2013-05-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Europejski w Gdyni, czyli będzie przełom? (czytano: 395 razy)
Nie wiem, co sądzić o tym biegu, bo mam mieszane odczucia. Przez ostatnie kilka startów w Gdyni w ciemno mogłem obstawić, że 45 minut osiągnę bez większego trudu (dwa lata temu 41:42; rok temu nie startowałem) i tylko pozostanie mi próbować skraść jak najwięcej sekund poniżej tego czasu – tylko że było to w okresie, gdy byłem w pełni formy, a nie po ciężkiej kontuzji. Stąd aż tak wielkiego niedosytu nie odczuwam (czas: 46:59), ale przyznam, że spodziewałem się trochę lepszego wyniku. Nie mówię tu o jakiejś dużej różnicy czasowej, bo na chwilę obecną wiem, że jest to niewykonalne biegać 3-4 minuty szybciej, ale sądziłem, że pójdzie mi o około minutkę lepiej. Czemu? Bo ogólnie tempowo poszło mi gorzej niż tydzień temu w Sztumie, a przecież tam wystartowałem bez większego przygotowania, można by rzec: last minute. Teraz więc – tydzień później i kilka treningów więcej – spodziewałem się choć odrobinę szybszego biegu, a tu nagle taka niespodzianka. Tym bardziej, że cały czas zdawało mi się, że jednak zasuwam szybciej niż w Sztumie. I faktycznie miałem rację – zdawało mi się :). Nie wiem, może podświadomie bałem się przyspieszyć, obawiając się, że moja niedawno wyleczona noga może nie wytrzymać takiego obciążenia. Ale to tylko takie gdybanie. Na pewno jednak trochę za szybko zacząłem, co też mogło mieć wpływ na całokształt, ale wiadomo jak to jest, gdy działa adrenalina i lecisz z całym tłumem innych biegaczy – chcesz zacząć jak najlepiej. A tutaj jeszcze wystartowaliśmy przy dźwiękach "Maratończyka" zespołu TSA– no i jak tu nie dostać energetycznego kopa? Jak nic, ogromna wina organizatorów :). Zawsze też narzekałem w Gdyni, że początek to było mozolne przebijanie się przez tłum maruderów, którzy nie ustawiali się zgodnie ze swoimi możliwościami czasowymi, ale teraz wyjątkowo z chęcią powitałbym takich delikwentów, bo zmusiliby mnie oni do bardziej rozważnego początku. Czyli jak nic, to ich wina :). Na pewno też bardzo ładna pogoda i grzejące słońce również nie pomagały. Tak samo zmieniona od lutowego biegu trasa, biegnąca po jednej tylko pętli, na której przecież biegłem po raz pierwszy, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, gdzie mogę zaatakować, a gdzie zwolnić i oszczędzać siły. Tradycyjnie jednak znowu od 5km biegło mi się znacznie lepiej, a najlepiej – całą Świętojańską, czyli dla wielu startujących najgorszym odcinkiem trasy. Finisz też nie był taki zły, choć już zdecydowanie na końcówce sił.
Ogółem – wyszło jak wyszło, w sumie nie aż tak źle. Pocieszam się tym, że, gdy poprzednio wracałem po kontuzji, to właśnie bieg w Gdyni był dla mnie momentem przełomowym – bo do tej pory męczyłem się na treningach i choć starałem się, to za cholerę nie mogłem osiągnąć satysfakcjonujących mnie prędkości – i dopiero po Gdyni coś wskoczyło na swoje miejsce. Może tak będzie i tym razem?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |