2012-09-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 30. HASCO-LEK WROCŁAW MARATON (czytano: 298 razy)
30. Hasco-Lek Wrocław Maraton – 16 września 2012. Dzień, na który czekałem od maja, czyli od mojego debiutu w Silesia Maratonie. Nie mniej niż ja, czekał na ten dzień Tomek - debiutant na tym dystansie w RKBowskim teamie. W sumie wystartowaliśmy w liczbie 2,5, bo Leszek R. postanowił przebiec treningowo połówkę i być pacemakerem dla jednego z biegowych przyjaciół.
Przygotowania do wrocławskiego maratonu w moim wykonaniu nie były typowo maratońskie. Co prawda, kilometraż był jak na mnie w porządku, czyli około 40-50 km tygodniowo, brakowało jednak biegów dłuższych niż 21 km. Cóż, postawiłem na udział w wielu imprezach na różnych dystansach, dłuższe biegi w okolicach 25 km zrealizowałem dwa i każdy z nich był marszo-biegową porażką. Cel jaki sobie postawiłem to czas w okolicach 4.30, co dawałoby ponad 20 minutowy progres w stosunku do debiutu w Katowicach. Tomek postawił sobie zdecydowanie ambitniejsze zadanie, czyli czas w okolicach 4 godzin, co sądząc po wynikach z półmaratonu było realne.
W przeciwieństwie do Katowic, wrześniowy poranek we Wrocławiu przyniósł idealną dla biegaczy pogodę. Chłód i zachmurzone niebo wyeliminowało mojego głównego biegowego przeciwnika czyli upał. Przez chwilę nawet zastanawialiśmy się czy na pewno biec „na krótko”. Na szczęście była to tylko chwilowa utrat rozumu. Na starcie morze uczestników, ustawiamy się grzecznie w okolicach baloników na 4.30. 9.01 - ruszamy. Tomek zaczyna slalom między uczestnikami próbując znaleźć pacemakerów na 4.00. Ja spokojniutko truchtam mając w zasięgu wzroku baloniki z napisem 4.30. Od momentu wystrzału do przekroczenia linii startu mijają ponad 4 minuty! W słuchawkach Lech Janerka śpiewa „Jezu jak się cieszę!”- zobaczymy jak długo.
Pierwsza część trasy, gdzieś tak do 14 kilometra przebiega bezproblemowo, obwodnica, Most Millenijny i okolice Parku Zachodniego. Mniej więcej w okolicach Stadionu Miejskiego wyprzedziłem pacemakerów, wychodząc z założenia, że skoro i tak zapewne zabraknie mi sił po 30 km, to wypracuję sobie jakąś przewagę. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Na półmetku zameldowałem się z czasem netto 2:13, więc było całkiem nieźle. Gdzieś tak jednak około 25 km zaczęło ogarniać mnie zmęczenie, potęgowane wizją przebiegnięcia całej Grabiszyńskiej i potem Hallera, która to ulica zaczynała się mniej więcej na 29 km. Wiedziałem, że bez chwili oddechu długo już nie pociągnę, chociaż ciągle utrzymywałem tempo na wynik 4.30. Wiedziałem, że w okolicach Wieży Ciśnień ma pojawić się na rowerze Rafał, czyli nasz RKBowski weteran biegowy (obecnie rekonwalescent). Postanowiłem dobiec przynajmniej do tego miejsca, oczywiście Rafał stał trochę dalej, co zmusiło mnie do użycia kilku łacińskich sentencji biegowych. W końcu jednak jest! Profesjonalny support – łyk izotonika, nawet czekolada, z której jednak nie skorzystałem. Krótka wymiana zdań i Rafał pognał na metę, a ja zacząłem coraz bardziej przygotowywać się do Poloneza czyli chodzonego. Od 35 km zaczęła się już agonia, bieg przeplatany marszem, więc z najbardziej atrakcyjnej widokowo części trasy niewiele pamiętam. Ale co tam, mogę przecież pojawić się tam każdego dnia. W końcu udało się dobrnąć do mety. Czas netto 4.39, w sumie na poziomie moich oczekiwań. Kiedy zmęczony wpadałem na metę Tomek był już masowany – czas netto 4.01 i świetny debiut.
Maraton ogólnie oceniam jako udany, chociaż zapłaciłem mocnym kryzysem z powodu zaniedbania długich wybiegań. Z drugiej strony wynik z Katowic poprawiony o 14 minut, więc ogólnie nie ma co narzekać. Sezon późno jesienny i zimowy mam zamiar poświęcić na większą ilość biegów długich i na wiosnę skrzyżujemy kolejny raz rękawice z Panem Maratonem.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu visentin (2013-01-14,23:35): ;)
|