2012-05-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| przedłużona majówka cz.I (czytano: 1090 razy)
Ta historia powinna i zaczyna się od momentu, w którym wsiadam na ogromnym parkingu tuż za Dreznem do czarnego sportowego Volkswagena Scirocco prowadzonego przez uśmiechniętego młodego gościa. Zadowolony z niezbyt długiego postoju szybko zwijam karton z wypisanymi nazwami miejscowości, które są na trasie zaplanowanej przeze mnie podróży, wrzucam śpiwór i torbę na tylne siedzenia, a sam wygodnie rozsiadam się na skórzanym fotelu auta dzierżąc mapę Niemiec w ręku. Jest wcześnie, świeci słońce, a w aucie gra nienajgorsza muzyka. Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku.
Z powodu „majówki z tych majówek” zdecydowałem się podróżować stopem. Dawno tego nie robiłem, no ale w tej dyscyplinie to chyba nie można wyjść z wprawy. Kiedyś pokonywałem w ten sposób ogromne dystanse, więc te 400km, które mam teraz do zrobienia, nie wydaje się być trudnym zadaniem.
Pierwszą cześć drogi z Wrocławia do Bitterfeldu, gdzie nazajutrz mam wystartować w Goitzsche-Marathon pokonuję z nowopoznaną dwójką biegaczy, która akurat również wybiera się do Niemiec na zawody, choć w nieco inne i dużo odleglejsze miejsce. Jedziemy jednak razem, gdyż spora część naszych podróży pokrywa się. To jakieś 280km, które pokonujemy szybko, w cudownych warunkach i w bardzo miłej atmosferze. Tak ląduję na wspomnianym parkingu za Dreznem.
Kierowca VW ma ciężką nogę. Kiedy wskazówka prędkościomierza zahacza o 200km/h, a on wyprzedza za zmianę lewym i prawym pasem przestaje być zachwycony. Natomiast kiedy mija mój zjazd na Lipsk przestaje mi się to wszystko w ogóle podobać. Pytam się o co chodzi i otrzymuję odpowiedź w stylu: spoko, pojedziemy trochę inaczej. To „trochę inaczej” po kilkudziesięciu kilometrach zaczyna wyglądać dla mnie katastrofalnie. Zamiast na północ jedziemy w zupełnie odwrotnym kierunku. Oddalamy się od autostrady, głównych dróg, gdzie mogę łatwo łapać stopa. Zjeżdżamy na jakieś wiochy. Gość zapala papierosa i popija prowadząc piwo!
- hej! Co jest grane – pytam
- wszystko spoko, pokażę ci gdzie pracuję
- fajnie, fajnie, ale ja muszę na północ w stronę Lipska
- dobra, zaraz pojedziemy, skoczę tylko do domu, pokażę ci Freiberg
- człowieku wysadź mnie na jakiejś głównej drodze w tej okolicy, ok.?
- wyluzuj się będzie dobrze
To jeden z kilku podobnych dialogów, które przeprowadzamy. Gość kręci. Co chwilę mówi mi inne i wykluczające się rzeczy. Raz, że pokaże mi to i tamto i wrócimy; raz, że odbierze lub zawiezie coś tam gdzieś tam i wrócimy; a raz, że pozwiedzamy, pojedziemy na mecz i inne taki bzdury. Wydaje się być kompletnie odklejony od rzeczywistości. Być może jest naćpany.
- lubisz formułę jeden – pyta
- tak, lubię
- komu kibicujesz
- kiedyś moim faworytem był Montoya, potem Kubica, teraz lubię oglądać popisy młodych: Hamiltona i Vettela
- no, Vettel jest super…
Wciska gaz do dechy, otwiera okno, zaciąga się i mówi
- zajebisty zapach mają spaliny, nie?
-…?
Przyhamowuje bardzo ostro i znów ciśnie do dechy ścinając mocno zakręt jednej z wiejskich dróg i wyjeżdża prosto na inne auto. Z trudem odzyskuje kontrolę nad pojazdem. Uśmiecha się i mówi:
- zajebiście trzyma się drogi
- facet – ja na to – wiesz, podoba mi się moje życie, nie jest różowe, ale je lubię i chciałbym jeszcze trochę się nim cieszyć
- nie, no spoko ja też
- nie jestem tego pewien, jeździsz zbyt brawurowo
- brawoco?
- no dynamicznie, aż za bardzo
- hahahaha, zabawny z ciebie gość, wiesz
Wjeżdżamy do większego miasteczka – Freiberga. Tu widzę swoją szansę na opuszczenie auta porywacza. Na ulicach jest trochę ludzi, no i są światła, na których prędzej czy później musi się zatrzymać. Piszę „porywacza”, bo ta zabawa trwa już blisko 2 godziny i odbywa się absolutnie wbrew mojej woli. Stajemy na światłach. Obok nas są inne samochody. Robię ogromną awanturę na pokaz. Krzyczę po niemiecku, angielsku, a nawet po polsku. Typ wytrzeszcza oczy ze zdziwienia, mówi te swoje: bleib doch locker (wyluzuj się). Otwieram drzwi, wyszarpuję torbę i śpiwór i wyskakuję z pojazdu. Porywacz odjeżdża z piskiem opon. Jestem wolny. Jest ok. Uratowany. Serce mi wali, żołądek jest ściśnięty w małą, twardą kulkę, a ja trzęsę się na jednym ze skrzyżowań Freiberga z nadmiaru wciąż krążącej adrenaliny we krwi. Idę przed siebie i tak w końcu uspokajam się. Wyciągam mapę. Muszę się jakoś wydostać z tej pipidówy, co nie będzie łatwe, bo ruch - jak szybko szacuję - ma tu natężenie kilku aut na kwadrans. Wychodzę poza miasteczko na drogę prowadzącą do największej miejscowości w okolicy – Chemnitz. Trochę stoję, na siłę wciskam w siebie banana. Piję kilka łyków wody. W końcu mam jutro maraton, a wierzę, że jakoś na niego zdążę.
Mam szczęście. Po niespełna 20 minutach zatrzymuje się jakiś rolnik. Podwozi mnie…7km. Mało, ale zawsze coś. I do przodu. I we właściwą stronę. Chwilę potem łapię auto prowadzone przez starszego i przemiłego robotnika. Opowiadam mu historię porwania. Nie dość, że zawozi mnie do Chemnitz, to jeszcze przejeżdża przez całe miasto i wystawia na drogę szybkiego ruchu do Lipska. Po kilku minutach łapię gościa, który jak się okaże jest Hiszpanem, architektem, który postawił Stadion Olimpijski w Lipsku. Wiezie mnie do Lipska, przez Lipsk i wystawia na drogę do Bitterfeldu. Oczywiście nadrabia kilometrów i traci swój czas, ale jak sam twierdzi wie, o co chodzi w stopie, bo sam kiedyś tak podróżował.
Stoję przy odpowiedniku naszej krajowej B, w szczerym polu i patrzę na mapę. Zliczam niebieskie cyferki przy żółtej kresce, które odzwierciedlają pozostały mi do przejechania dystans. Niecałe 30! Kurwa, kurwa, kurwa i fuck - krzyczę ze szczęścia. Kurwa, dam jednak radę. Nie do wiary. Zaczyna wprawdzie padać, ale pozostaję radosny, bo wiem, że „ich schaff das schon”. Dosłownie pięć minut później siedzę w samochodzie dostawczym wiozącym leki do aptek. Kierowca to dziwak, coś tam gada, niby do mnie, ale brzmi jakby robił to z przyzwyczajenia do siebie. Po drodze zatrzymuje się, wychodzi i idzie zrobić…załatwić się do lasu. Pół godziny później jestem w biurze zawodów w Bitterfeldzie. Trochę formalności i mogę być już „locker”, zwłaszcza, że jest tutaj duża grupa znajomych z Sobótki i Wrocławia, która w pewien sposób przejmuje nade mną opiekę. Dzięki nim mam darmowy start, i co najważniejsze nocleg w hotelu.
Wieczorem dojeżdża pociągiem z Berlina mój bardzo dobry kolega, który będzie debiutował w maratonie. Jest to dla mnie niesamowicie istotne wydarzenie, gdyż jego trening w 100% opiera się na moich wskazówkach. Zakładam, że od razu złamie barierę 3:30, z którą ja się męczyłem chyba za dwa lata.
Gdy już go odbieram z dworca idziemy coś zjeść. Miasteczko nie jest zbyt gościnne w sobotni wczesny wieczór. Leje deszcz i wszystko jest pozamykane. Przechodzimy przez pusty rynek, obchodzimy większość bocznych uliczek starówki. Mokniemy coraz bardziej w akompaniamencie odgłosu kół walizki uderzających o kamienie bruku. W końcu wchodzimy do chyba jedynego czynnego miejsca nie będącego budką z kebabem. To knajpa; restauracja, kawiarnia i pijalnia piwa – wszystko w jednym. Ale jest ładnie, przyjemnie, pachnąco jedzeniem i przede wszystkim ciepło. Zjadam absolutnie niebiegowe żarcie: wurst und kartoffeln zasmażane na tłusto z cebulą na patelni. Wygląda tak sobie, smakuje jednak wybornie. Jakiś czas później biorę upragniony prysznic, wyciągam swobodnie nogi na łóżku pokrytym czystą i świeżą, hotelową pościelą, i zarówno z emocji związanych z podróżą, jak i tych przedstartowych długo nie mogę zasnąć tej nocy.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |