2012-06-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rzeźnik okiem debiutantki - dla debiutantów (czytano: 3970 razy)
WSTĘP
W Bieszczadach zakochałam się w czasach studenckich, tu kochałam i byłam kochana.... Z tych lat zachowałam wiele ciepłych wspomnień. Zapamiętałam te góry jako niewysokie, śliskie od błota, z pięknymi widokami z połonin. I ta cisza... można było iść 3 h i żywego ducha nie spotkać, oczywiście poza Połoninami Wetlińską i Caryńską, gdzie zawsze było gwarno i tłoczno.
W tym okresie byłam wytrawnym piechurem i zdecydowanie unikałam biegania.
Parę latek upłynęło, jakoś nie składało się, żeby przyjechać w Bieszczady. W międzyczasie zaczęłam biegać. Z czasem dowiedziałam się, że jest coś takiego jak „Rzeźnik.”, był czerwiec 2010r. Jesienią 2010r. przyszły pierwsze starty w zawodach biegowych na 5 i 10 km i decyzja o rozpoczęciu przygotowań do maratonu krakowskiego w kwietniu 2011. Wielu wątpiło czy dam radę. Przeszedł debiut maratoński, okupiony strasznymi skurczami stóp.
Frycowe w biegach długich zapłacone.
Już wtedy wiedziałam, że zmierzę się z Rzeźnikiem. Pytanie było, ile czasu będę potrzebowała na przygotowanie i z kim w parze. W październiku 2011r. zdecydowałam się z kolegą na uczestnictwo w Maratonie Pieszym im. A. Zboińskiego w Puszczy Kampinowskiej na dystansie 100 km. Na mecie prawie zemdlałam, w czasie biegu żołądek się obraził i nie przyjmował jedzenia, ale mięśniowo super i partner sprawdzony.
Ok. kolejne frycowe, tym razem w ultra, oddane.
TRENING
Specjalne plany treningowe pod Rzeźnika nie zaistniały. Od stycznia br szykowałam się na maraton w Dębnie (na złamanie 4h), a potem miało być tylko więcej kilometrów i spokojniej. A wyszło jak zawsze.... Chcesz rozśmieszyć Pana Boga to powiedz mu o swoich planach :-( Nauka zminimalizowała moje założenia, więc od stycznia do maja biegałam średnio po 200 km miesięcznie (nie tygodniowo!!!). I ostatnie 2 m-ce wspomagałam się rowerkiem stacjonarnym – można czytać wykłady :-) - po ok 150 km miesięcznie z dużymi obciążeniami. Jedyne, co udało się w miarę zrealizować, to zamierzenie długich wybiegań. W sumie od połowy marca co 2 tyg był bieg ciągły na min 28 km, w tym maratony Dębno i Toruń oraz na majówce rekonesans dwóch etapów B7D (ok 33 i 20 km biegu po górach). Pomna wcześniejszych kontuzji mocno przykładałam się do gimnastyki siłowej. Styczeń – kwiecień to siłownia 3 razy w tyg (małe obciążenia, sporo powtórzeń). Maj to nacisk na przysiady i brzuszki. Pomogła też 2 tyg., codzienna rehabilitacja w drugiej połowie maja, gdzie oprócz rozciągania kręgosłupa, zamęczano mnie ogólnorozwojówką, właśnie pod Rzeźnika.
Fizycznie ogólnie czułam się sprawna, choć mało wybiegana. Teoretycznie z takim przygotowaniem mogłam walczyć tylko o limit.
I tu wchodzi głowa :-)
Ten bieg zwycięża się głową, nie nogami. Może tylko Hercog i Świerc fruną tak szybko, że kryzys ich nie dogoni. Większość w pewnym momencie spotyka się z KRYZYSEM i musi nieźle się namęczyć by walkę z nim wygrać i kontynuować bieg bez straty tempa. Ja przyznam, należę do mniejszości, dla której kryzys czy też ściana to pojęcia obce. Biegam dla przyjemności, a najprzyjemniej jest na MECIE. Żadnych czarów dla wzmocnienia morale nie uprawiam. Zakładam, że tylko kontuzja moja lub partnera mogą mnie z trasy zdjąć i tego się trzymam. Upór przydał się na Połoninie Caryńskiej, gdy odbite stopy parzyły przy każdym kroku na skałach, ale nawet wówczas nie zwątpiłam w sens tego biegu.
Dodam, że wiele osób, z którymi nie mam najmniejszych szans na płaskim, zostało daleko za mną. Szybkość na asfalcie nie przenosi się w góry. Jak ścigacz mówi, że nie dasz rady w Rzeźniku, to tylko się uśmiechnij i.... rób swoje :-)
SPRZĘT
Buty – Salomon Speedcross 3.
Na pierwszych trzech częściach byłam nimi zachwycona. Na błotnistych podejściach i śliskich zbiegach fantastycznie trzymały nogę, nie pozwalając na żadne niekontrolowane obsuwki. Tak było do przepaku w Smereku. I tu powinnam mieć drugie buty na zmianę, na coś lepiej amotyzowanego.
Dojście pod szczyt Smereku po kamieniach (skałach) i przejście Połoniną Wetlińską obiło mi stopy. A tu jeszcze było zejście do Berehów i Połonina Caryńska. Brrr... stopy, jako jedyna część ciała, boli do dziś.
RADA – jak masz mało amortyzowane buty, z mocnym, wystającym bieżnikiem, zmień je na przepaku w Smereku
Kije – dobra rzecz. Firma nieistotna, waga im mniejsza tym lepiej. Nie polecam skręcanych, bo choć łatwiejsze w transporcie, to potrafią się luzować i składać w czasie biegu. Niektórych podejść bez kijów sobie nie wyobrażam (choć dawno temu je robiłam bez wspomagania!).
Z kijami w komplecie warto mieć rękawiczki - rowerowe z żelem są świetne :-)
Camelback
Mając kije w ręku nie ma jak trzymać butelki, więc plecak to konieczność. Bardzo mało osób korzysta z pasów. Mi odpowiadał camelback, w który jeszcze mogę coś włożyć np. kurtkę, bluzkę, czy jedzenie. Średnio między punktami schodził mi ok litr picia. To kwestia indywidualna. Bieszczady zmienne są, jak nas zaskoczą kiedyś upałem, to lepiej mieć bukłak na min. 1,5 l.
Ubranie
Na przepaki w Cisnej i Smereku, gdzie można było zostawić swoje rzeczy, dałam koszulki na zmianę i na Smerek dodatkowo wiatrówkę (przed połoninami). Ostatecznie nie zmieniałam nic. Wystartowałam w koszulce z długim rękawem i w zależności od temperatury opuszczałam i pociągałam rękaw :-) Moim zdaniem, jak nie pada można lecieć w jednym.
RADA – na przepakach warto zostawić suche buffy (lub inne chustki wielofunkcyjne). Jak potrzeba otrzesz pot lub osłonisz uszy przed wiatrem. Niby mała rzecz, a jak sucha i czysta to cieszy :-)
RADA – jeśli jesteś przekonany, że będziesz zmieniać ubranie, to numer startowy przypnij do plecaka. Przepięcie numer to wiele cennych minut.
Jedzenie
Posilić można się w Cisnej- batoniki, w Smereku serwowane są bułki i w Berehach też bułki (o ile zostaną po przejściu wygłodniałej rzeszy przez Smerek).
Tym razem żołądek nie zacisną się w kuleczkę, więc dwie buły w Smereku wciągnęłam. Jednak na każdym przepaku miałam swoje mleko skondensowane w tubce, sprawdzone źródło energii, przyswajalne nawet gdy mam szczęko- żołądko- ścisk. Jedno – z Cisnej - się przydało.
RADA – zostaw na przepaku swoją żywieniową deskę ratunku. W plecak weź czysty cukier (np. parę kostek), jak nie skorzystasz sam, to może poratujesz kogoś.
Izotoniki
Orgowie zapewniali jakieś izo na każdym punkcie. Nawet nie spóbowałam. Raz się sparzyłam (a właście posr....) na nietestowaym izotoniku. Mi odpowiada izostar w tabletkach, dlatego dwie do plecaka na zapas i po dwie na przepaki. Picia zbyt mocnego izotoniku nie polecam, bo w połowie dystansu żoładek odmówi dalszego przyjomowania chemii.
TRASA
1)Komańcza – Żebrak - Cisna
Do Duszatyna droga, trzeba uważać na dziury w asfalcie. Łatwo, większość do truchtu, poza kilkoma podbiegami. Za wsią Duszatyn w las i od razu strumyczki do przejścia. Suchą stopą się nie da. Kombinowanie zajmuje za dużo czasu. Dwa kroki w wodę i do przodu. Jeziorka Duszatyńskie są śliczne :-) Z Chryszczatej milutki zbieg. Bez kijków da się spokojnie do Żebraka dojść.
TU TRZEBA KONTROLOWAĆ CZAS. Limit jest dość krótki. Tu wypracowaliśmy ok 1 h zapasu czasu do limitu, potem ten zapas sukcesywnie zwiększaliśmy
Za Żebrakiem w kierunku Wołosania kije by się przydały, ale bez też nie ma dramatu. Uwaga: na końcówce lasu ostry zbieg przy wyciągu do bacówki pod Honem. Leci się na złamanie karku. Prosto w Wasylowy obiektyw ;-) Dalej asfaltem w dół i przepak w centrum Cisnej.
2)Cisna – Smerek
Z Cisnej zabrałam kije. Przepak opuściliśmy ok 8:20 tj 1 h i 15 min przed limitem.
Podejście zaczyna się też od przeprawy przez strumyk. W tym roku panowie w czynie społecznym ułożyli przeprawę, więc przejście było na sucho. Podejście pod pod Małe Jasło i dalej Jasło i Okrąglik zdaje się nie mieć końca. Jest bardzo stromo. Ciężar ciała przerzucam na kije, serce mi wyskakuje. Muszę stawać na kilka sekund by uspokoić, zresztą nie tylko ja potrzebuję tych chwil odpoczynku. Potem zaczyna się zbieg, początkowo do przeżycia, na końcówce (przed drogą Mirka) wąskim żlebem o dużym nachyleniu. Trzeba trzymać odstępy na wypadek wywrotki. Uff, koniec góry....
Teraz osławiona „droga Mirka”. Tu podobno z każdym drzewem czai się KRYZYS i na ten odcinek wiele osób najbardziej narzeka. 8 km szutru, kamieni i asfaltu niejednego pozbawiło złudzeń na ukończenie Rzeźnika. My potraktowaliśmy ten odcinek jako regenerację. Wolny trucht przeplatany krótkim marszem, pozwolił nam cieszyć oko widokami tzw. Bieszczady od dołu :-), a przy okazji wyprzedzić wiele osób (widać walczyły z kryzysem).
3)Smerek – Berehy
Tu już nie pamiętam czasów przyjścia i wyjścia.
Najpierw ostro w błocie w górę, potem dalej w górę, już coraz bardziej twardo, po czymś przypominającym stopnie. Zaczął się dramat dla moich stóp. A przyszło ukojenie dla serca – w końcu można było podziwiać widoki. Wróciły piękne bieszczadzkie wspomnienia.... Hmmm.... na tym etapie urokliwość gór zagłuszyła ból stóp. Potem przyszedł wiatr i też zagłuszył wszystko. Na Połoninie Wetlińskiej wiało mocno, na Caryńskiej urywało głowę. Na tym etapie dopiero spotykaliśmy turystów (połoniny są najbardziej widokowym, więc obleganym miejscem). Generalnie byli uprzejmi – ustępowali drogi, pozdrawiali, życzyli szczęśliwego ukończenia. Mnie rozczuliła ok 2 – letnia dziewczynka , która zza placów taty krzyczała „BRAWO” bez niczyjej zachęty :-)
Zejście od Chatki Puchatka w dół to generalnie koszmar. Czułam każdy kamień, tempo nawet na podejściach chyba miałam lepsze.
4)Berehy – Ustrzyki
Zaczyna się ostrym podejściem w górę przez las. Mimo że na całej trasie było mokro, to dopiero tutaj było prawdziwe BŁOCKO. Nogi zapadały się po kostki. Zastanawiałam się czy pierwszy zostanie kij czy but. Ostatecznie, sprzętu nie straciłam, za to sił co niemiara. A podejście pod Caryńską jest dłuuuugie i wymagające. Dużo jest odcinków stopni (z ziemi i korzeni), gdzie jest ślisko, wysoko i końca nie widać. Na samej połoninie idzie się też wolno. Skały nie pozwalają na szybki marsz, a przy odbitych stopach to zupełna porażka tempowa. Jak ktoś zachował siły to mógł skakać, ale takich widziałam niewielu. Na tym etapie dokuczał nam straszny wiatr. Naprawdę ciszyłam się, że nie zbiłam wagi przed biegiem. Miałam wrażenie, że odlecę, a kruszynką nie jestem. Z niecierpliwością wypatrywałam początku lasu, by schować się przed wiatrem. A potem to jeszcze parę stopni i dłuuugi zbieg do mety :-)
Meta osiągnięta po 14:11:39
Wynik usatysfakcjonował mnie bardzo :-)
Pokazuje to, że nie trzeba jakoś MEGA trenować pod Rzeźnika. Przeciętnie wybiegana osoba, która troszkę chodziła po górkach da sobie spokojnie z Rzeźnikiem radę w limicie 16h. Ważne by się nie spalić za szybko na początku – wszyscy biegną do Duszatyna, a my spokojny trucht. Podejścia nie szarpne, wolno, ale bez dłuższych postojów. Na przepakach ani razu nie usiadłam. Po co marnować 10 min na siedzenie, skoro może się ono przydać na trasie.
Żeby jednak nie było tak słodko... To wszystko jest prawdą, o ile jest względnie dobra pogoda. Ten rok był wyjątkowo dobry. Przed biegiem padało i szlaki były błotniste, ale nie płynęły nimi strumienie. W trakcie biegu też nam nie padało, troszkę wolniejsi załapali się na deszcz lub nawet grad na Caryńskiej. A deszcz, zmęczenie i wychłodzenie to za dużo nieszczęść naraz.
I ostatnia kwestia – PARTNER
Żelaznym punktem regulaminu jest konieczność biegania w parach, wyjątkowo tylko dopuszczane są zespoły 3-osobowe. Długość biegu, jak i całego wyjazdu powoduje, że warto swojego partnera przynajmniej trochę znać, aby umieć wychwycić kiedy trzeba go wspomóc, a kiedy po prostu opierniczyć za maruderstwo. Wraz ze wzrostem zmęczenia nasza sympatyczność i cierpliwość do drugiego człowieka maleje, trudniej o porozumienie i kompromisy. O tym trzeba pamiętać!!!Nie obrażać się, że partner lub inny uczestnik biegu jest nierozmowny, wręcz gburowaty, albo przeciwnie gada jak nakręcony. Różnie reagujemy na taki wysiłek, a mając tego świadomość unikniemy wielu nieprzyjemnych sytuacji.
Dlatego koniecznie PRZED startem trzeba uzgodnić cele, tak żeby później się motywować do ich osiągania, a ew. lekko je wyśrubowywać gdy będzie moc, a nie szarżować, bo jedna osoba z pary nagle postanowiła powalczyć o lepszy czas.
PODSUMOWANIE
Nie taki Rzeźnik straszny jak go malują :-)
Nie słuchaj tych, którzy mówią, że to bieg dla zawodowców i straszą trudnościami.
Spokojny trening, podstawowy sprzęt i sprawdzony partner to połowa sukcesu.
Nie bać się startu, cieszyć się atmosferą biegu i myśleć pozytywnie o mecie to klucz do zwycięstwa.
A na mecie czeka „medal co najdroższy na świecie” (z hymnu).
* na zdjęciu zbieg do Bacówki pod Honem fot. Grzegorz WASYL Grabowski
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu alchemik (2012-06-12,20:08): I takiego opisu mi trzeba było. Gratulacje gratulacje i pełen podziw.Ta myśl już kiełkuje i coś z niej będzie może za rok. ultramaratonka (2012-06-12,21:46): Jacku, na płaskim osiągnąłeś wiele, czas na góry. Jubileuszowa 10-ta edycja Rzeźnika, to dobry czas na próbę :-) Powodzenia henioz (2012-06-13,07:34): Gratulacje. izamoskal (2012-06-16,08:32): Evi, ten artykuł to kopalnia wiedzy nie tylko dla tych, którzy jeszcze się wahają przed Rzeźnikiem, ale i dla tych, którzy maja to już za sobą. Że też nie napisałaś tego przed Rzeźnikiem. Dowiedziałabym się duuużo więcej :) Co do kijów, tu się zgodzę w 100 %- nie skręcane, lecz w całości albo na zatrzaski (takie kupiłam w Hi Mountain w promocji za 86 zeta). Sprawdziły się rewelacyjnie. Jeśli chodzi o izotonik rzeźnicki, wielu narzekało, że niesmaczny. Postanowiłam zaryzykować i brałam ten rozcieńczony mimo, że posiadałam swój w tabletkach.Nie miałam żadnych rewelacji, ale mój partner miał, bo pił ten nierozcieńczony.Ponad to wszystko, ja tam muszę pojechać za rok!!!!! ultramaratonka (2012-06-16,09:07): hahaha, PRZED Rzeźnikiem nie byłam taka mądra ;-) Patriszja11 (2012-06-16,09:41): Ewelinko gratuluję Ci z całego serca i dziękuję za ten wpis:) Teraz to i ja uwierzyłam że może mi się ta sztuka udać za rok, może nawet spotkamy się na starcie i pogratulujemy sobie na mecie tego nam obu życzę:)Pozdrawiam Patrycja izamoskal (2012-06-16,10:01): A propo ciepłych wspomnień...Bieszczady to była też moja wielka miłość..do tego miejsca i pewnego blądowłosego mężczyzny...:)Miłość pozostała do Bieszczadów, rzecz jasna, a co do tego drugiego- masę miłych wspomnień, które do dziś pozostawiają mi lekki uśmiech na twarzy :)
|