2012-10-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Strach (czytano: 885 razy)
Dziś nie będzie o kilometrach, tempach, zakresach, interwałach ani nogach. Dziś będzie o głowach.
A o głowach będzie dlatego, że się boję. Zawsze boję się maratonu. Być może nie bałbym się, gdybym biegł go rekreacyjnie, ale gdy biegnę na wynik, a dotychczas zawsze tak biegłem, wtedy się boję.
Czego? Na pewno nie opinii innych. Gdybym nie ukończył, nawet, gdybym zszedł przed 10. kilometrem - nikt kto biega nie będzie się śmiał ani szydził, bo zrozumie. A kto będzie, ten sam zasługuje na wyśmianie, bo nie jest w stanie zrobić nawet 1/10 tego, co maratończyk.
Więc nie opinii innych się boję. Boję się tego, że wielomiesięczne przygotowanie może "pójść na marne" nie z mojej winy. I czuję ten strach mimo, że sam widzę w tym zdaniu sporo absurdów. Ja zrobiłem wszystko dobrze. Przetrenowałem okres przygotowawczy zgodnie z planem. Odżywiałem się w miarę rozsądnie. Wagi trochę zrzuciłem. Nogi już teraz bardzo oszczędzam. Nie popełniłem żadnych większych błędów. I do maratonu na pewno nic głupiego nie zrobię. Jeśli więc się nie uda, to nie z mojej winy, więc nie mogę mieć do siebie pretensji. Po drugie "pójście na marne" - bzdura przecież. Żaden trening nie idzie na marne. Przecież nie skończę za 4 dni przygody z bieganiem. A jednak. Biegam jeden maraton w roku i całe moje bieganie podporządkowuję temu startowi. Właśnie dlatego wytwarzam sam na sobie presję.
Raz zszedłem z trasy maratonu. Temperatura powietrza wynosiła 36 stopni, a asfaltu 42. To nie były warunki do biegania czegokolwiek, a maraton w tych warunkach jest szaleństwem i igraniem z własnym zdrowiem. Decyzja o zejściu była jedyną rozsądną. A jednak ryczałem. Nie "płakałem", tylko dokładnie ryczałem. Stałem na poboczu, czekając na żonę, która miała mnie zabrać samochodem, i ryczałem jak małe dziecko, któremu wyrwie się z rak ulubioną zabawkę. Pamiętam jak bezradnie patrzyli na mnie strażacy obsługujący pobliski punkt żywieniowy, jak próbowali pocieszać mijający mnie biegacze, wreszcie jak nie dowierzała mi załoga zamykającej bieg karetki, gdy mówiłem, że mogą spokojnie jechać dalej. Ryczałem w drodze do domu, ryczałem w domu, ryczałem zasypiając... Taki był we mnie ładunek emocji związany z dobrym startem.
A 4 miesiące później w Berlinie pobiłem swój rekord życiowy o 42 minuty.
Odrobina stresu jest moim zdaniem absolutnie konieczna. Motywuje, a przede wszystkim chroni przed głupimi zachowaniami. Do dystansu maratonu trzeba mieć szacunek. Ogromny. Kto go nie ma, tego maraton prędzej czy później ukarze. Ja mam go trochę za dużo. Może wraz ze wzrostem doświadczenia będzie go mniej.
Szacunek do dystansu jest chyba najważniejszy już w trakcie biegu. Jakże trudno jest nie zaczynać zbyt szybko. Kto nie przeżył startu w wielotysięcznym tłumie, nie usłyszał wystrzału startera i Rydwanów Ognia, ten nie zrozumie, jak ogromna dawka adrenaliny towarzyszy temu momentowi. Całe szczęście, że ogranicza nas wtedy właśnie tłum, bo gdybyśmy mieli wolną drogę przed sobą, to nie wiem czy ktokolwiek byłby w stanie się pohamować.
Jedni mówią, że maraton zaczyna się po trzydziestce. Inni, że po trzydziestce biegnie się nie nogami, lecz głową. Jeszcze inni, że sercem. Słyszałem też, że maraton to ciężki bieg na 10km z 32-kilometrową rozgrzewką. I wszystko to jest prawdą. To na ostatniej dziesiątce poznaje się dobrych maratończyków. To ona najdotkliwiej karze lekkomyślnych. I tam właśnie tak ogromnie zaczyna liczyć się psychika. To zawsze była moja słaba strona. Nigdy nie potrafiłem zmusić się do tak dotkliwego wysiłku, jak niektórzy moi znajomi na teoretycznie tym samym poziomie sportowym co ja.
Mnie jeszcze maraton nie przetestował. Nie spotkałem Ściany. Tego momentu, gdy mięśnie już dalej nie pobiegną, gdy jedyna szansa na kontynuowanie biegu leży w psychice. Czyja psychika się wtedy podda, ten zejdzie na pobocze. Tego testu bardzo się boję, bo prawie na pewno go nie zdam. Łatwo się poddaję.
Ze spraw, które mnie uspokajają najważniejszą jest chyba to, że biegnę na wynik aż o 9 minut lepszy od życiówki, więc jeśli dociągnę z pacemakerem do 30.-32. kilometra i wtedy odpadnę, będę mógł sporo zwolnić i nadal życiówkę pobić. Taka psychiczna poduszka powietrzna.
Cóż więc. Strach jest, ale zawsze był. I nigdy jeszcze nie splątał mi nóg. I niech tak zostanie...
A na zdjęciu finish debiutu. Wtedy chyba bałem się najmniej.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |