2012-09-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jak złamałem 4h (czytano: 1812 razy)
Jak złamałem 4h? Po raz pierwszy wybrałem się do Wrocławia na maraton. Zabrałem się tam wraz ze zmotoryzowanym kolegą poznanym kilka miesięcy temu na innym biegu. Zajechaliśmy dzień wcześniej by na spokojnie odebrać pakiety startowe, które jak się okazało były bardzo bogate. Była nawet koszulka techniczna, którą ceni sobie każdy maratończyk. Wieczorem byliśmy na pasta party, gdzie przy gorącym posiłku rozmawialiśmy o naszych planach na dzień startu. Później tramwajem pojechaliśmy do centrum miasta, a jako że byliśmy maratończykami, mogliśmy jeździć transportem komunikacji miejskiej do woli. Jednak wiedzieliśmy, że dzień przed tak wielkim wyzwaniem, jakim jest maraton, trzeba się dobrze wyspać i w centrum za długo nie zabawiliśmy. Potem jeszcze tylko kolacja, prysznic i wygodne spanie w przyczepie campingowej mojego kumpla na polu campingowym nieopodal biura maratonu.
Ten szczególny dzień przywitał nas śliczną słoneczną pogodą. Zjedliśmy śniadanie, przebraliśmy się w stroje startowe i myśleliśmy już tylko o starcie. Dla mojego kolegi był to pierwszy historyczny maraton, dla mnie czwarty. Udaliśmy się na linię startu. Z każdą minutą czuliśmy coraz większy napływ adrenaliny do krwii. Wreszcie wystrzelił starter i wszyscy wystartowali. Zaczęliśmy razem ale szybko się zgubiliśmy w tłumie biegaczy. Z każdą kolejną chwilą było coraz cieplej, coraz goręcej, słońce było tego dnia bezlitosne dla maratończyków. Wolontariusze przy punktach żywieniowych z wodą mieli pełne ręce roboty. Osobiście widziałem kilka karetek jadących na sygnale, które spieszyły z pomocą mdlejącym biegaczom. Ja biegłem na tyle, na ile miałem sił. Jedynym moim marzeniem było złamanie 4 godzin. Przez jakiś czas obok mnie biegł mężczyzna przebrany za rzymskiego legionistę, w czerwonej pelerynie, z mieczem i tarczą. W taki upał - cóż za poświecenie!
Gdy byłem na 40 kilometrze, widziałem jednego nieprzytomnego maratończyka, którego przywracały do życia służby medyczne. Pomyślałem sobie, że przecież zabrakło mu tylko dwóch kilometrów do mety. Biegłem dalej. Czułem, że zbliżam się do finiszu, a wraz ze mną zbliżają się także skurcze uda. Musiałem biegać ostrożniej, oszczędzając nieco przepalone mięśnie. Na szczęście pomimo przeciwności losu udało mi się dobiec do mety i jeszcze osiągnąć swój rekord życiowy 3:38. Czułem się wspaniale, nie do końca wierzyłem w mój wyczyn(dla mnie to naprawdę wyczyn!), tym bardziej, że poprzedni maraton kończyłem z czasem około 5 godzin... Gdy wolontariuszka zawieszała mi medal na piersi, poczułem się wyjątkowo. Byłem dumny z tego, że dziś nastąpił dzień, w którym pokonałem swoje bariery. Jeżeli jest to możliwe w biegu maratońskim, to znaczy, że także w innych dziedzinach życia. To był dla mnie wspaniały maraton na który składało się: cudowny klimat, ciepli kibice, motywujące zespoły muzyczne na trasie, wspaniali wolontariusze, dobre jedzenie, organizacja na wysokim poziomie, medal i wynik...
Czemu zawdzięczam złamanie czwórki?
- rezygnacja z trampek, na rzecz porządnych butów biegowych z amortyzacją(uczucie jakbym się przesiadł z syrenki do porsche)
- regularne bieganie 4-5 razy w tygodniu po 10-14km, przez cały okres przygotowawczy
- raz w tygodniu trening z trenerem lekkiej atletyki
- dzień przed maratonem wolny od biegania
- adrenalinka w trakcie zawodów
- picie wody przy każdym punkcie
- własne odżywki w trakcie zawodów
- bogate ale lekkostrawne śniadanie w dniu zawodów, skonsumowane 3 godziny przed startem
- fajni ludzie wokół(zarówno biegacze jak i kibice)
A co z rzymskim legionistą? Okazało się, że zdobył nagrodę za najlepsze przebranie, zatem wysiłek nie poszedł na marne. A jak pobiegł mój kolega? To już materiał na inną historię...
Wrocław, 2011.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |