2012-10-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Warszawski NARODOWY (czytano: 1873 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://biegnijmy.pl/php/biegi.php?nr=20120930-1-1&rel=1
Może to nie jest odkrywcze, ale pewnie dla wielu z nas Maraton Warszawski zaczął się już kilka miesięcy wcześniej... ba, może nawet kilkanaście. Wszystko oczywiście zależało od naszej, waszej, ich, onych czy tamtych decyzji o przygotowaniach. Warszawa jednych przyciągnęła tak ot po prostu... ale chyba większość może zawdzięczać tę decyzję przez usytuowanie mety.
Stadion Narodowy, niczym koloseum. Meta o niebywałym wpływie na biegnących, coś co powoduje dreszczyk emocji, wzrusza i cieszy.
Z Koszalina wyruszyliśmy pokaźną ekipą... aż osiemnaście osób, z których do startu szykowała się dwunastka, a szóstka miała zagrzewać nas do walki. Poza tym kilka osób na własną rękę trafiło do stolicy. Łącznie, jak się finalnie okazało, Koszalin reprezentowało 17 maratończyków. W naszej grupce było trzech debiutantów - Gracjan, Krzyś Ka. oraz Grześ.
Do stolicy dotarliśmy wynajętym busem przed 9 rano w sobotę. Zakwaterowaliśmy się w jednej z placówek Stowarzyszenia Terapeutów, które nieodpłatnie udostępniło nam swój metraż. Zresztą sam prezes Dziki jest blisko związany z Koszalinem, poprzez współpracę przy organizacji Nocnej Ściemy. W końcu to właśnie podopieczni Stowarzyszenia Terapeutów przygotowują uczestnikom koszalińskiego maratonu piękne, witrażowe medale.
Pierwszym naszym celem był Stadion Narodowy, gdzie sprawnie i szybko odebraliśmy swoje pakiety startowe i odwiedziliśmy kilka stoisk biegowych. W drodze powrotnej do naszego lokum zaopatrzyliśmy się w artykuły spożywcze przydatne do sporządzenia wytwornego makaronu przedstartowego :). Samozwańczym kuchmistrzem stał się Darek, który zdecydował się na ten gest bez rodzinnych konsultacji (!) - wszak gotowanie makaronu to nie jest jego codzienność, rzekłbym nawet, że należy to do zadań zdecydowanie pomijanych. Po obfitym posiłku większość z nas za kolejny cel wybrała duuuży sklep sportowy, ja natomiast udałem się na umówione spotkanie we włoskiej na francuskiej z ekipą spod szyldu Polska Biega wraz z Kamilem, który dotarł w międzyczasie. Z kolei wcześniej z naszej ekipy odłączyli się "niebiegający" wraz z Agą... a zajęli się zwiedzaniem stolicy. W miejscu noclegu wszyscy pojawiliśmy się w końcu w okolicy 21. Bez długiego wysiadywania po długiej i męczącej porannej podróży dość szybko udaliśmy się na przedstartowy sen.
Po porannej pobudce przed szóstą, zaczęliśmy szykować się do biegu. Na Narodowy wyruszyliśmy 90 minut przed startem, który zaplanowany był na 9:00. Około 8:00 byliśmy na miejscu, pozostała nam więc godzina na rozgrzewkę i ostatnie przemyślenia związane ze zbliżającym się wysiłkiem.
Jak zwykle zamierzenia rozmaite. Co biegacz, to para nóg i inny cel. Moje zamiary precyzowałem dość długo, na wiele tygodni przed startem. Trudno mi było zdecydować się i wybrać odpowiedni wariant. Początkowo wahałem się, czy nie lepiej byłoby pobiec spokojnie, tak by delektować się każdą sekundą podczas wbiegania na Narodowy, tak by nie było klęski, bólu i ogromu zmęczenia. Jednak kolejne moje starty wskazywały, że powinienem pokusić się o walkę z dotychczasową życiówką. W końcu, po dobrych wynikach na dychę, oraz przede wszystkim świetnym rezultacie w półmaratonie (1h25"13") zdecydowałem, że będę walczył o 3h02".
Ci, którzy jeszcze nie biegają pytają o to, jak można tak precyzyjnie określić planowany czas. Toż to przecież 42 kilometry. Więc jak to jest zaplanować coś co trwa ponad 3 godziny co do minuty. Dlaczego nie 3h01 albo 3h04.
Warianty realizacji mojego planu były zasadniczo dwa, ale trzeci wynikał z tych pierwszych. Przede wszystkim na "połówce" powinienem pojawić się po 1h31". Wtedy miało nastąpić ostateczne określenie dalszego tempa. W przypadku optymistycznym miałem próbować biec szybciej, by starać się o złamanie "trójki". Wariant realistyczny zakładał utrzymanie tempa i ukończenie zgodnie z założeniami. Pesymistyczny cel nie mógł określać czasu i nie był przeze mnie brany pod uwagę.
Po dziesięciominutowym truchciku i kilkunastu kolejnych minutach rozgrzewki udałem się w miejce, gdzie zgromadziło się blisko 7 tysięcy śmiałków. Start podzielony był na trzy strefy, związane bezpośrednio z osiąganiętymi przez biegaczy rezultatów w biegach na dystansie 10km. Mnie przypadła strefa "1" bliższa linii startu. Strefa ta była dość luźna, przechodząc przez "2" miałem wrażenie dość dużego tłoku, a tu pusto. Odnalazł mnie tam kolega, zwycięstwa Rzeźnika sprzed dwóch lat. Zdziwiłem się, że jego plan był podobny do mojego.
Pięć minut przed dziewiątą nastąpiło odliczanie do startu honorowego i wystrzał. Chwilę potem miał nastąpić start ostry. Okazało się, że nikt nie wiedział, gdzie tak naprawdę znajduje sie linia wyznaczająca początek dystansu, nikt też nie zauważył, kiedy bieg się rozpoczął. Pozbawione było to jakiejkolwiek dostrzegalnej sygnalizacji. Więc ruszyliśmy.
Zacząłem bardzo spokojnie. Nie mogłem ustalić zbyt precyzyjnie swojego tempa. Zwykle potrafię się odnaleźć po starcie, tym razem moje doświadczenie zawiodło. Nie wiedziałem jak szybko biegnę. Liczyłem, że swoje tempo określę po dostrzeżeniu pierwszego oznaczonego kilometra. Tak też zrobiłem. Niestety przy chorągiewce oznaczającej kilometr nr 2 okazało się, że pierwszy był w złym miejscu, a ja mam już ponad minutową stratę do mojego planu. Wtedy też zaczęła mnie wyprzedzać grupa zawodników mierząca w wynik 3h15". Nie pozostało mi nic innego jak przyspieszyć i starać się na kolejnych kilometrach o odrobienie utraconych sekund. Moje tempo wzrosło do tego, które jest niezbędne do pokonywania bariery trzech godzin. Nie czułem się z tym nazbyt komfortowo. Mijając dziesiąty kilometr po 44 minutach czułem, że nie jest to mój dzień. Zdawałem sobie sprawę, że będzie trudno o uzyskanie jakiegokolwiek satysfakcjonującego wyniku. Tam usłyszałem kibicującą ekipę Agi, z dużym trudem odmachnąłem odczuwając już zmęczenie.
Na swój bój o wynik przygotowałem dwa żele energetyczne. Trzeci, fakultatywnie, przekazałem Izie i Irenie, które w okolicach 12 kilometra miały mi go przekazać. Podczas pierwszej dychy ułożyłem sobie jednak taki plan żywieniowy, który pomijał konieczność spożywania trzeciego "posiłku". To uniezależniło mnie niejako od kogokolwiek. I rzeczywiście okazało się, że dziewczyny nie mogły dotrzeć na miejsce przekazania "dopalacza", lecz nie wpłynęło to w żaden sposób na mój bieg. Tam też rozpocząłem konsumpcję pierwszej porcji słodkiego specjału, co rozłożyłem sobie na kilka kolejnych kilometrów - kończąc na szesnastym. Mijając 14. kilometr zobaczyłem kibicującego Tomika, któremu krzyknąłem, że nie jest dobrze.
Tempo odcinków weryfikowałem co pięć kilometrów. Pierwszą powolną piątkę zakończyłem po 22"25" (plan zakładał każdą w 21"30"), druga minęła w czasie 21"21", trzecia w 21"11", a czwarta 21"14". Było równo, lecz poza pierwszą zbyt szybko. Niby to tylko kilka sekund, ale te właśnie sekundy mogą zaważyć o wszystkim.
Na półmetku pojawiłem się idealnie zgodnie z założeniem. Byłem tam po 1h30"50", czyli nawet 10 sekund przed czasem. Okupione to jednak było dziewiętnastokilometrową gonitwą o straconą minutę. Zwykle w tym miejscu czułem się świeżo. Dotychczasowe maratony zdawały się mówić, bym właśnie po połowie przyspieszył, bo jest łatwo. Tym razem nie było dobrze. Było zdecydowanie gorzej niż zwykle, wręcz fatalnie. Oczywiście czas połowy cieszył, ale nijak się miał do odczucia naprawdę dużego zmęczenia. A przede mną jeszcze było ponad dwadzieścia kilometrów - cztery piątki, dwie dziesiątki. Druga połowa zaczęła się do tego z dodatkowym utrudnieniem w postaci wiatru. O ile biegnąc z wiatrem nie czuje się jego pomocy (a zapewne taka była jego rola w pierwszej części dystansu), o tyle biegnąc w przeciwnym kierunku jest bardzo ciężko.
Połowa dystansu wyjaśniła mi kilka wątpliwości. Było pewne, że nie przyspieszę, a więc nie będę próbował zmierzyć się z "trójką", było też pewne, że nie dam rady utrzymać tempa, więc nie zrealizuję zamierzonego 3h02. Nie było tylko wiadomo jak wiele stracę. Miałem jednak nadzieję na to, że uda mi się pokonać dystans szybciej niż dwa lata wcześniej, też w Warszawie, gdzie zegar na mecie wskazał 3h06"25" - czas mojej aktualnej życiówki.
Zaczęła się walka. Kolejna piątka okazała się w tym naszybsza... tylko 20"43". Nie czułem tego. Być może jeszcze tam wiatr nie przeszkadzał... być może 25. kilometr był też w nieco innym miejscu niż być powinien. A może po prostu było "z górki". Po minięciu rekordowej piątki rozpoczął się fragment "po kostce". A więc podłoże, które utrudniało bieg swymi nierównościami mocno odczuwalnymi dla stóp. Do tego ten fragment był pod górkę. W ten sposób kryzysowa piątka, podczas której skonsumowałem drugi posiłek trwała 23"19" (tempo 4"40"/km - o 15 sekund wolniej niż średnie tempo mojej życiówki). Z niecierpliwością wyczekiwałem 28. kilometra, który oznaczał przebiegnięcie 2/3 dystansu. Wolno. Bardzo wolno i bardzo trudno. Mijajac trzydziesty kilometr chciałem już być na mecie, uwolnić się od zmęczenia. Przeszła mi nawet myśl, by biec tylko po to by na miecie udać się prosto po glukozę do ambulansu.
Pozostawały mi jednak jeszcze dwie piątki i "finisz" :). W okolicach 33-34 kilometra zacząłem przeliczać minuty i sekundy, jakie mi pozostały. W rachubę nie wchodziło włączanie tempa awaryjnego (takim mianem określam 5min/km). Musiałem biec w okolicy 4:30-4:25. Na 35 kilometrze odnotowałem czas piątki na poziomie 22"45"... czyli tempo 4"33"/km. To było zbyt wolno. Wiedziałem, że aby walczyć o swój najlepszy wynik muszę wyciągnąć z siebie więcej, trochę więcej. Na ostatniej pełnej piątce było 22"35" (4"31").
Wtedy mijając 40. kilometr w okolicach trasy pojawiła się Iza z Ireną. Iza robiła mi zdjęcia biegnąc obok mnie, wyprzedzając. Nie miałem wtedy już na nic ochoty. A widok z trasy okraszony był obrazem nieodległego Stadionu Narodowego. Kroki stawiałem już niechlujnie. Starałem się jeszcze wyciągnąć krztynę pozostałej we mnie energii. Biegłem. To było przecież ostatnie 10 minut. Tyle co krótka rozgrzewka. Nie miałem już pojęcia ile mogę wyrwać ze swojej życiówki. Pobieżnie patrząc na swój czasomierz miałem wrażenie że na mecie zjawię się kilka sekund przekraczając 3 godziny i 6 minut.
Wbiegłem na stadion. Przebiegłem w tunelu by wyłonić się na głównej płycie Narodowego. Wszelki ból minął. Zmęczenie odeszło. Miała być radość - i była... w podskokach szczęścia z uniesionymi w górę rękoma cieszyłem się z ostatnich metrów mojego MARATONU. Widok warty 42 kilometrów. Ostatnie 195 metrów w triumfie. Byłem najważniejszą osobą na stadionie, dla siebie... wśród pozostałych blisko siedmiu tysięcy biegaczy mogących kończyć swoją przygodę w tym samym miejscu. Myślę, że wielu myślało jak ja. Po trzech godzinach, pięciu minutach, czterech sekundach minąłem linię mety. Przede mną było tylko 168 osób. Za mną wbiec miało jeszcze 6627. maratończyków.
Chwilę wcześniej, niespełna minutę, wbiegł Grzesiek, który planował złamanie "trójki". Też się nie udało... ale to był jego debiut. Następnym razem z pewnością ją złamie. Po zaczerpnięciu oddechu wymieniłem kilka zdań ze znajomymi... ze Smołą napędzającą akcję Polska Biega - która podeszła do barierki oraz z Wojtkiem Staszewskim, którego maraton tym razem pokonał, ale nie dopuścił do przegranej 3:10, walczył do końca. Kilka minut po osiągnięciu mety czułem się zupełnie dobrze, mimo snutych planów związanych z ambulansem nie miałem potrzeby korzystania z pomocy.
Do Grześka na mecie podeszła ekipa telewizyjna z propozycją wystąpienie w wejściu na żywo. On też wciągnął mnie przed kamerę. Pojawiliśmy się kilkanaście minut później... dokładnie o 12:30 na ekranach w całej Polsce oraz na telebimach umieszczonych pod dachem stadionu. Mogliśmy na gorąco podzielić się naszymi wrażeniami i emocjami.
Po "przebiórce" poszliśmy do sektora D9, gdzie całą ekipą mieliśmy spotkać się po biegu. Słoneczko przyjemnie przygrzewało. Spotkałem tam Przemka, oczekującego już na pozostałych. Powoli uzupełniał się nasz skład. Przed 14 wyruszyliśmy z powrotem. Na jednej z ławek w okolicy stadionu dziewczyny odnalazły też zagubioną przez kogoś torbę, i postanowiły odnaleźć właścicieli. Po kilkunastu minutach (i telefonach wykonanych z telefonu pozostawionego w torbie) dotarli do nas "poszkodowani" :).
Po powrocie do naszego lokum wykąpaliśmy się by następnie szybko i sprawnie uprzątnąć bałagan i zapakować się w drogę powrotną. W międzyczasie dotarł też Gracjan, na którego nie czekaliśmy na stadionie, a jego debiut był naprawdę imponujący. Chyba wszyscy byliśmy zaskoczeni wynikiem, jaki osiągnął. Według mnie zasługuje on na miano najlepszego zawodnika naszej wycieczki.
Ruszyliśmy przed 16. Po drodze rozstrzygnęliśmy konkurs związany z typowaniem naszych rezultatów. Zwycięzcą okazał się Krzysiek B., który pulę nagród przeznaczył na napoje izotoniczne oraz colę dla wszystkich "podróżników". Potem zatrzymaliśmy się jeszcze w poleconym nam w sklepie przydrożnym barze. Ja korzystając z okazji uzupełniłem kalorie niemal dwiema porcjami pysznych pierogów (z mięsem i ruskich), które częściowo (z racji "niewielkich" porcji) udostępniłem koledze :).
Podsumowując. Najważniejsze jest to, że cała wycieczka była pełna pozytywnych emocji. Meta była miejscem wzruszenia dla biegnących. Obyło się bez spektakularnych porażek. Wiemy przecież, jak działa maraton i jak bardzo może on czasem z nami wygrać. Nasz koszaliński zespół okazał się nadzwyczaj zgrany i sympatyczny... obyśmy mieli okazję częściej wspólnie wyjeżdżać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |