2013-05-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| taki mały, taki duży, może fajnym być (czytano: 2164 razy)
taki mały, taki duży, może fajnym być
Tak się złożyło, że w odstępie tygodnia biegłem dwa skrajne co do wielkości biegi – Orlen Warsaw Marathon w Warszawie i XXX Bieg Kosyniera we Wrześni. Dwa biegi skrajnie różne co do dystansu ale też miejsc, w których się odbywały.
Pierwszy w wielkim, europejskim mieście, na królewskim dystansie. Ba, nawet fragmentem po drodze, którą kiedyś podążali królowie. Organizacja z wielkim rozmachem, ogromna ilość uczestników, bo maratonowi towarzyszył również bieg na 10 km z liczbą uczestników ponad 10 tyś. Wielkie święto biegaczy i biegania.
Dystans 42 km sprawił, że biegliśmy w otoczeniu i historii i współczesności tego miasta. Przez Stare Miasto i w okolicach Zamku Królewskiego, odbudowanych z gruzów wojennych. Przez Wilanów z jego Pałacem a potem w pobliżu Belwederu i Łazienek. Biegliśmy też przez blokowiska Ursynowa i socrealistyczną architekturę Mokotowa, uzupełnianą szkłem i metalem współczesnych budynków. Warszawa to wielkie miasto. A jak śpiewa Adama Nowak z zespołem Raz Dwa Trzy „W wielkim mieście niebo jasne i wiadomo żyć nie łatwo w wielkim mieście”
Biegliśmy też przez tereny gdzie rozwijała się nauka, sztuka i kultura polska ale też gdzie wojny i powstania niszczyły to wszystko a miasto na nowo, jak Feniks z popiołów, powstawało. A ludziom, którzy to tworzyli i o to walczyli postawiono w tym mieście wiele pomników. Wśród nich Pomnik Małego Powstańca – pomnik, jak dla mnie, największego wstydu dla wszystkich dorosłych tego świata. Bo dzieci nie są po to, by walczyć o sprawy dorosłych. Dzieci są po to, żeby je kochać.
Sam przebieg tego maratonu w moim wykonaniu opisałem we wcześniejszym wpisie. Jeśli ktoś zainteresowany – zapraszam do przeczytania.
Tydzień po maratonie pobiegłem we Wrześni. Trochę za sprawą Ani, mojej biegowej koleżanki, która w tym mieście mieszka i była w grupie organizatorów biegu ale też dlatego, że udział w biegach jest dla mnie formą poznawania Polski. A we Wrześni nigdy nie byłem.
Września jest 40 razy mniejsza niż Warszawa, mieszka w niej 60 razy mniej ludzi niż w stolicy ale pewnie wielu mieszkańców Wrześni jest zakochanych w swoim mieście tak jak Warszawiacy w swoim.
Września to miasto typowe dla Wielkopolski. Zadbane, czyste, ładne. I ma swoją patriotyczną historię. Najbardziej chyba znaną jest strajk dzieci wrześnieńskich, które odmówiły odpowiadania na lekcji religii w języku niemieckim. Dzisiaj w centrum miasta stoi pomnik poświęcony tym dzieciom. Dzieciom, które jak Mali Powstańcy nie powinny być w taki sposób wciągane w głupotę ludzi dorosłych.
Do Wrześni jechałem tym razem jako pasażer z Hanią i Adamem. Hania jest biegaczką, zdarzyło się nam parę treningów razem pobiec. Adam jest człowiekiem…. No właśnie, czy człowiekiem? To triathlonista. To wyższa kategoria ludzkiej egzystencji. Podróż przebiegła nam na fajnych rozmowach ale przestraszył nas trochę deszcz i zimno. We Wrześni już nie padało, tylko chłód pozostał.
Biuro zawodów bardzo sprawne. Spotykamy Anię, poznajemy jej koleżanki. Rytuał przypinania numeru startowego, potem rozgrzewka. Ruszamy w kierunku Rynku, na którym gra orkiestra a przed nią dają pokaz swoich umiejętności mażoretki. Przed startem podchodzi ktoś do mnie i pyta czy ja to ja. To mój kolega, z którym mieszkałem w akademiku. Nie widzieliśmy się prawie 33 lata! Chwila fajnej rozmowy, wspomnień.
Ustawiamy się na starcie.
Umówiłem się z Hanią na wspólny spokojny bieg ale pierwszy z 10 kilometr pobiegliśmy szybko, za szybko. Potem zwolniliśmy. Można było spokojnie popatrzeć na miasto. Robimy pierwsze okrążenie, nie czuję już zimna. Biegnie się coraz lepiej. Na początku drugiego okrążenia, w okolicy pomnika Dzieci Wrześnieńskich, ktoś mnie dopinguje. To Paweł, biegacz, z którym poznałem się rok temu przy okazji biegu w Inowrocławiu. Zauważył mnie, co pewnie w maratonie warszawskim byłoby niemożliwe, bo tam biegło prawie 4 tyś biegaczy. Tu 550.
Na 6 km dostałem wręcz rozkaz od Hani, żebym biegł szybciej, bo zauważyła, że coś niezgrabnie przebieram nogami. Więc przyśpieszyłem. Nie byłem świadomy jak bardzo i aż się przestraszyłem, kiedy zegarek zaczął pokazywać tempo 4:45. Biegło mi się dobrze więc nie zwalniałem i tak aż do mety. Czasem 50:30 sprawiłem sobie dużą przyjemność.
Na mecie przepiękny medal, uśmiech od Ani a potem po zupkę. Kiedy już ją zjadłem, podchodzi do mnie młody człowiek i mówi, że chciałby się ze mną przywitać, bo… lubi czytać mojego bloga. I znowu, mimo, że była chwila fajnej rozmowy, jak taka gapa, nie zapytałem jak ma na imię i gdzie mieszka. Kolego, przepraszam. Może napiszesz do mnie?
Potem szatnia, kąpiel i powrót na miejsce mety, bo jeszcze dekoracje. A Adam zajął 3 miejsce w swojej kategorii. Ktoś do mnie woła po imieniu. Poznaję, to mój współimiennik z MaratonówPolskich, kolega z Mogilna. Poznaję też jeszcze jednego kolegę Ani. Rozmowy, rozmowy. Jest fajnie, jest wesoło. Jak na rodzinnym spotkaniu.
Kiedy już wracaliśmy z Wrześni do Bydgoszczy, sącząc produkt reklamowy miłosławskiego browaru, który znalazłem w pakiecie startowym, pomyślałem o tym jak różne dwa biegi pobiegłem w ciągu jednego tygodnia.
Warszawski maraton był niczym wizyta w teatrze. Wielkim, z piękną i kosztowną oprawą, w którym przypadła mi rola statysty w n-tym rzędzie za wielkimi aktorami tej sztuki. Byłem jednak na scenie a nie na widowni i to było niezwykłe. Poczucie wspólnoty z tak ogromną rzeszą ludzi jest chyba czasem każdemu potrzebne i budujące. Szczególnie, gdy ta wspólnota ma tak pozytywne cele.
Wrześnieński bieg nie miał w sobie takiej pompy. Był jak rodzinne spotkanie, gdzie gospodarze ugościli nas szczerze, od serca. Ja sam, jak wszyscy jego uczestnicy, nie byłem jakimś drobnym elementem tego biegu ale jednym z biegaczy, którym kibicowali mieszkańcy Wrześni. Za metą nie było takiej bezimienności jak w Warszawie.
Takie jest to nasze bieganie. Czasem podniosła chwila, bo bieg staje się wielkim wydarzeniem, gdzie telewizja, prasa, mistrzowie, cenne nagrody. Wszystko ogromne, głośne, z rozmachem. A potem nieduży bieg w radosnej atmosferze. Spotkanie przyjaciół, których nawet nie musimy znać z imienia. Bieg, po którym można usiąść, porozmawiać, pobyć.
I dlatego warto biegać. I w Warszawie i we Wrześni.
Bo każdy bieg, taki mały, taki duży, może fajnym być.
Ps. Na zdjęciu jestem z Hanią. Powiem, że…
Taka mała, taki duży biegać mogą też
Taka młoda, taki stary biegać mogą też
Taki Ty i taki ja…. i biegać fajnie jest :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Maria (2013-05-01,19:55): I to jest świetne :różnorodność imprez biegowych,co ważne czasem w takich lokalnych ba czasem wiejskich biegach,wyniki są po prostu oszałamiająco dobre,a atmosfera może być wszędzie fajna jeśli fajni są ludzie:) birdie (2013-05-01,22:13): Ładnie napisane :) Tylko ten podpis coś się nie zgadza. Gdzie ten niby mały ? kasjer (2013-05-01,22:20): masz rację Haniu, ten stary też mi jakoś nie pasuje ;)))) bartus75 (2013-05-02,06:11): i dlatego warto biegać :) agnieszka83 (2013-05-02,09:07): a pewnie, że fajnie jest żyć .. i biegać, biegać i.. żyć ;) Marysieńka (2013-05-02,09:11): Ja tam mimo wszystko wolę "rodzinne" spotkania:)) snipster (2013-05-02,09:16): Fajnie to ująłeś ;) każdy bieg ma coś w sobie, trzeba tylko dostrzegać w tym pozytywy Honda (2013-05-02,14:38): O tak, każdy bieg ma swój jedyny, niepowtarzalny klimat mimo tego, że w każdym chodzi o jedno - aby z linii startu znaleźć się na linii mety :) Pozdrawiam! jacdzi (2013-05-03,16:55): Nasze wielkie szczescie to roznorodnosc, imprezy sa szyte na miare i kazdy znajdzie cos milego dla siebie.
|