2012-10-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| …a miało być tak pięknie…. (czytano: 1331 razy)
Miał być uśmiech na twarzy, radość na mecie, brak „ściany” i brak ogólnie znanych „uciążliwości” na ostatnich kilometrach… Maraton jednak znów pokazał swoje pazurki i obnażył wszystko. Zrozumiałbym gdybym nie przygotowywał się systematycznie przez kilka miesięcy, nie wylał tyle potu w upalne lato, nie przebiegał ponad 300-350km miesięcznie. Dlatego ciężko mi się pogodzić z tym co doświadczyłem na 34 Maratonie Warszawskim.
Wiedziałem, że będzie wiało i w tym momencie powinna zapalić się lampka kontrolna-należało ciut zweryfikować założenia przedstartowe. Słońce na trasie też nie pomagało. Ostatnie kilometry mimo ciągłego popijania na „wodopojach” to była tylko myśl „pić, pić… ale może od początku…
Ustawiłem się z grupą na 3:20 – wielki błąd – jakby to powiedział Janek Tomaszewski – wielbłąd. Sam start bardzo dziwny-nawet nie słyszałem strzału startera (zresztą nie tylko ja). Z tego co się później dowiedziałem to nie było takowego… W pewnym momencie ruszyliśmy, więc odpaliłem Garmina, a dopiero po około 100-150m przebiegliśmy przez maty rejestrujące czas, czyli faktyczną linię startu (notabene w ogóle nie oznaczoną w postaci balonu z napisem „start” czy coś w tym stylu. Jednym słowem to było troszkę żenujące jak na tak dużą imprezę biegową.
Pierwsze 2 kilometry bardzo wolno w tempie 5:25-5:11min/km. Szybciej niestety nie dało się ze względu na duże zagęszczenie osób. Po tej 2 – kilometrowej rozgrzewce troszkę się „przerzedziło” i można było biec zakładanym tempem, czyli w moim przypadku około 4:44min/km. Taki był plan, a Artur oczywiście musiał go zmodyfikować i ruszyć szybciej goniąc czas na 3:20 utracony na pierwszych kilometrach. Tak na chłodno oceniając to był mój gwóźdź do trumny. Tempo w przedziale 4:30-4:36min/km do 12 km okazało się zabójcze dla organizmu i dało znać w drugiej części dystansu.
Świetny doping kibiców na trasie tez uskrzydlał i nogi niosły... za szybko… Po 12km ustabilizowałem tempo do zakładanego 4:44 i tak sobie biegłem do około 20km. Potem zaczęły się lekkie schody. Nawrót na Wilanowie i momentalnie duże podmuchy wiatru w twarz. Od tego momentu czułem, że coś organizm słabnie. Za wysokie tętno powodowało zakwaszanie mięśni – pojawiła się myśl, ze nie dam rady przebiec w założonym czasie. Następne kilka kilometrów to był bieg ze średnim tempem około 5:00min/km – czyli już wyraźne oznaki kryzysu. To jednak pikuś – „najlepsze” było przede mną.
Osłabłem, ale dalej mogłem biec troszkę wolniej. Punktem zwrotnym był mniej więcej 30 kilometr gdzie nie stąd ni zowąd dopadł mnie straszliwy ból prawej łydki – nie wiedziałem co się dzieje, zacząłem biec kulejąc. Zaciśnięte zęby, kuśtykanie i tempo około 5:35min/km i cały czas powtarzanie w myślach – „dawaj chłopie, nie poddawaj się”. Po kilku kilometrach jednak już nie dałem rady-stanąłem i zacząłem „rozciągać” prawą nogę. Jak ruszyłem to była katastrofa. Koszmar z Krakowa powrócił – znów cholerna kolka. To już był „zjazd” po równi pochyłej. Nie dałem rady biec – mogłem tylko maszerować od 38km. Każda próba szybszego przebierania nogami skutkowała przeszywającym wnętrzności kłującym bólem. Nie pomagały też okrzyki i doping kibiców: …bez wzglądu na wszystko i tak jesteście bohaterami”… To było cudowne uczucie kiedy biegnący obok mnie poklepują po plecach, mobilizują „dawaj jeszcze troszkę, za chwilę meta”. Ja jednak nie dałem rady biec dłużej niż kilkadziesiąt, kilkaset metrów. Dla mnie maraton zakończył się na 38 kilometrze. Jakoś doczłapałem do stadionu i zdołałem resztkami sił, próbując przezwyciężyć kłujący ból „przebiec” ostatnie kilkaset metrów po płycie stadionu narodowego i minąć linię mety. Chyba nawet podniosłem ręce w górę….
Nie potrafiłem „odczuć” i cieszyć się z lokalizacji mety na narodowym…
Niby wynik lepszy niż w Krakowie prawie 43 minuty, ale nie tak to miało wyglądać… Tyle potu wylane na treningach przez ostatnie miesiące, tyle kilometrów „nastukane”, a organizm znów odmówił posłuszeństwa. Może daje sygnały, że maraton nie jest dla mnie?...Nie dopuszczam tej myśli, mając na uwadze treningi, kiedy to biegało mi się wręcz znakomicie robiąc długie wybiegania.
Spróbuję jeszcze raz stanąć do walki z tym perfidnym dystansem – na wiosnę 2013r. - ponownie w Krakowie. Może do trzech razy sztuka…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu alchemik (2012-10-02,14:39): Po pierwsze nie Kraków a Dębno nawet jak jest daleko to tam jest hmmm ( fajniej) A po drugie tempo trzeba trzymać cały czas a nadrabiać na drugiej połowie dystansu( ale to już wiesz)
|