2012-05-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zapraszam na spacer po szczęście (czytano: 1271 razy)
Sobotni poranek, Rusałka… Delikatny powiew wiatru i słońce, które próbuje przedostać się przez tamujące je chmury… Cisza, spokój… Relaks. To już pół roku od kiedy pierwszy raz stanęłam na linii startu GP Poznania w biegach przełajowych… Równiutkie pół roku temu stoczyłam walkę ze szwagrem, któremu za wszelką cenę nie pozwoliłam wygrać pojedynku. To były moje początki, wtedy wszystko miało inny smak… i inny ma też teraz.
Już od listopada założyłam sobie, że wystartuję we wszystkich biegach wchodzących w cykl III Grand Prix. No chyba, że wydarzy się coś naprawdę ważnego – mówiłam sobie. Jednak nic się na to nie zanosiło… Pół roku temu, 12 listopada, Rusałka przywitała biegaczy pięknymi widokami, pożółkłymi liśćmi i idealną pogodą na bieganie. Aż chciało się żyć! Wykręciłam niezły, jak na mnie, czas, bo miałam motywację – wygrać z Pawłem.
Miesiąc później, w grudniu, aura nie była już tak łaskawa, liście ogołociły drzewa, dookoła panowała szarość i smutek… Odbiło się to na moim samopoczuciu, wynik 1,5min. gorszy niż ostatnio, poza tym szwagier zapowiedział na starcie „tym razem nie dam ci wygrać!” i dopiął swego! Chciałam odegrać się podczas kolejnego biegu w styczniu, ale mój konkurent pojechał śmigać na nartach! Odbyłam wtedy walkę z… samą sobą. Wyszedł na jaw mój brak treningów i woli walki. Poza tym kąpanina w błotku to też nic przyjemnego, postanowiłam odpuścić i znów pogorszyłam się o 30sekund.
A potem… KLOPS. Dzień po GP złapała mnie kontuzja kolana… Która była dla mnie z jednej strony wielkim cierpieniem (i nie tylko fizycznym, ale przede wszystkim psychicznym!), z drugiej jednak ogromną lekcją pokory. Byłam wtedy pewna, że będę musiała zrezygnować z pobiegnięcia we wszystkich biegach… Tym bardziej, że w przededniu czwartego biegu, nasz klub organizował zabawę karnawałową, z której wróciłam do domu o 4 rano. Pomimo tego, że rano nie mogłam podnieść się z łóżka, powiedziałam tacie: „Jedziemy! Wojownik światła się nigdy nie poddaje!” na co usłyszałam skromne „masz z deklem”, ale dopięłam swego. Pojechaliśmy. Aura, podobnie jak 2 tygodnie wcześniej, nie sprzyjała, znów walka o to, aby nie zaliczyć kąpieli błotnej… Co nas nie zabije to nas wzmocni! Czyżby? Na mecie zameldowałam się z wynikiem o 1:10 gorszym niż ostatnio… Żadnego progresu, z biegu na bieg pogarszało się coraz bardziej. Po powrocie do domu gorączka, nudności, wymioty, brak apetytu… „Taki z ciebie wojownik, głupia!” – usłyszałam od taty.
Miał rację. Zbyt często porywam się z motyką na księżyc, robię rzeczy, które nie mają szansy na powodzenie. Ale ja zawsze widzę tę iskierkę nadziei… Jest tam gdzieś, tkwi głęboko we mnie i nie potrafi zgasnąć, mówi mi: „dasz radę, przecież dobrze o tym wiesz!”.
Przez dwa miesiące nie biegałam, a gdy próbowałam… to szkoda gadać. Pomimo wielu protestów i prób wbicia mi do głowy, że to, co robię, jest ostatnią głupotą, zapisałam się na piąty bieg w lutym. Musiałam! Nie potrafiłam tego nie zrobić! Z nogą było coraz gorzej, więc postanowiłam po prostu przebiec, nie spinać się na nie wiadomo co. „Jak biegniesz na lajcie, to biegnij ze mną!” – powiedziała siostra. Niestety już jakieś 100m po starcie została z tyłu.. Potem wyzywała mnie, że pomimo kontuzji i ogólnej niemocy i tak ją wyprzedziłam… Ją może tak, ale wynik był o 1.5 min gorszy względem ostatniego! Rozpoczęłam fizjoterapię, stan nogi poprawiał się. Na tydzień przed szóstym biegiem GP przebiegłam Maniacką. 24 marca biegłam bez przygotowania (jak zresztą wszystkie zawody, w których uczestniczę), ale pogoda, która przywitała nas nad Rusałką pozwoliła mi nareszcie poprawić o 2,5 minuty wynik piątego biegu, który nadal śni mi się po nocach.. Gdy przypomnę sobie ile wysiłku kosztowało mnie wtedy przebiegnięcie tych pięciu kilometrów! Brr! Od tamtego czasu problemy z nogą stopniowo zaczynały zanikać; w siódmym biegu w kwietniu na metę wbiegłam razem z bratem (progres o 15 sek względem marca).
A teraz siedzę na ławce, jest 12 maj, za godzinę rozpocznie się ostatni, ósmy bieg… Przyszli rodzice z dziećmi, które na piersiach przyczepione mają numery startowe.. One też biegną! Któryś z organizatorów przytwierdza reklamy do płotu, drugi niesie lizaki dla najmłodszych, trzeci tańczy w rytm muzyki… A ja dalej siedzę, i piję Tymbarka, pod którym napisane jest „Zapraszam na spacer po szczęście”. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Tak… to mój spacer, tylko krok troszkę szybszy. Mój spacer, który rozpoczyna się na starcie, a jego celem jest meta.
Ten ostatni bieg różni się od poprzednich.. Jestem tu dziś z bratem wyjątkowo wcześnie, nie ma mojego osobistego kibica, czyli mamy, która jest z nami zawsze… Czeka na pierwszym kilometrze, klaszcze i krzyczy, dostaję wtedy takiego powera (ale tylko na chwilkę :P), a potem na mecie dopinguje od momentu wybiegnięcia z lasu na asfaltową ścieżkę i przychodzi zaraz po tym, gdy minę linię mety. Nie ma też siostry, która właśnie rzuca biretem, bo kończy studia… Taty też nie ma bo jest razem z mamą na absolutorium, Paweł też.. Przez chwilę czułam się samotna, ale tylko przez chwilę, jest obok mój brat, po chwili zaczynają schodzić się uczestniczy biegu głównego, w których znajduję znajomych…
Przebieram się, dywaguję z bratem czy lepiej w krótkich czy w długich, jednak góra krótka, dół długi… Biegnę na start, wszyscy pytają „gdzie tata, gdzie siostra, gdzie wszyscy?” Matkoo. Spotkałam koleżankę koleżanki i stwierdziłyśmy, że pobiegniemy razem (chyba pogadamy razem, bo przez pół drogi gadałyśmy jakbyśmy znały się kilka lat). Przez fakt, że mamy już maj i drzewa całkowicie się zazieleniły, czułam się jakbym była w zupełnie innym miejscu i ani się nie obejrzałam, a minęłam czwarty kilometr, a potem już tylko meta…
Gdy wbiegałam na asfaltową ścieżkę usłyszałam „Honda, Honda” – dosłownie tak samo jak zawsze robiła to mama. Nieee, przecież ona jest na absolutorium Wery. Zaczynam, jak to mam w swoim zwyczaju, wyprzedzanie na ostatniej prostej a skandowanie mojej ksywy jest coraz bliżej, szukam wzrokiem kto to taki… a tam mama z tatą w garniaku! Przyjechali tu specjalnie dla mnie:) Czułam się jak w filmie!
Na facebookowym profilu GP napisałam „szkoda, że to już koniec!”, na co któryś z Piotrów odpisał „coś musi się skończyć, aby coś nowego musiało się zacząć” i mają rację! Tej maksymy będę się trzymać :)
Z tego miejsca chciałabym podziękować wszystkim, którzy nie zwątpili we mnie podczas mej kontuzji, którzy wlewali w moje serce nadzieję, dopingowali, pomagali:) Słowa nie są w stanie oddać wdzięczności! Najbardziej dziękuję mamie, która była ZAWSZE, nawet dziś, kiedy nie było cienia szansy, że przywita mnie na mecie… a jednak!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu doogi (2012-05-13,21:44): Pozazdrościć takich kibiców! chciałoby się takich mieć :) Szkoda że nie wystartowałaś na dyszkę w Swarzędzu bo było naprawdę fajnie. snipster (2012-05-14,10:31): Brawo :) worminio (2012-05-17,12:25): No jestem pod wrażeniem Honda:) Slicznie napisane przeżycia:) Gratuluję ukończenia całego cyklu:) I życzę dalszych sukcesów podczas szybkich "spacerów po szczęście":) Pozdrawiam
|