w okolicach Fereczaty zaczynam się już niecierpliwić
odczuwam kolejny spadek mocy
i dojadam pozostałą resztkę batonika.
Byle pod Smerek
pocieszam się w duchu.
Tym bardziej że nie mamy już ani kropli wody
nie mówiąc o izotonikach.
Na szczęście podbiegów już się nie spodziewamy
Czeka nas natomiast jeszcze stromy zbieg
na "Drogę Mirka"
i tu po raz pierwszy
nogi odmawiają mi posłuszeństwa
Czuję po prostu że
"spadam
powoli spadam
w korytarze świateł
w pomruki znaczeń"
choć staram się hamować
moje władanie nad własnymi nogami niebezpiecznie maleje
jakby właśnie skończyły mi się klocki hamulcowe.
Zresztą u mojej szybszej biegowej połowy
po kolejnej wywrotce
dostrzegam te same objawy
Na szczęście udaje nam się
w końcu dobrnąć na dno tej góry
i podjąć kolejne wyzwanie
długi około 5km korytarz między górami
stanowiący dobieg asfaltową drogą
wprost do drugiego przepaku
Tu diabeł kusi wszystkich by się przejść
choć kawałek i odpocząć
tracąc tym samym w łatwy sposób
cenne minuty
które mogą się przydać na odpoczynek w punkcie
lub w trudnym odcinku trasy
Nie dajemy się skusić
biegniemy prawie całą drogę
obiecując sobie za to dłuższy postój na Smerku
W nagrodę za trud
mamy okoliczność
wyprzedzić po drodze
ok. 15 do 20 maszerujących par
co w tym momencie
dodatkowo nas uskrzydla.
Na Smerek wpadamy
po 8h 45min biegu.
Jest to moment by złapać oddech
przed najtrudniejszym etapem trasy
czyli stromymi i długimi podejściami
na dużym zmęczeniu.
Posilamy się więc
przebieramy
uzupełniamy zapasy płynu
w pozostałym od samego startu jednym
jedynym camelbacku.
W tym miejscu planowałam też zmienić buty
w obawie że moje wysłużone startówki
mogą nie dać rady na całej trasie
one jednak wciąż dzielnie
się spisują więc postanawiam zostać z tym co mam,
tym bardziej że musiałabym je zmienić na cięższe trailowe buty
które z pewnością dobiłyby mnie na stromych podbiegach.
Po wykonaniu wszystkich czynności na przepaku
spoglądam na zegarek
i oczom nie wierzę
nawet nie wiem kiedy minęło nam tu pół godziny?
Podrywam moją szybszą połowę
do pionu i już zaczynamy
wymarsz na Smerek.
Przed chwilą wybiła 9 godzina biegu
i słońce grzejąc centralnie ponad naszymi głowami
robi co może żeby dodatkowo utrudnić nam i tak nie łatwe zadanie.
Od tego miejsca tak naprawdę
zaczyna się dla nas Rzeźnik.
Jeszcze nie wiemy co dokładnie nas czeka
ale już z samej mapy wynika że podejście
ma jakieś 4 kilometry
i 632m przewyższenia na tym odcinku!
To budzi respekt.
Idziemy
idziemy
i idziemy
końca nie widać
a nawet robi się coraz bardziej stromo.
Wyprzedzają nas biegacze którzy
nie przebierając w słowach zastanawiają się
czy w ogóle można tu biec.
- jeśli tak to Ci co tu biegną to muszą być kosmici
mówi jeden z nich do drugiego.
Zgadzam się z nim w 100 procentach
Zaczynając powoli wątpić we własne siły
Co ja tu robię?
Zaczynam zadawać sobie to pytanie coraz poważniej
zastanawiając się czy pomimo ukończonych
już 60km dam radę skończyć całego Rzeźnika?
Z drugiej strony przecież nikt nie obiecywał że będzie łatwo.
Wybiegamy z lasu
i oczom naszym ukazuje się nagi szczyt
na który wspina się powoli sznur biegaczy.
Podążamy za nimi
a wiatr próbuje zmieść nas z powierzchni ziemi.
Podejście jest tak strome
że nie mając kijków muszę
miejscami podpierać się rękami
wspinając się niemal na czworakach jak na ściankę.
Resztką sił wdrapuję się na samą górę
a tuż za mną dociera Moja Szybsza Nie Tylko Biegowa Połowa
Patrzę w Jego oczy i dostrzegam tym razem u niego kryzys
lecz nic nie wspominam na ten temat.
Zatrzymujemy się na chwilę pod pretekstem zrobienia
sobie zdjęcia z bieszczadzką panoramą
tak naprawdę jednak zastanawiamy się skąd wydobyć siły na dalszą część trasy.
Mamy wrażenie że właśnie
skończyły nam się wszelkie rezerwy mocy
a oddali czeka już na nas Osadzki Wierch
spoglądając na nas złowieszczo.
Czujemy w kościach
że teraz będzie już tylko gorzej.
Po drodze na kolejny szczyt
zaczyna mi być niebezpiecznie wszystko jedno
we własnych myślach na zmianę
podnoszę się i upadam
wciąż jednak żyję
i udaje mi się jeszcze odpowiadać pozdrowieniem
wszystkim mijającym nas turystom.
Pewna dziewczyna nawet raczy mnie butelką wody
mała rzecz a cieszy
choć jest w niej zaledwie kilka łyków
dobre i to bo mam już po dziurki w nosie smaku izotonika.
W pewnym momencie
stąpając po wyboistej kamienistej drodze
patrzę w lewo i widzę przepaść
patrzę w prawo i widzę to samo.
Zdaję sobie sprawę że jeden fałszywy krok
może mnie dużo kosztować
zwłaszcza na zbiegach.
Przydałoby się teraz mieć nogi
niestety
one już dawno wyzionęły ducha
Gdzieś po drodze
jakaś część mnie umarła
by mogła się narodzić
ta inna której dotąd nie znałam
Skupiona na zadaniu pomimo bólu
silę się na jakikolwiek bieg tam gdzie się da
jednak z każdym kilometrem
nie starając się wybitnie zaczynam
coraz bardziej swym krokiem przypominać karykaturę Korzeniowskiego
za starych dobrych czasów kiedy to jeszcze tylko chodził.
Różnica między nim a mną polega teraz tylko na tym
że on mógł sobie w każdej chwili pobiec
a ja oddałabym za to wiele w obecnej sytuacji.
Na horyzoncie nieśmiało majaczy już nam Chatka Puchatka
czepiam się myśli nie wiem skąd zaczerpniętej
że kto tam dociera kończy Rzeźnika.
Dzielę się nawet tą wieścią z moim towarzyszem niedoli
lecz chwilę później siadam na szlaku
ze łzami w oczach twierdząc że nie mam już siły kontynuować biegu.
Moja Szybsza Połowa
robi co może by podnieść mnie na duchu
- wszystkie biegi ukończyłaś i teraz się poddasz tutaj na 65kilometrze?
widziałem jak dzielnie walczyłaś dziś na całej trasie
jak wyprzedzałaś facetów i chcesz żeby teraz to wszystko szlag trafił?
No dalej wstawaj
idziemy jeszcze kawałek pod górkę
i dalej już będzie zbieg na Berehy a potem jeszcze tylko 9km.
Czuję że jeżeli nie dla samej siebie
to muszę zrobić to dla niego
widzę jak bardzo mu zależy choć
sam też jest już całkiem bez sił.
Podnoszę się i walczę dalej
Zbieg na Berehy jest jednak
dla naszych umęczonych ciał
większą torturą niż podejście pod górę
Każdy krok w dół
po schodach sprawia mi ból
odcinam więc się od niego myślami
i odtąd biegnę już nie ciałem lecz siłą woli
szukam najłagodniejszych miejsc do zejścia
szerokim łukiem omijając wysokie stopnie
choć wydłużam sobie w ten sposób drogę
równe tempo pozwala mi toczyć się jakoś w dół.
Choć wiem że w psychice
człowiek ma największe rezerwy
nie mam pojęcia jak długo tak jeszcze uciągnę
umawiamy się więc że po dotarciu na Berehy
nie siadamy tylko meldujemy się
uzupełniamy płyny i dalej w drogę.
Na miejscu okazuje się że wcale nie jest to takie proste.
po wypiciu Tigera
opadam na belkę drewnianego ogrodzenia
i nie mam siły się podnieść
Mam okazję obserwować jak generał i były szef Gromu
lekkim ruchem wyrusza na kolejny etap żegnając się z żoną która dzielnie mu kibicuje
Jak on to robi do cholery?!
Z zamyślenia podrywa mnie
Moja Szybsza nie tylko Biegowa połowa
ponaglając że musimy już iść
bronię się przed tym jednak rękami i nogami
mówiąc ze łzami w oczach że ja tu zostaję.
Ktoś się wtrąca i polemizuje
- nie, tutaj już nie wolno zrezygnować
macie dużo czasu dacie radę choćby tylko dojść do mety - mówi.
Podnoszę się z trudem
moja Szybsza Nie Tylko Biegowa Połowa chwyta mnie za rękę
Wychodzi z niego skorpionowatość
widzę w oczach że mi nie odpuści
i jest gotów ciągnąć moje zwłoki choćby do samej mety.
Ta świadomość że jednak jest ze mną w tak trudnej chwili
bardzo mi pomaga
jeszcze raz sięgam więc do własnych zapasów mocy
i próbuję wykrzesać choćby małą iskierkę
na to ostatnie
lecz najbardziej strome podejście.
Batoniki dawno mi się już skończyły
na punkcie też nie można ich było uzupełnić
a wiem że to spadający drastycznie poziom cukru jest teraz
największym źródłem problemu.
Idę pod górę z trudem
holowana za rękę przez współpartnera
zataczam się
i zatrzymuję się co kilka kroków
wyprzedzający nas ludzie pytają czy wszystko w porządku
dzielą się zapasami batoników
lecz ostatecznie i tak nic mi nie pomaga
w duchu modlę się
żeby to wszystko już się skończyło
a łzy płyną mi po policzkach
proszę Boga aby dał mi siłę i pozwolił ukończyć ten bieg
i wówczas zjawia się na naszej drodze
miłosierny samarytanin który wyprzedzając mnie mówi
- koleżanko widzę że cierpisz na spadek glikogenu
to normalne po 60kilometrze
weź tą tabletkę z glikogenem i ssij popijając wodą.
Bez zastanowienia chwytam cudowny lek
jak ostatnią deskę ratunku.
Postępuję zgodnie z zaleceniem
i ruszamy w dalszą drogę.
Choć końca podejścia nie widać
z każdym krokiem jak za cudownym ozdrowieniem
czuję przypływ sił.
Przyspieszam
i puszczam rękę Mojej Szybszej Połowy
znów jestem w stanie iść sama
mając świadomość
że może to być tylko chwilowa poprawa samopoczucia
Staram się jak najlepiej wykorzystać ten moment
budząc podziw w oczach swojego partnera
który obserwując moje nagłe ożywienie
żartuje:
-gdzie jest ten człowiek
co dał Ci tego speeda muszę go znaleźć może i dla mnie coś będzie miał:-)
Uśmiecham się
i odbudowuję wiarę we własne siły
czuję że Połonina Caryńska jest już blisko
a stamtąd z pewnością zdołam dotrzeć już do mety.
Ona jest moim azylem
obietnicą końca cierpienia
"gdy wszystko traci sens
azyl mój ochrania mnie
wszystko czego mogę chcieć w tamtym miejscu jest
zanurzam się w nim"
i tak nucąc w myślach słowa piosenki
pokonuję ostatnie już schody
swej męki.
Moja szybsza Połowa
niecierpliwi się teraz bardziej ode mnie
pytając wszystkich napotkanych osób
jak daleko jeszcze do mety
Niestety każdy mówi co innego
jedni że kilometr inni
że to jeszcze ze dwadzieścia minut
co znów mnie podłamuje.
Ostatecznie męka trwa jeszcze tylko 5minut
po czym kończy się las i choć nie widzimy to już słyszymy odgłosy z mety.
droga się wypłaszcza.
Chwytam więc Moją Szybsza Nie Tylko Biegową Połowę za rękę
mówiąc
- chodź pobiegniemy do mety
Dwie pary które już nas doganiały
zostają za naszymi plecami
na ostatnich 500m zdobywamy się na
jak nam się przynajmniej wydaje szaleńczy finisz
W euforii wbiegamy po schodkach
za którymi przecinamy matę zatrzymującą czas biegu
14h56min21sek
w chwili jej przekroczenia trzymamy się za ręce
Udało się!
pokonaliśmy wszystkie kryzysy i dobrnęliśmy tu razem
padamy sobie w objęcia i płaczemy teraz oboje
choć wciąż obok siebie
to już dawno mentalnie nie byliśmy tak mocno ze sobą
Warto było przeżyć to wszystko razem
by doznać tego uczucia że teraz iść przez życie za rękę
nie jest już dla nas żadnym wysiłkiem.
***
Epilog
Po dłuższej chwili leżenia na trawie
bez najmniejszej ochoty wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Dociera do nas że podjęliśmy się zobowiązania
wykonania badań po biegu.
Choć czeka już na nas autobus mający nas zawieźć
na zakończenie imprezy do Cisnej
nie wsiadamy do niego
lecz poddajemy się ostatniej już zupełnie symbolicznej torturze
krew
ciśnienie
EKG
poziom wody w organizmie
Choć na każde z badań trzeba czekać w kolejce
nie rezygnujemy
dzień dzisiejszy jest dowodem na to że warto kończyć
to co się zaczyna
a wiedza na temat własnego zdrowia
jest warta takiej ceny.
Po badaniach wracamy na autobus z poczuciem dobrze
wykonanego zadania
i tu pojawia się pewien problem
Czekamy i czekamy
marzniemy a autobus nie przyjeżdża przez ponad godzinę
zbliża się już godzina 20:30 i chyba właśnie w Cisnej zaczęła się dekoracja po biegu
a my wciąż stoimy przy drodze
zapatrzeni w horyzont.
W końcu nadjeżdża jeden autobus w którym jest za mało o połowę miejsc.
Choć na odprawie zapewniano nas że autobusy będą kursować wedle potrzeb.
Zmęczeni i poirytowani ludzie
nie zamierzają już dłużej czekać
pakują się ile wlezie do środka
na tzw. "glonojada"
jak to nazywa siedzący na kolanach mojemu mężowi uczestnik biegu.
Kierowca nie ma wyjścia
musi odjechać przepełnionym samochodem
choć i tak na drodze zostają jeszcze ludzie.
Podróż trwa całą wieczność
gdyż ze względów bezpieczeństwa jedziemy bardzo wolno
Zmęczonym wyjątkowo trudnym dniem ludziom
jest już wszystko jedno.
Ktoś wymiotuje w folię termiczną
po chwili ktoś inny ze stojących traci przytomność
autobus nie zatrzymuje się jednak kierowca otwiera jedynie dach
aby wleciało do środka więcej świeżego powietrza
Czujemy że to jakiś kiepski żart
albo biegu Rzeźnika ciąg dalszy.
Po dotarciu do Cisnej
jest już grubo po 21
pozbawieni kompletnie energii
udajemy się jedynie do Trolla na kolację
i wracamy do Komańczy.
Grzecznie kładziemy się spać i zasypiamy snem zabitego
Kończy się dla nas przygoda z Rzeźnikiem
podczas której udało nam się zdążyć przed zachodem słońca
zostawiając po drodze krew pot i łzy
także te ze wzruszenia
i choć nie wszytko ostatecznie zagrało tak jak to sobie wyobrażaliśmy
gdybyśmy mieli pobiec jeszcze raz
to może nie od razu ale po kilku dniach odpoczynku
podjęlibyśmy dokładnie tę samą decyzję.
Jest jakaś magia w Rzeźniku
której trudno się oprzeć
a jeszcze trudniej wytłumaczyć
jak można czerpać satysfakcję z tak ogromnego wysiłku.
I choć nadal nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie
czy chcę być ultraską
to jednak bez dwóch zadań
warto było przeżyć to wszystko,
porwać się z motyką na słońce
i zamienić to co zdawało się być nierealne jeszcze wczoraj
w dzisiejszą rzeczywistość.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu jann (2013-06-03,15:33): To niesamowite, ja biegłem następnego dnia tylko Rzeźniczka i wszystko to, co piszesz było podane w miniaturowej pigułce: i podejścia z za wysokim pulsem i zbiegi na ktorych nogi odmawiały posłuszeństwa i zjazdy niekontrolowane na butach, nie było tylko deszczu i najtrudniej ze wszystkich przeszkód - kryzysu . Jeszcze w tym roku nie byłem na to gotowy!
Gratulacje i pokłony do samej ziemi. Pozdrówka. Truskawa (2013-06-03,16:47): Dzieki za piękną relację. Jeszcze raz gratuluję Rzeźniczko. :) Patriszja11 (2013-06-03,19:17): Dziękuję Janie, pewnie gdybym wiedziała ile będzie mnie to kosztowało przed biegiem to bym się nie zdecydowała:-) ale i tak nie żałuję, naprawdę warto przeżyć Rzeźnika teraz po Rzeźniczku już za pewne o tym wiesz i na pewno dasz radę za rok. Gorąco polecam. Patriszja11 (2013-06-03,19:21): Dzięki Iza, ale napisz lepiej jak Tobie poszło bo już się martwię. To kolano przed biegiem nie wyglądało za dobrze. duzers6 (2013-06-03,20:55): Jak zwykle piękna relacja - cała prawda bo ja też tam byłem i to samo przezyłem. Gratulacje dla Was - jesteście Wielcy. Ja niestety nie jestem zadowolony z siebie z Zakopiańskiego Weekendu Biegowego - coś mi strzeliło w pachwinie na drugim biegu do tego stopnia, że przeszywał mnie ból od nogi aż do głowy i ciężko się chodziło, a o biegu nie było nawet mowy dlatego nie wystartowałem w tym ostatnim i pierwszy raz w swojej karierze dałem dupy :o( było mi smutno - ale naszczęście byli przy mnie moi przyjaciele Twardziele Zbyszek & Wiki. Nasza liderka drużyny dała nam i sobie wiele radości :-) duzers6 (2013-06-03,20:56): Jak zwykle piękna relacja - cała prawda bo ja też tam byłem i to samo przezyłem. Gratulacje dla Was - jesteście Wielcy. Ja niestety nie jestem zadowolony z siebie z Zakopiańskiego Weekendu Biegowego - coś mi strzeliło w pachwinie na drugim biegu do tego stopnia, że przeszywał mnie ból od nogi aż do głowy i ciężko się chodziło, a o biegu nie było nawet mowy dlatego nie wystartowałem w tym ostatnim i pierwszy raz w swojej karierze dałem dupy :o( było mi smutno - ale naszczęście byli przy mnie moi przyjaciele Twardziele Zbyszek & Wiki. Nasza liderka drużyny dała nam i sobie wiele radości :-) Patriszja11 (2013-06-03,21:32): Andrzej widziałam zdjęcia, trzy biegi w trzy dni na tym poziomie trudności to naprawdę dużo pewnie coś przeciążyłeś wyliżesz się z tego jesteś twardzielem. No a Wiki pokazała wreszcie polskiej czołówce biegów górskich kogo mają się bać i dobrze. Szkoda że nie mogę jej teraz mocno uścisnąć. Kuruj się żebyś był w pełni sił na MGSie bo kulawego Beara Gryllsa będzie mi tam żal wyprzedzać ;-) jacdzi (2013-06-04,20:52): Swietna relacja ktora moj apetyt jeszcze zaostrzyla. ultramaratonka (2013-06-05,09:37): Gratulacje :-)
Mieliście dużo ciężej niż my w ubiegłym roku - trudnym przeciwnikiem była pogoda. Patriszja11 (2013-06-07,13:07): Dziękuję Jacku, naprawdę warto się zmierzyć z Rzeźnikiem chociaż jest ciężko jednak ten bieg ma w sobie coś takiego że po nim już nic nie jest takie samo, żadna górka nie wydaje się za wysoka a trasa zbyt trudna. Polecam. Patriszja11 (2013-06-07,13:10): Dzięki Ewelina, ja ze swojej strony będę się upierać przy tym że rzeźnik jest rzeźnikiem i zawsze na nim jest ciężko tym większe moje ukłony dla Twojego zeszłorocznego wyniku. Jesteś wielka!
|