2013-05-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dla Bronka... (czytano: 828 razy)
Są takie biegi, których nigdy nie zapomnimy. Którymi żyjemy jeszcze przez kilka dni po ich zakończeniu. Które będziemy wspominać za kilka tygodni, miesięcy, lat…
Taki właśnie był I Półmaraton Śladami Bronka Malinowskiego w Grudziądzu. Widząc jego reklamę pojawiającą mi się co jakiś czas na Maratonach, już wiedziałam, że tam będę. Miałam pewne obawy, bo to półmaraton. Dystans, którego nadal bardzo się boję, mimo że zaliczyłam już 3. Ale chciałam oddać hołd wspaniałemu sportowcowi, legendzie polskich biegów, Mistrzowi Olimpijskiemu z Moskwy. Zawsze darzyłam go wielkim szacunkiem i poważaniem. A dodatkowo przypominał mi mojego tatę za czasów młodości – byli do siebie naprawdę podobni. Słowem – musiałam wystartować! Przeciwności było wiele – kilka dni przed biegiem przeziębiłam się, gardło piekło, nie trenowałam a do tego wszystkiego miałam problemy z „kobiecymi sprawami”. Ale przecież nie mogłam zrezygnować!
Wystartowaliśmy na Stadionie, na którym niegdyś trenował Bronek. Czułam się wspaniale, magicznie i… wyjątkowo. Po pokonaniu jednego kółka wybiegliśmy na ulice Grudziądza i już wiedziałam, że ten bieg będzie piękny. Wszędzie dopingujący ludzie, to z balkonów, to z okien, to w drzwiach. Pierwsze kilometry pokonałam z wielkim uśmiechem na twarzy; dołączyła do mnie jakaś dziewczyna i biegłyśmy ramię w ramię. Przebiegając mostem również nazwanym imieniem Bronka, wiatr dał nam nieźle w kość, prawie zerwał czapki z głów :) W tamtym miejscu dopingował nas zespół muzyczny. Wyłączyłam na chwilę muzykę grająca mi w uszach, aby oddać cześć Bronkowi – przebiegaliśmy właśnie obok miejsca, w którym tragicznie zginął w 1981 roku, rok po zdobyciu złotego medalu olimpijskiego. Przy wybiegu z mostu stał sympatyczny pan z trąbką oraz ciągnął się sznur samochodów ze znajdującymi się w ich wnętrzach kierowcami. Niektórzy byli bardziej zadowoleni, inni mniej, niektórzy wychodzili aby nam kibicować… Ja i moja „współbiegaczka” trzymałyśmy w miarę równe tempo.
Jednak kiedy minęłyśmy 10-ty kilometr, doszedł mnie pierwszy „kryzys”… dlaczego? A bo sobie, głupia, pomyślałam, że tydzień temu na biegu w Obornikach już byłam na mecie;) I co? I moja współtowarzyszka pobiegła do przodu a ja stopniowo zwalniałam… biłam się ze samą sobą, prowadziłam wojnę, bo jedna część mnie była już wykończona i koniecznie chciała zrobić sobie przystanek, a ta druga część była mocno zdeterminowana i chciała dojść do zamierzonego celu pomimo wszystko. Walka ta toczyła się przez 9 km mojego samotnego biegu… ależ miałam czasu na rozmyślanie! Było mi cholernie ciężko biec samej, chciałam się kogoś uczepić, ale w pobliżu nie było nikogo, musiałabym albo mocno zwolnić albo mocno przyspieszyć a nie chciałam ani jednego, ani drugiego.
W którejś z okolicznych wiosek, kiedy mój kryzys zbliżał się coraz to większymi krokami, stała grupka starszych pań, które klaskały zawodnikom. Jedną z nich zapamiętam na długo, gdyż zmotywowała mnie bardziej niż wszystko inne… Było mi wtedy strasznie ciężko, czułam już tworzące się pod stopami bąble, gdy ta właśnie pani krzyknęła: „Patrzcie ludzie, jaka dzielna dziewczyna!!!” Posłałam jej najpiękniejszy uśmiech, na jaki mogłam się wtedy zdobyć, pomachałam i dostałam skrzydeł na jakieś 200m :) a potem było tylko gorzej…
Zobaczyłam jednak światełko w tunelu – jakieś 200-300 metrów przede mną zauważyłam sylwetkę taty; początkowo się dziwiłam, bo miał biec na 1:45:xx, ale przed biegiem skarżył się na bóle pachwin, więc możliwe, że zrezygnował z biegu na ten czas. Wiedziałam, że jeśli pobiegnę razem z tatą, to mam szansę na zejście poniżej 2h. A szanse były całkiem realne, bo na 19 km mój zegarek pokazywał 1:46:xx. Niestety, mój kolega brzuch postanowił pokrzyżować moje plany. Kategorycznie odmówił współpracy, widocznie nie był przygotowany na łamanie 2 godzin… a szkoda! Poczułam znajome kłucie pod żebrem, które nie ustało ani na chwilę aż do mety. Nagromadzenie podbiegów też nie pomogło w realizacji mojego marzenia…
Przez ostatnie 2 kilometry wyrzuciłam z siebie tyle przekleństw, że chyba wykorzystałam limit do końca życia. Walczyłam o każdy metr, o każdą sekundę, wiedziałam jednak że na próżno. Że już nie uda mi się wbiec na metę i zobaczyć na zegarze czasu 1:5x:xx. Przegrałam tę bitwę, ale nie przegrałam wojny. Bo dobiegłam! Bo ukończyłam. Bo mogę nazwać się zwycięzcą! Na mecie czułam lekki niedosyt, lekki żal, bo było tak blisko, bo brakło tak niewiele, bo mogło być tak pięknie… ale było! A moja magiczna jedynka z przodu na pewno pojawi się niebawem… może muszę do niej dojrzeć? Może muszę te kilka razy przegrać, aby raz, w tym najważniejszym momencie, wygrać?
Po biegu czekał na mnie miły sms – zajęłam drugie miejsce w kategorii dziewczyn do lat 19 ;) Miło było odbierać gratulacje od brata Bronka – pana Roberta Malinowskiego ;)
Zdjęcie: przed wbiegiem na most. Humor wyśmienity!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Kempes (2013-05-06,21:22): Wreszcie kolejny wpis na blogu! :) Gratulacje! Najważniejsze, że życiówka. Jedynka z przodu to tylko kwestia czasu! :) Honda (2013-05-06,21:37): Dzięki Rafał! "Zapuściłam" trochę mojego bloga, ale nadrobię straty :) Jedynka to kwestia czasu, teraz już w to wierzę :) snipster (2013-05-06,22:21): Gratulacje! za walkę do końca :) czas jest mniej ważny, wcześniej czy później i tak go poprawisz :) michl11 (2013-05-07,10:10): O właśnie, też sie już martwiłem co się stało z fajnym blogiem :) cander (2013-05-07,11:45): Bardzo lubię Grudziądz, fajnie że tam też można pobiec połówkę. Nie pisz że przegrałaś bitwę bo i tak jesteś lata świetlne przed tymi co zostali na kanapie:) paulo (2013-05-07,11:56): najważniejsze, że z sercem walczyłaś i że nie tracisz nadziei. Gratuluję.
|