2012-08-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg ku Madonnie... (czytano: 474 razy)
Było tak:
W październiku zeszłego roku dowiedziałam się, że 10 lipca mam mieć operację ucha.
Wiadomość ta tyleż mnie ucieszyła, co i zasmuciła, bo przecież "Madonna" w sierpniu...
Po króciuteńkim sondażu wśród uczestników "Madonny" zyskałam pewność, że bieg się odbędzie, natomiast będę musiała nieco zweryfikować formę mojego w nim udziału.
No bo jeżeli zapotrzebowanie jest i wola ludu też jest, to organizator nie ma wyjścia. Tym bardziej, że ten organizator chce:)
Zostało postanowione, że bieg się odbędzie, uczestnicy poinformowałam i czas zaczął płynąć...
...i płynął tak do końca kwietnia, kiedy to w przeddzień maratonu krakowskiego spotkaliśmy Ciutka, który na moje grzeczne (acz z naciskiem zadane) pytanie, czy będzie w tym roku na Madonnie, wyraził zdumienie, które ujął w słowa: "To Madonna będzie? Przecież ty masz problemy ze zdrowiem."
Odpowiedziałam, że oczywiście, że będzie! Przecież raz w życiu kończy się czterdzieści lat, więc - osobliwie w tym roku - odpuścić nie mogę:)
Potem okazało się, że weekend urodzinowy nie mogą przyjechać Rafał z Tomkiem, więc termin przesunęłam o tydzień, potem Miniaczki też powzięli jakieś niewczesne podejrzenia dotyczące nieodbywania się Madonny w tym roku, a potem.... czas przyspieszył, medale zostały zamówione, koszulki dodrukowane (wiem, wiem, że to dowód braku ambicji, że teraz nie maluję już koszulek własnoręcznie, tylko je zamawiam, ale jestem już panią w pewnym wieku i zwyczajnie mi się nie chce), nagrody zakupione i..... przyszedł czas na wyjazd do Bartnego:)
Zgodnie z tradycją w piątkowy poranek wlazłam do kuchni i przyjaźnie gawędząc z panią Krysią jęłam kroić jarzyny na leczo (jak zawsze w charakterze posiłku po biegu miało być leczo). W międzyczasie Piotrek z dziećmi poszli na ostrężnice (zwane w Beskidzie Niskim "czernicami"),potem Jerzyś z Paulinką drylowali śliwki do ciasta, a potem wykorzystałam te dary Boże do upieczenia trzech blach ciasta. Półkruche ze śliwkami - 2 blachy, i kruszon z jeżynami - jedna. Bez kruszonu z jeżynami bałam się witać moich gości, bo po zeszłorocznej edycji biegu zażyczyli go sobie wielkim głosem.
Leczo się stało, ciasto się stało, a ja czytając monografię miejscowych cerkwi zasnęłam jak niemowlę.
Do czasu!
A konkretniej rzecz biorąc, obudzili mnie Ola z Tomkiem i dziećmi swoim przyjazdem. I bardzo dobrze! Czekaliśmy na nich.
Zajadając coś tam (co to mogło być?), popijając piwem cytrynowym (bez zachwytu, ale cóż...) czekaliśmy na pozostałych uczestników naszego dorocznego spotkania.
No i...pojawili się:)
Miniaczkowie z dziećmi - Kacper to już duży, mądry chłopczyk, a Maćka dopiero teraz poznałam. Ale, że wszystkie Maćki to fajne chłopaki (jak już zostało kiedyś ustalone), więc zupełnie bez stresu. Maciek Miniak fajny chłopak jest!
Na samym końcu pojawili się Rafał z Tomkiem, Ciutkiem i Tusikiem i tym samym byliśmy już w komplecie.
Dzieci okupywały swój pokój, my nasz - dorosły - z monstrualnym łożem od ściany do ściany, jedzenie sukcesywnie znikało ze stołu, alkohol (nie bójmy się tego słowa) płynął wartkim potokiem; słowem - fajnie i swojsko było.
Na marginesie.... uczestnicy tegorocznej Madonny przyjechali z: Rudawy, Katowic, Tomaszowa Mazowieckiego, Korbielowa, Limanowej, Łąkty Dolnej. Jak się nietrudno domyślić, nie spotykamy się codziennie, a że się lubimy, więc i radość ze spotkania zawsze spora:)
Niejako na fali tej radości nie żałowałam sobie zanadto i być może dzięki temu właśnie pamiętam taką wymianę zdań:
- Gaba, wiśniówka dla ciebie - to Miniaczek.
- Nie mogę, jestem już kompletnie pijana i zaraz będę miała helikopter w głowie - to ja.
- To napijmy się na spółkę - to Ciutek wyciągając w moją stronę dłoń z napełnionym kieliszkiem:)
(Oczywiście nie byłam jakoś nadmiernie znieczulona: pół piwa cytrynowego (2%), pół zwykłego i kieliszek malinówki nie potrafią dokonać w moim organizmie jakichś straszliwych zniszczeń, ale helikoptera tak czy siak uniknąć chciałam, bo go nie lubię.)
Pogaduchy, pogaduchy, pogaduchy, i....poszłam spać, bo przecież śpiąca byłam.
Ale!
Zanim poszłam spać, Miniaczek zadeklarował, że nie biegnie jutro, bo zostaje z małym Maćkiem. Pobiegnie sama Ikusia (no nie sama, bo z resztą), a Miniuś będzie ojcem dziecku. Wtedy to wpadłam na rewelacyjny pomysł: "Miniuś, a nie pojeździłbyś zamiast Piotrka po punktach odżywczych? Ja bym pojeździła z tobą i cię popilotowała, a Piotrek mógłby pobiegnąć."
Nie wiem, czy to efekt wspaniale rozwijającego się wieczoru, czy Miniuś po prostu ma takie dobre serce, ale ochoczo wyraził zgodę, a mój pan mąż przystąpił do obfitszego niż zazwyczaj uzupełniania izotoników. Skoro nie musiał na następny dzień siadać za kierownicą.... :)
Nastała noc....
A po niej dzień....
...przywitany, ja zawsze na Madonnie, czułymi pocałunkami w czoło i wiadomością dnia: "Dzień dobry, wstał nowy dzień".
A potem śniadanie (bardzo obfite - a jakże), i... czas udać się na start:)
Wiedziałam, że w tym roku nie pobiegnę, bo mi nie wolno, bo mi lekarze zabraniają, bo nie mogę zniweczyć rezultatów operacji, a jednocześnie BARDZO chciałam na najważniejszym odcinku biegu (tym z Madonną nad brzegiem Zawoi) być.
Ergo: zostało postanowione (i nikt nie wyrażał sprzeciwu), że ten jeden jedyny odcinek biegu pokonam ze wszystkimi, ale pokonamy go marszem, bo mnie inaczej nie wolno.
Wsiedliśmy z Miniaczkiem do autka, Maciuś z tyłu, i ruszyliśmy na podbój Beskidzkich dróg i bezdroży.
W Wołowcu pierwszy popas i tam Piotrek podmienił mnie na fotelu pilota a ja dołączyłam do moich przyjaciół.
Madonna wołała mnie cicho acz bardzo sugestywnie, a takiemu wołaniu nie można się oprzeć.
No i doszliśmy w pobliże Madonny, a mnie, kiedy patrzyłam na drugi brzeg potoku - dość w tym miejscu szerokiego - postała w głowie straszna myśl "NIE MA MADONNY !!!"
Przeszliśmy na druga stronę i okazało się, że rzeczywiście jej nie ma:(
Konsternacja - bo jak to tak: bez Madonny - a potem...JEST !!! ZNALAZŁA SIĘ !!!
Po prostu potok coraz bardziej podmywał skarpę, na której kapliczka stała, i ktoś mądry wymyślił, że przy okazji odnawiania jej (naprawdę bardzo starannego i dyskretnego) po prostu cofnie ją od brzegu o te siedem czy osiem metrów.
Chwilowo nad Madonną rozpostarte było zadaszenie z niebieskiej folii, i ktoś błyskotliwie zauważył: "O, zadaszyli nam świątynię".
Bo kapliczka-figurka Madonny w Nieznajowej jest dla nas od czterech lat miejscem, w którym w czasie biegu mamy Mszę Świętą. I w tym roku też tak rzecz jasna było.
A po Mszy, po krótkim odpoczynku i po kąpieli Ciutka ruszyliśmy w dalszą drogę.
Ergo: zajęłam z powrotem miejsce na siedzeniu pilota, Piotrek dołączył do biegaczy i... poszli! (A właściwie to pobiegli.)
Jeszcze króciutki wodopój w Świątkowej Wielkiej, jeszcze dłuższy postój i popas na granicy Świerżowej Ruskiej (ach, ta huśtawką:) Będę ją pamiętać jeszcze długo, długo; a wspomnienie poufałego gestu łapania mnie za kostki u nóg w celu rozbujania ustrojstwa, jeszcze długo będzie budziło mój uśmiech.)
A potem... biegacze w las - 6 kilometrów do Bartnego, a my z Miniaczkiem droga asfaltową w to samo miejsce - 75 kilometrów. No cóż... infrastruktura drogowa w przypadku Beskidu Niskiego jest określeniem zdecydowanie na wyrost. To znaczy tam wszędzie były drogi. Ale siedemdziesiąt lat temu być przestały. Ciężka jest historia tych ziem...
Dojechaliśmy przed nimi - nie wiem, jak to osiągnęliśmy, ale się udało.
Po powrocie Ola poinformowała mnie o nieprzystojnym zachowaniu mego najstarszego syna. Było mi przykro i od razu poinformowałam Kubę, że dziękuję mu za piękny prezent urodzinowy (chyba to już ostatnia jego Madonna), potem ruszyliśmy na metę, bo czas był wieki. Dzieci wołały, że biegacze już kończą.
Skończyłam z nimi:))
Ja wiem, ze według klasyka "Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy", ale: po pierwsze nie jestem mężczyzną (nawet udawanym), a po drugie - i zaczęłam, i skończyłam ze wszystkimi. Tylko środek musiał mi w tym roku umknąć.
Potem jedzenie, kąpanie i ognisko.
Fantastyczne jest to, że spotykamy się w tym samym - mniej więcej - gronie od lat, i już nikomu nie trzeba mówić, co jest potrzebne, czy jakiej pomocy potrzebuję. Moi goście wiedzą to już sami z siebie i w dużym stopniu to oni wołają mnie, bo ognisko już czeka. Moim zadaniem jest tylko przyjść, dekorować i uświetniać swoją obecnością (hehe).
No to przyszłam i przystąpiłam do wręczania medali i dekorowania w poszczególnych kategoriach. A kategorie w tym roku mieliśmy wspaniałe:)
Była kategoria "uczestników wszystkich dotychczasowych edycji biegu", była "amatora konstruowania konfesjonałów", była "naturalizowanych górali", była też "najbardziej męskiego uczestnika tej edycji biegu" (i dzięki Bogu, że moi goście mają do siebie dystans a do mnie cierpliwość, bo w przeciwnym razie mógłby nastąpić bunt i gremialny odwrót. Bo w takiej kategorii nie powinno się wyróżniać tylko jednego mężczyzny. A co ja poradę na to, że Ciutek jest tylko jeden? No, co? Najważniejsze, że nikt nie uciekł :)
A potem już nasiadówka przy ogniu, zajadanie smakołyków (w tym roku nie zrobiłam tortu, bo duch we mnie zdechł, a poza wszystkim innym, ciast było sporo. Nawet w nadmiarze.), popijanie cudowności, śpiewanie, brzdąkanie, gadanie. Przy czym brzdąkałam i śpiewałam ja, a gadali wszyscy (Ola też brzdękała, ale krótko. Za krótko, moim zdaniem). Starałam się im nie przeszkadzać i ich pogaduszek nie zagłuszać.
Stopniowo kolejni biesiadnicy odchodzi do swoich łóżek, poszłam i ja.
Następnego dnia rano dowiedziałam się, że i teraz - jak rok temu - finał ogniska miał miejsce na korytarzu w pobliżu lodówki:) I był to bardzo kameralny czteroosobowy finał:)
Ja w tym czasie już wsłuchiwałam się w czyjeś pochrapywanie i nie potrafiąc rozwiązać kwestii czy to pochrapuje Maciek czy Tomek, odpłynęłam w sen....
A rano....
Pobudka (to taka tradycyjna poranna czynność), pożegnanie Rafała i Tusika (musieli wyjechać wcześniej, ale dla mnie najważniejsze było to, że w ogóle - choć na chwilę - chcieli ten czas spędzić z nami, ze mną.
A potem znów śniadanie, znów ubieranie, znów wygłupy...
I czas już był zbierać się na spacer na Magurę Watkowską.
{Poszliśmy wszyscy - my i nasze liczne dzieci.
Najdzielniejszy był malutki Maciuś. Dwulatek, który z pomocą rodziców, po prostu pokonał tę trasę (krótka, bo krótka, ale wyrypka pod górkę).
Na górze to, co zawsze - tym razem dołączyli do nas jacyś przypadkowi turyści, którzy okazali się być kolarzami górskimi w cywilu:)
A potem na dół, i dzielenie tego, co zostało, sprzątanie, żegnanie się i umawianie na rok przyszły.
Czego na tej Madonnie brakowało?
Z mojego punktu widzenia (a nie tylko mojego przecież) zabrakło tam jednego bardzo ważnego dla "Biegu ku Madonnie" człowieka.
Pięknie ujęła to Ola w niedzielny poranek: "Gdyby był tu z nami Miłosz, to teraz zastanawialibyśmy się, kiedy on wstanie, a ty już byś mu pewnie skakała po brzuchu" :)))
Bo ja Miłoszowi rzeczywiście skaczę po brzuchu:)
Ale tylko na Madonnie:)
A on cieszy się z tego jak dziecko, choć przypuszczam, że to radość podszyta przerażeniem:))
Miłosz będzie znów z nami za rok. Obiecał mi to:)
I co?
I nic:)
Kolejna Madonna przeszła do historii, a ja - starsza o kolejny rok - cieszę się, że znów tak fajnie spędziliśmy ze sobą ten czas.
Czas podszyty magią:))
PS. A Ciutek ma najpiękniejsze mieszkanko na świecie.
PS.2. A jego siostra ma najpiękniejsze psy na świecie.
Wróciłam zakochana w wilczarzach:))
PS.3. A Piotrek mówi, że za rok zmienimy delikatnie trasę Madonny. Zamiast do Świątkowej i Świerżowej, pobiegniemy do Radocyny, Jasionki i Banicy:)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora ikusia (2012-08-27,20:33): Dzięki Gabuś - czytając Twojego bloga mogłam choć przez chwilę przeżyć to jeszcze raz :) było suuuuuuper :)tylko Miłoszek w tym roku odwalił na maksa - tego się naprawdę nie spodziewałam :(
Za to Ciutek ma naprawdę fajny domek :) renia_42195 (2012-08-28,02:32): Gaba: Jak to: "I co? I nic. Kolejny..." Gaba to jest najwspanialszy bieg o jakim czytalam. Zazdroszczę Tobie i tyle :) Pozdrawiam serdecznie miniaczek (2012-08-28,11:19): potwierdzam wszystko co napisała i myśli moja żona:) jacdzi (2012-08-28,15:18): Alez bylo Wam fajnie!!!!
No i teraz juz rozumiem dlaczego dla Miniaczka wisniowka a nie wodeczka. Hepatica (2012-08-29,22:59): :) Gabrysiu, mam głęboką nadzieje, ze i nam kiedyś uda się dotrzeć na Bieg ku Madonnie i że nie będzie się to łączyło z jakimś tam jubileuszem sześćdziesięciu lat lub więcej:)))
|